ROZDZIAŁ 3,4,5.pdf

(124 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 3,4,5
ROZDZIAŁ TRZECI
John najpierw wbił we mnie świdrujący wzrok, ale jego
uwagę zakłócił mój Znak. Skrzywił się z niesmakiem.
- Odejdź precz, szatanie! - - zawołał kaznodziejskim
tonem.
Westchnęłam.
- Tonie szatan, to ja.
- Nie pora na ironię, Zoey — zwróciła mi uwagę matka.
- Zostaw to mnie. — Ojciach poklepał ją protekcjonal-
nie po ramieniu, po czym zwrócił się do mnie: — Ostrzega-
łem cię, Ŝe twoje złe zachowanie przyniesie opłakane skutki.
Nawet nie jestem zdziwiony, Ŝe stało się to tak szybko.
Potrząsnęłam głową. Spodziewałam się takiej reakcji.
Naprawdę. A jednak była dla mnie szokiem. Powszechnie
przecieŜ wiadomo, Ŝe nikt nie moŜe sam wywołać u siebie
Przemiany. Całe to gadanie o tym, Ŝe jak cię ugryzie wampir,
umrzesz, po czym staniesz się sam wampirem, moŜna mię-
dzy bajki włoŜyć. Od lat naukowcy starają się dociec, co po-
woduje cały ciąg fizycznych zdarzeń wiodących do
wampiryzmu, mając nadzieję, Ŝe jeśli to odkryją, wówczas
opracują metody leczenia tego zjawiska jak choroby lub
przynajmniej wynajdą rodzaj szczepionki ochronnej. Jak
dotąd, bezskutecznie. Tymczasem John Heffer, mój ojciach,
nagle odkrył, Ŝe złe zachowanie nastolatki — zwłaszcza
moje złe zachowanie, takie jak kłamstwa od czasu do czasu,
przemądrzałe uwagi czy złośliwe komentarze, szczególnie te
skierowane przeciwko rodzicom, do tego na poły niewinne
wzdychanie do Ashtona Kutchera (niestety on woli starsze
panie) — sprowadziły na mnie tę fizyczną przypadłość.
Cholera! Kto by pomyślał?
- Nie ja byłam tego przyczyną— udało mi się wreszcie
wtrącić. — Ja tego nie zrobiłam, to mnie dotknęło. KaŜdy
naukowiec to przyzna.
- Naukowcy nie wiedzą wszystkiego. Nie są wysłanni-
kami Boga.
John Heffer, mój ojciach, robi wraŜenie faceta całkiem
w porządku, nawet normalnego. (Tak, to jego prawdziwe na-
zwisko, niestety równieŜ mojej mamy, teraz ona to pani
Heffer, dacie wiarę?). Kiedy zaczął się spotykać z moją
mamą, słyszałam nawet, jak mówią o nim, Ŝe jest
„przystojny", a nawet „uroczy". Tak było na początku. Teraz
oczywiście Mama ma nowe przyjaciółki, takie, które
zdaniem pana Przystojnego i Uroczego są bardziej
odpowiednim dla niej towarzystwem niŜ wesołe niezamęŜne
pańcie, z którymi do tej pory się zadawała.
Nigdy go nie lubiłam. Naprawdę. Nie mówię tak dlatego,
Ŝe teraz go nie cierpię. Od pierwszego dnia widziałam w nim
tylko fałsz. On udaje miłego faceta. Udaje dobrego męŜa. Tak
samo udaje dobrego ojca.
Wygląda jak kaŜdy przeciętny facet mający dzieci w na-
szym wieku. Ma ciemne włosy, cienkie patykowate nogi
i rysujący się brzuszek. Jego oczy są odzwierciedleniem jego
duszy: wyblakłe, zimne, o brudnym kolorze.
Gdy weszłam do salonu, stał juŜ przy kanapie. Mama sie-
działa skulona w jednym rogu, trzymając go kurczowo za
rękę. Miała zaczerwienione i załzawione oczy. Pysznie. Gra
się rozpoczęła. Zamierzała odgrywać zranioną
rozhisteryzowaną matkę. Jest dobra w tej roli.
183033178.002.png
Ŝe nie była to najlepsza pora, by omawiać jego oczywisty
brak gustu.
- John, kochanie, co my z nią zrobimy? Co powiedzą są
siedzi? — Jej twarz pobladła jeszcze bardziej, chlipnęła cichut-
ko. — Co powiedzą ludzie na niedzielnym zgromadzeniu?
JuŜ otworzyłam usta, by coś powiedzieć, ale John zmru-
Ŝył oczy i wtrącił swoje, zanim zdąŜyłam się odezwać.
- Zrobimy to, co kaŜda porządna rodzina powinna zro-
bić w takiej sytuacji. Zostawimy sprawę w rękach Boga.
CzyŜby chcieli mnie posłać do zakonu? Niestety musia-
łam walczyć z kaszlem, tak Ŝe oni mówili dalej.
- Zadzwonimy takŜe po doktora Ashera. On będzie
wiedział, jak pomóc w tej sytuacji.
Cudownie. Wspaniale. Zadzwonią po rodzinnego
psychora, człowieka całkiem pozbawionego wyobraźni. JuŜ
lepiej nie moŜna było.
- Linda, zadzwoń do doktora Ashera na jego numer do
nagłych wypadków. Myślę teŜ, Ŝe dobrze byłoby uruchomić
telefoniczne drzewo modlitewne. Załatw, Ŝeby cała starszy
zna wiedziała, Ŝe ma się u nas zebrać.
Mama kiwnęła głową i podniosła się, by wykonać polece-
nie, ale moje słowa osadziły ją na miejscu.
- Co?! To jedyną waszą reakcją jest zawołać dokto-
ra, który nie ma pojęcia o nastolatkach, i zwołać tutaj tych
sztywniaków ze starszyzny? Oni nawet nie będą próbowali
niczego zrozumieć. Nie. Dajcie z tym spokój. WyjeŜdŜam.
Dziś wieczorem opuszczam dom. -- Następny atak kaszlu
przyprawił mnie o ból w piersiach. — Widzicie? Będzie jesz
cze gorzej, jeśli nie pójdę do... — Zawahałam się. Dlaczego
tak trudno było mi wymówić to słowo: wampir? Bo brzmiało
tak obco, tak ostatecznie, tak... fantastycznie, musiałam to
w końcu przyznać. — Muszę iść do Domu Nocy.
Mama skoczyła na równe nogi i przez chwilę wydawało
mi się, Ŝe chce mnie ocalić. Ale John władczym gestem po-
Wlepiłam w niego oczy. Był starszym zgromadzenia Lu-
dzi Wiary, bardzo dumnym z tej funkcji. Między innymi to
właśnie przyciągało do niego Mamę i z logicznego punktu
widzenia da się to zrozumieć. Starszym moŜe być człowiek,
który coś osiągnął. Ma odpowiednią pracę. Ładny dom. Ide-
alną rodzinę. Oczekuje się od niego słusznych decyzji i pra-
widłowych wyborów. Oficjalnie mógł uchodzić za idealnego
kandydata na męŜa i ojca. Niestety, dokumenty i świadec-
twa to nie wszystko. I oto zamierza teraz rozgrywać kartę
starszego i frymarczyć Bogiem. Gotowa jestem załoŜyć się
o swoje bajeranckie czółenka od Steve'a Maddena, Ŝe w rów-
nym stopniu zirytowało to Boga, jak mnie wkurzyło.
Spróbowałam raz jeszcze.
- Uczyliśmy się o tym na biologii. Reakcja taka zacho-
dzi w organizmach niektórych nastolatków, gdy podnosi się
poziom hormonów... - - Urwałam zadowolona z siebie, Ŝe
udało mi się coś zapamiętać z ubiegłego semestru. — U nie
których ludzi hormony wyzwalają coś w rodzaju... — Przez
chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, ale zaraz wróciła mi
pamięć. — Coś w rodzaju łańcucha DNA, który zapocząt-
kowuje całą Przemianę. — Uśmiechnęłam się, niekoniecznie
do Johna, ale dumna z tego, Ŝe zdołałam przypomnieć so-
bie szczegóły, o których uczyliśmy się wiele miesięcy temu.
Zaraz jednak spostrzegłam, Ŝe uśmiechając się, popełniłam
błąd, poznałam to po zaciśnięciu jego szczęk.
- Wiedza boska jest większa, niŜ nauka moŜe ogarnąć,
bluźnisz, młoda damo, twierdząc coś przeciwnego.
- Nigdy nie mówiłam, Ŝe uczeni są mądrzejsi od Boga!
- krzyknęłam, podnosząc w górę ręce i usiłując opanować
atak kaszlu. — Po prostu staram się wytłumaczyć ci pewne
rzeczy.
- Szesnastolatka nie będzie mi niczego wyjaśniała.
Miał na sobie koszmarne porty i okropną koszulę. Jasne,
Ŝe szesnastolatka powinna mu pewne rzeczy wyjaśnić, tyle
183033178.003.png
łoŜył jej rękę na ramieniu. Spojrzała na niego, potem na mnie
i choć w jej oczach dostrzegłam jakiś Ŝal, powiedziała jed-
nak tylko to, co John chciałby od niej usłyszeć.
- Zoey, domyślam się, Ŝe nikomu nie będzie przeszka-
dzało, jeśli spędzisz jeszcze tę noc w domu?
- Oczywiście, Ŝe nie — odpowiedział John. — Jestem
tego pewny. Doktor Asher przyjdzie tu z wizytą domową.
Przy nim nic złego jej się nie stanie. — Poklepał ją po łopat-
ce gestem w zamierzeniu troskliwym, ale w rzeczywistości
wyglądało to obleśnie.
Przeniosłam wzrok z niego na Mamę. Nie pozwolą mi dziś
odejść. MoŜe nawet nigdy, a w kaŜdym razie póki nie naszpi-
kują mnie lekarstwami. Nagle zrozumiałam, Ŝe nie chodzi
tu o Znak ani o to, Ŝe moje Ŝycie ulegnie radykalnej zmianie
ale o kontrolę. Pozwalając mi odejść, w pewnym sensie prze-
grają. Jeśli chodzi o Mamę, wydawało mi się, Ŝe boi się mnie
utracić, co nawet było mi miłe. Co do Johna zaś, to nie chciał
stracić swojego cennego autorytetu i iluzji, Ŝe stanowimy ide-
alną rodzinkę. Tak jak Mama mówiła: „Co ludzie powiedzą,
co powiedzą na niedzielnym zgromadzeniu?" — John chciał
zachować te pozory, nawet gdybym miała to przypłacić zdro-
wiem, jeśli w porę nie znajdę się w Domu Nocy.
Tylko Ŝe ja nie chciałam zapłacić takiej ceny.
Chyba nadeszła pora, bym swoje sprawy wzięła we wła-
sne ręce (w dodatku wymanikiurowane).
- Dobra - - powiedziałam. - - Dzwońcie po doktora
Ashera. Uruchomcie modlitewne drzewo. Ale nie będziecie
mieli nic przeciwko temu, Ŝe połoŜę się na chwilę, zanim
wszyscy się zbiorą? - - Zakaszlałam dla lepszego wraŜe-
nia.
- Nie, nie trzeba — powiedziałam, przytulając się do
niej na chwilę, marząc, by wszystko było jak przed trzema
laty, kiedy ona naleŜała do mnie i stała po mojej stronie. Po
chwili cięŜko westchnęłam i powtórzyłam: — Wszystko bę-
dzie dobrze.
Popatrzyła na mnie i skinęła głową, jedynie wzrokiem
wyraŜając Ŝal, bo pozostał jej tylko ten sposób wyraŜania
uczuć.
Odwróciłam się od niej i zaczęłam iść w stronę swojego
pokoju. Wtedy ojciach powiedział do moich pleców:
- Bądź tak miła i znajdź trochę pudru albo czegoś inne
go, czym mogłabyś jakoś zakryć to, co masz na czole.
Nawet się nie zatrzymałam.
Zapamiętam to sobie, postanowiłam. Zapamiętam, jak
okropnie się przez nich czułam. Jeśli więc będę się bała albo
czuła samotna, cokolwiek się ze mną stanie, będę pamiętać,
Ŝe nie ma nic gorszego, jak zostać tutaj. Absolutnie nic.
- Oczywiście, Ŝe nie, kochanie — odpowiedziała Mama
z widoczną ulgą. — Chwila odpoczynku dobrze ci zrobi. -
Uwolniła się od władczego uścisku Johna. Uśmiechnęła się
i objęła mnie. — Chcesz, Ŝebym ci przyniosła NyQuil?
183033178.004.png
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nie ma mowy, bym się układała z ojciachem czy jego
parafią. JuŜ sarna ta sesja modlitewna była wystarczająco
przykrym doświadczeniem, a czekało mnie nie mniej przy-
kre spotkanie z doktorem Asherem. Będzie zadawał mnós-
two pytań, na przykład: co czuję w róŜnych sytuacjach. Po-
tem będzie zasuwał głodne kawałki o gniewie nastolatków
i o tym, Ŝe tylko ode mnie zaleŜy, w jakim stopniu ten gniew
wpłynie na moje dalsze Ŝycie. A poniewaŜ sesja została zwo-
łana w trybie pilnym, będę musiała narysować siebie jako
dziecko, które we mnie tkwi, albo coś w tym rodzaju. Muszę
się stąd zabierać.
Dobrze, Ŝe zawsze uchodziłam za „złe dziecko", bo zdą-
Ŝyłam się juŜ przygotować na podobne sytuacje. MoŜe nieko-
niecznie na ucieczkę z domu i przystanie do wampirów, nie
trzymałam teŜ zapasowych kluczyków do samochodu pod
doniczką na zewnętrznym parapecie, by w razie czego mieć
łatwy dostęp do auta, raczej nie wyobraŜałam sobie niczego
więcej poza wymknięciem się do domu Kayli. Albo, gdybym
zamierzała być naprawdę niegrzeczną dziewczynką, poszła-
bym z Heathem do parku i tam byśmy się migdalili. No, ale
Heath zaczął popijać, a ja zaczęłam się zmieniać w wampira.
śycie czasami jest pełne niespodzianek. i Złapałam
plecak, otworzyłam okno, podniosłam roletę bez
najmniejszych wyrzutów sumienia, co bardziej świadczyło
o mojej grzesznej naturze niŜ o nudnych kazaniach
ojciacha. ZałoŜyłam okulary przeciwsłoneczne i wyjrzałam
na zewnątrz. Było mniej więcej wpół do piątej, jeszcze się
nie ściemniało, więc tylko płot chronił mnie przed
wścibskimi spojrzeniami sąsiadów. Na tę stronę wychodził
jeszcze tylko pokój mojej siostry, ale ona zapewne ciągle
była na zajęciach cheerleaderek. (Chyba nadszedł juŜ czas,
by mi kaktus zaczął wyrastać na dłoni, poniewaŜ byłam
teraz zadowolona, Ŝe jak twierdzi moja siostra, świat się
kręci wokół cheerleaderstwa). Najpierw wyrzuciłam plecak,
a potem
Siedziałam na łóŜku i słuchałam, jak mama telefonuje po
doktora, a zaraz potem do członków wspólnoty modlitewnej.
W ciągu najbliŜszych trzydziestu minut do naszego domu
zaczęły się schodzić grube baby i ich męŜowie o świdrują-
cych oczkach i wyglądzie pedofili. Zostałam poproszona do
salonu. Mój Znak przedstawiał dla nich powaŜny problem, bo
smarowali mnie jakimiś maściami, które na pewno zatykały
pory, zanim zdecydowali się mnie dotknąć i zacząć pacierze.
Prosili Boga, by sprawił, Ŝebym nie była taką okropną dziew-
czyną i nie sprawiała dłuŜej kłopotów swoim rodzicom. Przy
okazji Ŝeby zniknął z czoła mój Znak.
GdybyŜ to było takie proste! Z pewnością ułoŜyłabym się
z Bogiem i obiecała, Ŝe będę grzeczna, byleby nie zmieniał
mi szkoły. Zgoda, mógłby wycofać ten sprawdzian z geo-
metrii, ale przecieŜ nie prosiłam Go o to, by zmienił mnie
w upiora. Najgorsze było to, Ŝe muszę zmienić szkołę. Za-
cząć gdzieś nowe Ŝycie, wśród samych nieznajomych, gdzie
będę nowa i obca. Zacisnęłam powieki, aby się nie rozpłakać.
Szkoła była jedynym miejscem, gdzie dobrze się czułam, ko-
leŜanki i koledzy zastępowali mi rodzinę. Zacisnęłam mocno
pięści i zacięłam usta, by nie płakać. Trzeba robić po jednym
kroku, powoli. Od tego zacznę.
183033178.005.png
powoli zsunęłam się z okna, uwaŜając, by nawet nie sapnąć
w momencie lądowania na trawie. Trwałam bez ruchu przez
dłuŜszy czas, tłumiąc kaszel rękawem. Następnie schyliłam
się, by podnieść doniczkę z lawendą, którą dała mi Babcia
Redbird, i namacałam wśród źdźbeł trawy twardy metalowy
przedmiot — klucz.
Furtka nawet nie zaskrzypiała, kiedy ją otwierałam, by
wymknąć się ostroŜnie niczym jeden z Aniołków Charlie-
go. Mój garbusek stał tam, gdzie powinien, przed trzecimi
drzwiami naszego trzystanowiskowego garaŜu. Ojciach nie
pozwalał mi wprowadzać go do garaŜu, poniewaŜ jego zda-
niem bardziej zasługiwała na to miejsce kosiarka. (Jak moŜe
być waŜniejsza od leciwego vw? PrzecieŜ nie ma w tym ani
odrobiny sensu. O rany, mówię jak chłopak. A od kiedy to
rocznik samochodu stał się dla mnie waŜny? Faktycznie za-
czynam się zmieniać). Rozejrzałam się we wszystkie stro-
ny. Podbiegłam do samochodziku, wskoczyłam do środka,
wrzuciłam na luz i wdzięczna losowi, Ŝe nasz podjazd jest
stromy, patrzyłam, jak garbusik zsuwa się bezszelestnie na
ulicę. Stamtąd droga wiodła na wschód, jak najdalej od dziel-
nicy duŜych, drogich domów.
Nawet nie spojrzałam w lusterko wsteczne.
Wyłączyłam komórkę, bo nie miałam ochoty z nikim roz-
mawiać.
No, moŜe z jednym wyjątkiem. Istniała jedna osoba,
z którą bardzo chciałabym porozmawiać. Tylko ona, tego by-
łam pewna, patrząc na mój Znak, nie myślałaby o mnie jako
o upiorze, nienormalnej albo bardzo złej dziewczynie.
Garbus, jakby czytając w moich myślach, skręcił sam
w stronę autostrady wiodącej do Muskogee Turnpike, gdzie
znajdowało się najcudowniejsze miejsce na świecie — lawen-
dowa farma Babci Redbird.
W przeciwieństwie do drogi ze szkoły półtoragodzinna
jazda na farmę Babci Redbird ciągnęła się w nieskończo-
ność. Kiedy w końcu zjechałam z dwupasmowej autostrady
na bitą drogę prowadzącą do domu Babci, całe ciało miałam
bardziej obolałe niŜ wtedy, gdy nowa nauczycielka gim-
nastyki kazała nam biegać z obciąŜeniem, podczas gdy ona
trzaskała z bicza i rechotała. No, moŜe z tym biczem to prze-
sada, ale zawsze. Mięśnie bolały mnie jak diabli. Dochodziła
szósta, słońce chyliło się ku zachodowi, a mimo to oczy
nadal mnie piekły. Nawet zachodzące słońce wywoływało
u mnie reakcję uczuleniową. Cieszyłam się, Ŝe to juŜ koniec
października i Ŝe mogę wreszcie włoŜyć swoją ulubioną bluzę
z kapturem (oczywiście taką, w jakiej jeŜdŜą w Vegas, ze
Star Trek, następne pokolenia; muszę przyznać, Ŝe mam ho-
pla na tym punkcie), która niemal dokładnie zakrywa mnie
całą. Zanim wysiadłam z garbusa, sięgnęłam jeszcze na tylne
siedzenie po szeroki kapelusz, który wcisnęłam na głowę, by
chronić się przed resztką słońca.
Dom Babci stał pomiędzy dwoma polami lawendy, za-
cieniony wielkimi starymi dębami. Zbudowany w 1942 roku
z miejscowego kamienia, miał wygodny ganek i wyjątkowo
wielkie okna. Uwielbiałam ten dom. JuŜ gdy stąpałam po
drewnianych schodkach wiodących na ganek, od razu czu-
łam się lepiej, bezpieczniej. ZauwaŜyłam przypiętą do drzwi
kartkę, na której widniało równe, kształtne pismo Babci:
„Wyszłam na skarpę, zbieram polne kwiaty".
Dotknęłam arkusika, który pachniał lawendą. Zawsze
wiedziała, kiedy miałam do niej przyjść. Kiedy byłam dziec-
kiem, uwaŜałam, Ŝe to dziwne, ale gdy stałam się starsza,
podobała mi się ta jej niezwykła zdolność. Zawsze, w kaŜ-
dej sytuacji, mogłam na nią liczyć, tego byłam pewna. Przez
kilka strasznych miesięcy po ślubie mamy z Johnem chyba-
bym umarła, gdybym nie mogła co niedzielę wymykać się do
domku Babci Redbird.
183033178.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin