Jack Higgins - Akcja o północy.pdf

(394 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
JACK HIGGII1S
AKCJA O PÓŁNOCY
Z angielskiego przełożyła EWA PENKSYK-KLUCZKOWSKA
Tytuł oryginału: IN THE HOUR BEFORE MIDNIGHT
WARSZAWA 2002
Copyright (c) Jack Higgins 1969
Warszawa 2002. Wydanie I
Dla Kena i Janet Swinhoe -oraz dla Amy
Musiał umrzeć w nocy, ale ja zdałem sobie z tego sprawę dopiero w gorączce dnia.
Nawet nie śmierdział zgnilizną, co i tak nie miało znaczenia. W tym miejscu umierało
wszystko - tylko nie ja, Stacey Wyatt, mistrz sztuki przetrwania. Kiedyś powitałbym śmierć
jak przyjaciela i byłbym skłonny do współpracy, ale to było dawno temu - zbyt dawno. Teraz
czekałem w otchłani własnej wyobraźni, uodporniony na wszystko, co mogli mi zrobić.
Od trzech dni byłem w Dziurze, nazywanej tak zarówno przez więźniów, jak i strażników: w
miejscu ciemności i piekielnej gorączki, gdzie zapuszczasz korzenie we własnych odchodach i
umierasz z braku powietrza.
Odkąd znalazłem się w obozie pracy w Fuad, po raz czwarty posłano mnie na dół i za każdym
razem zbiegało się to w czasie z inspekcją majora Husseiniego. W wojnie czerwcowej był
jednym z tysięcy pokonanych na Synaju i wypuszczonych do domu, do którego powlekli się
przez jedną z najgorszych pustyń na Ziemi. Widział, jak ginie jego oddział, jak wokół niego
ludzie setkami umierają
z pragnienia, jak słońce wypala im mózgi, w gorączce nie do zniesienia. Po tych wydarzeniach
pozostała mu nienawiść do Izraela, która rozwinęła się w jakąś paranoję.
Zdawało mu się, że wszędzie widzi Żydów, nieustanne zagrożenie bezpieczeństwa Egiptu. A
skoro ja byłem wrogiem jego kraju, osądzonym i skazanym za działalność wywrotową, to
także musiałem być Żydem, tylko jakoś zdołałem ukryć ten fakt przed sądem.
W lipcu poprzedniego roku niedużą łodzią motorową przywiozłem z Krety ładunek złota dla
dżentelmena z Kairu, który miał spotkać się ze mną na plaży w Ras el Kanayis. Była to część
złożonego procesu wymiany, który gdzieś komuś miał przynieść fortunę. Nigdy właściwie się
nie dowiedziałem, co zawiodło, ale nagle na wodzie pojawiło się kilka ścigaczy straży
przybrzeżnej, a na plaży pół kompanii piechoty. Była to dla nas duża niedogodność.
Gospodarka państwa wzbogaciła się o pół tony złota, a John Smith, nieznany amerykański
obywatel, poszedł siedzieć na siedem lat.
Po sześciu miesiącach spędzonych w więzieniu miejskim zostałem przeniesiony do Fuad,
wioski rybackiej położonej dziewięćdziesiąt mil od Aleksandrii. Było nas tam około
trzydziestu, większość politycznych skazanych na roboty drogowe w kajdanach, chociaż my
akurat budowaliśmy nową przystań. Pilnowało nas kilku rekrutów i cywilny nadzorca, niejaki
Tufik, wielki, tłusty facet, który mocno się pocił i wciąż się uśmiechał. Miał dwie żony i
ośmioro dzieci i traktował nas z nadzwyczajną -zważywszy na okoliczności - delikatnością,
chociaż myślę, że po prostu obiecano mu premię, jeśli skończymy w lipcu. To zaś znaczyło, że
potrzebował wszystkich robotników i nie chciał, żeby mu ktokolwiek umarł.
Mężczyzna, który tej nocy odszedł do lepszego świata, był przypadkiem szczególnym,
Beduinem z południa kraju. Wciąż próbował uciekać; dzikie, dumne zwierzę, które wszystkie
noce swego życia spędziło pod gołym niebem. Dla niego każde więzienie oznaczało wyrok
śmierci i wszyscy - nawet Tufik - zdawali sobie z tego sprawę. Liczyła się jednak ogólna
dyscyplina i Beduin trafił dla przykładu do Dziury. Był już tam tydzień, kiedy do niego
dołączyłem.
Wokół szyi miałem coś w rodzaju zamkniętej na kłódkę drewnianej uździenicy, do której na
wysokości ramion łańcuchem przykuto moje nadgarstki. W wąskim pomieszczeniu nie można
było się w tym ani położyć, ani nawet stać, bo uździenica klinowała się między chropowatymi
ścianami, boleśnie szarpiąc moją szyję. Siedziałem więc w gorączce, unosząc się w swojej
otchłani. Czytałem ulubioną książkę strona po stronie, a kiedy to przestawało wystarczać,
powracałem do kursu samoanalizy. Zaczynałem od dzieciństwa, od najwcześniejszych
wspomnień -Przystani Wyatta dziesięć mil od Cape Cod i rodziny mojego ojca, która nigdy
mnie nie lubiła, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki on sam nie zginął w Korei
w 1953, kiedy miałem dziesięć lat. Dopiero wtedy stało się dla mnie jasne, że płynąca we mnie
krew Wyattów została splamiona, ponieważ moja matka jest Sycylijką. Przenieśliśmy się więc
na Sycylię, do wielkiej, zimnej willi na klifie ponad morzem, na przedmieściach Palermo, do
mojego dziadka, Vita Barbaccii, przed którym mężczyźni uchylali kapeluszy i który
rozstawiał policję jak figury szachowe, rzucał gniewne spojrzenia i przyprawiał polityków o
drżenie.
Vito Barbaccia, capo mafia, Pan Życia i Śmierci...
Właśnie analizowałem studenckie lata na Harvardzie,
kiedy nad moją głową rozległ się huk, szczęknął łańcuch i ze zgrzytem rozsunięto kamienie.
Gdy podniesiono drewnianą klapę, do środka wpłynęło słoneczne światło, oślepiając mnie na
chwilę. Zamknąłem oczy, a potem uchyliłem lekko powieki i patrzyłem przez delikatną, złotą
mgiełkę, która powiedziała mi, że jest już późne popołudnie.
Na skraju Dziury kucał major Husseini o oliwkowej dziobatej twarzy, mały i pomarszczony,
wysuszony przez słońce Synaju, które doprowadziło go do obłędu. Za nim stało kilku
żołnierzy, a wśród nich Tufik, sprawiający wrażenie bardzo nieszczęśliwego.
- No, Żydzie - powiedział major po angielsku, bo chociaż mój arabski w ciągu ostatnich
dziesięciu miesięcy stał się nawet zrozumiały, Husseini uważał za dyshonor używanie języka
swoich ojców w rozmowie z kimś takim jak ja. Wstał i roześmiał się pogardliwie. - Patrzcie na
niego - machnął ręką na pozostałych. - Siedzi w swoich własnych odchodach, jak zwierzę. -
Znowu spojrzał w dół. - Lubisz to, Żydzie? Lubisz siedzieć umazany własnym gównem?
- Nie jest tak źle, majorze - odparłem po arabsku. -Gdy małpa spytała kiedyś Bodidharmę,
czym jest Budda, mistrz odpowiedział, że wysuszonym łajnem.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Był tak oszołomiony, że również zaczął mówić po
arabsku.
- O czym ty gadasz? - wykrztusił.
- Żeby to pojąć, musiałbyś mieć mózg.
Problem w tym, że mówiłem po arabsku i wszyscy mnie zrozumieli. Skóra na jego policzkach
napięła się, a oczy zwęziły. Odwrócił się do Tufika.
- Wyciągnij go. Powieś go na jakiś czas na słońcu. Zajmę się nim, jak wrócę.
10
- Jest na co czekać - oświadczyłem i nie wiedzieć czemu zaśmiałem się słabo.
Fuad było niewielkie; przy szerokim placu stało czterdzieści czy pięćdziesiąt małych domów o
płaskich dachach i rozsypujący się meczet, a w tym wszystkim niespełna setka mieszkańców.
Było bardzo biedne, podobnie jak większość takich egipskich miasteczek, chociaż nowa
przystań mogła to zmienić. Morze było odległe o jakieś czterysta jardów, niebieskie Morze
Śródziemne. Fajnie je podziwiać, leżąc na plaży w Antibes. Zanim usunęli moje dyby i
przywiązali mnie za nadgarstki do drewnianej szubienicy ustawionej na środku placu,
rzuciłem na nie okiem.
To pewnie miało boleć i bolałoby w normalnych okolicznościach, ale przez ostatnie miesiące
tyle przeszedłem, że ból sam w sobie niewiele już dla mnie znaczył. W największym żarze dnia
byłby dokuczliwy, ale nie teraz, późnym popołudniem. Odkryłem kiedyś, że koncentrując się
na jakimś niezbyt odległym przedmiocie, można wprowadzić się w coś w rodzaju hipnozy,
która sprawia, że czas znacznie się skraca.
Za posterunkiem strażników z pomalowanego na biało masztu spłynęła flaga Zjednoczonej
Republiki Arabskiej, nieco dalej trzej mężczyźni i chłopiec spędzali z pustyni stado owiec
liczące kilkaset sztuk. Gęsta chmura pyłu wzbita spod ich racic niosła się w stronę miasta jak
kłąb dymu i flaga na maszcie załopotała.
Wszystko to było bardzo biblijne, bardzo starotestamen-towe - poza tym, że pastuszkowie
nieśli broń automatyczną, co zapewne o czymś świadczyło, chociaż nie byłem pewien o czym.
Boże, ależ ja byłem wyczerpany. Zamkną-
11
łem oczy i przez chwilę oddychałem głęboko. Kiedy znowu je otworzyłem, nic się nie zmieniło.
Ten sam plac, te same brudne małe domki, ten sam niesamowity brak ludzi. Woleli siedzieć w
domach, kiedy Husseini był w pobliżu.
Ze swojego biura wyłonił się Tufik z manierką wody i skierował się w moją stronę. Z każdego
pora jego skóry wypływał pot. Wdrapanie się na starą skrzynkę, na której wcześniej stali
dwaj strażnicy, którzy mnie wieszali, wymagało od niego ogromnego wysiłku, ale zrobił to i
wcisnął szyjkę manierki między moje zęby. Pozwolił mi wypić mały łyk, a resztę wylał na
moją głowę.
- Niech pan będzie rozsądny, panie Smith, kiedy on wróci. Proszę mi to obiecać. Jeśli dalej
będzie go pan denerwował, źle się to dla pana skończy.
Patrzył na mnie niespokojnie, ocierając twarz wilgotną chusteczką. Ciekawe. Zwracał się do
mnie per pan, co zdarzyło mu się po raz pierwszy, i martwił się o mnie -za bardzo się martwił.
To nie miało za grosz sensu, ale zanim zdołałem się nad tym zastanowić, wrócił Husseini.
Jego land-rover rozpędził owce, odległe teraz o sto jardów, i zatrzymał się gwałtownie przed
posterunkiem. Major wysiadł i skierował się w moją stronę. Stanął jakieś dziesięć jardów ode
mnie, podniósł na mnie pełen nienawiści wzrok, a potem odwrócił się i wszedł na posterunek.
Owce wpłynęły między domy i przeszły przez plac, kierując się do sadzawki z drugiej strony
miasteczka. Chłopiec, którego zauważyłem wcześniej, dziesięcio- lub jedenastoletni, mały,
ciemny i pełen energii, biegał tam i z powrotem, gwiżdżąc i klaszcząc w dłonie, by pogonić
stado. Jego trzej towarzysze byli typowymi Beduinami w wyświechtanych szatach i
burnusach, chroniących przed ciężkim kurzem wzbijanym przez owce.
12
Przeszli obok ze zwieszonymi głowami, poganiając energicznie stado, skupieni na swoich
sprawach. Owcze dzwonki pobrzękiwały w stojącym nieruchomo powietrzu. Było bardzo
cicho, a słońce chyliło się nad horyzontem. Za pół godziny cała ta zgraja zakończy swój dzień
pracy i wróci z przystani.
Owce walczyły o najlepsze miejsca przy wodopoju, a pastuchowie przykucnęli pod ścianą,
przyglądając się im. Po chwili otworzyły się drzwi posterunku i pojawił się w nich Husseini.
Ruszył ku mnie z dwoma żołnierzami depczącymi mu po piętach. Kiedy mnie odcięli, spadłem
na ziemię, zwinięty w kłębek. Husseini coś powiedział, ale nie zrozumiałem co. Żołnierze
podnieśli mnie i poprowadzili między sobą przez plac do domu Tufika.
Tłuścioch mieszkał sam, jeśli nie liczyć starej kobiety, która przychodziła mu gotować i prać.
Mieszkanie służyło jednocześnie za biuro. Stało tu biurko z żaluzjowym zamknięciem, dwa
drewniane krzesła i stół. Major rzucił jakiś rozkaz i żołnierze posadzili mnie na jednym z
krzeseł, mocno związując moje ramiona.
Wtedy zobaczyłem jego bicz - sądząc z wyglądu, był to prawdziwy bicz ze skóry nosorożca,
gwarantujący zdarcie skóry do kości. Husseini zdjął kurtkę munduru i zaczął powoli
zakasywać rękawy. Tufik patrzył na to przerażony i pocił się jeszcze mocniej niż zwykle.
Dwaj żołnierze stanęli pod ścianą, a major podniósł bicz.
- No, Żydzie - wycedził, oburącz zginając go w kab-łąk. - Na początek tuzinek, a potem
zobaczymy.
- Majorze Husseini - powiedział jakiś głos po angielsku.
Husseini odwrócił się gwałtownie, a ja podniosłem głowę. W drzwiach stał jeden z pastuchów.
Prawą ręką
13
sięgnął do burnusa i ściągnął go, odsłaniając ogorzałą twarz i usta, które zawsze wyglądały,
jakby za chwilę miały rozjaśnić się w uśmiechu, ale rzadko to czyniły, i szare oczy, zimne jak
woda w górskim strumieniu.
- Sean? - wykrztusiłem zaskoczony. - Sean Burke? Czy to naprawdę ty?
- A któż by inny, Stacey?
Spod szaty wynurzyła się jego lewa ręka, uzbrojona w browning. Pierwsza kula trafiła
Husseiniego w ramię, obracając go. Mogłem spojrzeć mu w twarz, kiedy umierał. Druga
odstrzeliła tył jego głowy i rzuciła go o ścianę.
Dwaj żołnierze gapili się na Burke'a głupkowato, coraz szerzej otwierając oczy, automaty
wciąż zwisały im z ramion. I tak umarli, kiedy karabin maszynowy ściął ich dwiema długimi
seriami.
Zapadła cisza, którą przerwał Tufik, z trudem wypowiadając słowa:
- Martwiłem się, okropnie się martwiłem. Myślałem, że nie przyjdziecie, że może coś się nie
udało.
Burke go zignorował. Podszedł powoli do mnie i pochylił się.
- Stacey? - powiedział cicho i lewą ręką delikatnie dotknął mojego policzka. - Stacey?
Na jego twarzy odmalował się ból - coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem, a potem ten
straszliwy, zabójczy gniew, z którego tak słynął.
- Co mu zrobiłeś? - zapytał Tufika. Nadzorca szeroko otworzył oczy.
- Co ja mu zrobiłem, effendi? Ależ to dzięki mnie jego uwolnienie było możliwe.
- Właśnie doszedłem do wniosku, że nie podobają mi się twoje warunki finansowe.
Browning wysunął się do przodu. Tufik krzyknął
14
z przerażenia i schował się w kącie. Pokręciłem głową i powiedziałem słabym głosem:
- Zostaw go w spokoju, Sean, mogłem wyglądać gorzej. Zabierz mnie tylko stąd.
Browning ponownie zniknął w fałdach szaty. Tufik opadł na kolana i rozpłakał się.
Domyśliłem się, kim byli pozostali dwaj pastuchowie. Pięt Jaeger, Południowoafrykańczyk,
jeden z niewielu ocalałych z naszej kampanii w Katandze, i Legrande, były człowiek O AS,
którego Burke zrekrutował w Stan-leyyille, gdzie odtwarzaliśmy naszą formację. Jaeger
usiadł za kierownicą land-rovera Husseiniego, a Legrande pomógł Burke'owi wsadzić mnie na
tylne siedzenie. Nikt nie mówił zbyt wiele - najwyraźniej operacja trzymała się jakiegoś
grafiku czasowego.
Fuad nadal było ciche jak grób. Wyjechaliśmy na drogę, mijając kolumnę więźniów
wracających do obozu.
- Szybko wam poszło - wymamrotałem. Burke skinął głową.
- Czas nas ponagla. Ale o nic się nie martw.
Milę dalej Jaeger zjechał z drogi i przez piaszczyste wydmy dojechał na skraj szerokiej,
płaskiej plaży. Gdy zatrzymał samochód, dobiegł nas dźwięk jakiegoś innego silnika i znad
morza wyłonił się samolot, lecący jakieś dwieście-trzysta stóp nad wodą. Legrande wyciągnął
rakietnicę i wystrzelił flarę, a samolot skręcił ostro i wykonał precyzyjne lądowanie.
Kiedy maszyna podkołowała ku nam, stwierdziłem, że to cessna. Nie było czasu, żeby stać po
próżnicy. Gdy otworzyły się drzwi kabiny, natychmiast pociągnęli mnie do przodu i wepchnęli
do środka. Za mną wsiadła reszta
15
i kiedy Legrande zabezpieczał drzwi, cessna skręcała już na wiatr.
Burke przystawił mi flaszkę do ust, a ja zakrztusiłem się, kiedy brandy rozlała się po moim
przełyku. Po chwili przestałem kasłać i uśmiechnąłem się słabo.
- Gdzie teraz, pułkowniku? - zapytałem.
- Pierwszy przystanek to Kreta - odparł. - Będziemy tam za godzinę.
Wziąłem od niego butelkę i znowu łyknąłem, po czym odchyliłem się w siedzeniu, a ciepła i
cudowna jasność zalała moje ciało. Życie znowu się zaczęło, tylko o tym byłem w stanie
myśleć. Kiedy cessna podniosła się w powietrze i skręciła nad morze, słońce zgasło za
horyzontem i zapadła noc.
Po raz pierwszy spotkałem Seana Burke'a w Lourenco Marques w portugalskim Mozambiku
na początku 1962 roku, w knajpie nad wodą o nazwie "Światła Lizbony". W tym czasie
grałem na fortepianie - ta umiejętność była jednym z bardziej praktycznych produktów
ubocznych mojej kosztownej edukacji, i teraz go wykorzystywałem.
Z powodów, które w tej Chwili nie są istotne, w bardzo zaawansowanym wieku dziewiętnastu
lat zostałem wędrowcem. Zmierzałem z Kairu do Kapsztadu w niespiesznie pokonywanych
etapach. Znalazłem się w Lourenco Marques, ponieważ tylko dotąd wystarczyło mi pieniędzy
na przejazd przybrzeżnym parowcem w Mombasie. Nie zmartwiło mnie to za bardzo. Byłem
młody i zdolny i tak zapamiętale uciekałem od przeszłości, że zastanawiałem się jedynie nad
tym, co następnego dnia odkryję za horyzontem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin