R076. Kay Gregory - Zacznijmy od nowa.doc

(540 KB) Pobierz
Kay Gregory - Zacznijmy od nowa

 

 

 

 

Kay Gregory

 

Zacznijmy od nowa

 

STRESZCZENIE:

Margie nie wierzyła własnym oczom, gdy na progu swego domu ujrzała Justina. Kilka lat temu, wypełniając ostatnią wolę zmarłego krewnego, wzięli ślub. Małżeństwo okazało się niezbyt udane i każde z nich poszło własną drogą. Margie zachowała w głębi serca głęboki żal, ponieważ darzyła Justina prawdziwym uczuciem. Czego ten mężczyzna teraz od niej oczekuje?

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

- Liście sałaty - powiedziała Anna. - Wyobrażasz sobie, Margie? Dzisiaj od rana znowu wyrzuca liście sałaty.

- Tak? - Margie odłożyła dokumenty, spojrzała na przyjaciółkę znad okularów i zapytała:

- Anno, o czym ty, do licha, mówisz?

- O liściach sałaty - odparła zwięźle Anna, - Na trawniku przed domem.

- Aa... - Do Margie dotarł wreszcie sens słów· Anny. Westchnęła i z rezygnacją odłożyła gruby plik papierów na stolik obole krzesła. - Chodzi ci o panią Fazackerley, Czyżby znowu zaatakowała?

- Mm. Właściwie to nadal atakuje.

- O rany!

Margie odłożyła okulary, wyprostowała smukłe, giętkie ciało i stanęła przy Annie obok okna. Patrzyła, jak kolejna kupka liści przelatuje nad ogrodzeniem, by powiększyć stos na trawniku.

- Wczoraj był szczypior - zauważyła ponuro.

- Oczywiście tylko stwardniałe zielone czubki.

- Oczywiście. Co z nią zrobimy, Margie? .

- Nie wiem. Myślę, że ona ma dobre intencje...

- Wcale nie jestem tego pewna. Zawsze sadzi za dużo, a potem, gdy jej grządki zarastają, traktuje nasze jak, śmietnisko, W przeciwnym razie chyba zapytałaby, czy nie mamy nic przeciwko temu.

Margie wzruszyła ramionami i odgarnęła z czoła pasmo prostych, jasnych  włosów.

- Może masz rację. A tymczasem wygląda na to, że na lunch zjemy sałatę. Wiesz co, pozbieraj ją, a ja pobiegnę do sklepu po oliwę i ocet.

- Dobrze - zgodziła się Anna. - A więc sałata.

Znowu.

Tak, znowu sałata, pomyślała Margie idąc ulicą w kierunku sklepiku pana Yamamoto. Cóż, mogło być znacznie gorzej. W gruncie rzeczy, jeśli nie liczyć ekscentrycznej sąsiadki, była bardzo zadowolona z życia. Założona przez nią przed czterema laty firma komputerowa wreszcie zdobyła na rynku mocną pozycję. Na początku Anna i Margie, które poznały się podczas studiów, wynajmowały biało szary dom na ulicy Wrenfold, niedaleko parku Beacon Hill. Od niedawna firma świetnie prosperowała i Margie zaproponowano kupno domu. Natychmiast się zde-  cydowała. Niestety, pani Fazackerley była wątpliwą atrakcją· Kiedy po piętnastu minutach Margie wróciła do domu, w koszu na śmieci odkryła stertę liści sałaty.

Anna i rezygnacją myła jej resztki w kuchennym zlewie.

- Miałaś gościa - powiedziała obracając się tak szybko, że na wykładaną białymi kafelkami podłogę prysnęły krople wody.

Margie zauważyła, że duża, okrągła  twarz jej , przyjaciółki  zdradza wielkie zaciekawienie.

- Naprawdę? Michael?

Kiedy tylko wypowiedziała te słowa, zrozumiała, iż , to nie mógł być Michael - przemiły ojciec piątki dzieci, najważniejszy współpracownik w firmie Lamonts Software. Na pewno jego osoba nie wywołałaby takiego zainteresowania Anny.

- Nie, nie Michael.

- W takim razie kto?

- Nie wiem. Nie przedstawił się.

- To brzmi złowieszczo. Wydawało mi się, że zapłaciłam wszystkie rachunki.

Anna potrząsnęła głową.

- Ten facet nie wyglądał na inkasenta. - Aha - odparła z uśmiechem Margie. - A jak wygląda inkasent?   - Na pewno nie jest wysoki, smukły, atrakcyjny i nie mówi w sposób charakterystyczny dla wykształconego Anglika.

Twarz Margie nagle pobladła.

- Co? - wyszeptała. - Coś ty powiedziała?

Anna zmarszczyła brwi.

- Powiedziałam, że jest wysoki i smukły, i... co się z tobą dzieje, Margie? Źle się czujesz?

- Nie, to znaczy czuję się dobrze. Czy  on... czy on mówił, czego chce?

Anna potrząsnęła głową.

- Wspomniał tylko, że chce cię zobaczyć. Margie, o co chodzi? Wyglądasz tak, jakbyś zobaczyła...

- Wiem - przerwała cichym głosem Margie - ducha.

Och, Anno,  jeśli to ten człowiek, o którym myślę, rzeczywiście można go nazwać duchem. Duchem z odległej przeszłości...

Anna otworzyła usta ze zdziwienia.

- Och, Margie - mruknęła. - Chyba nie sądzisz...

Nie wiem. Po prostu nie wiem. Czy on... czy on przyjdzie jeszcze raz?

- Nie.

- Och. - Twarz Margie stała się biała jak płótno.

Dziewczyna opadła na najbliższe krzesło.

- Nie musi - dodała pośpiesznie Anna. - Jest w dużym pokoju.

- On jest... o Boże, dlaczego mi o tym nie powiedziałaś?

- Wścibstwo - przyznała Anna. - Chciałam się dowiedzieć, co to za facet.

Margie zerwała się z nienaturalną gwałtownością.

- Lepiej będzie, jeżeli go zobaczę - mruknęła, rzucając nerwowe spojrzenie na różowe szorty, które miała na sobie. Dopięła dwa górne guziki bluzki, wzięła głęboki oddech i powoli weszła do holu.

Jedenaście lat, pomyślała. Jedenaście lat i przez cały ten czas tylko jedna krótka rozmowa telefoniczna z pytaniem, czy chce, żeby wzięli rozwód.

Odpowiedziała, że jej wszystko jedno i zostawiła mu podjęcie decyzji. Odparł, że jemu też wszystko jedno i na tym się skończyło. Od czasu do czasu miała wiadomości od Henriette, dawnej gosposi swojego wuja, która nadal mieszkała w Montrealu.

Henriette informowała, że widziała go parę razy z jakąś kobietą, a właściwie z kobietami. Margie przypuszczała, iż w dalszym ciągu nie zależy mu

specjalnie na odzyskaniu wolności i ponownym ożenku...

Jej drobna, owalna twarz przybrała wyraz chłodnej obojętności. Przestała wpijać. paznokcie w dłonie -i żywiąc gorączkową nadzieję, iż jej cera jest nadal jasno brzoskwiniowa, po raz kolejny głęboko odetchnęła i otworzyła drzwi.

- Cześć, Justin. Jak się masz?

Udało się. Zdołała odezwać się zwyczajnym, nieco znudzonym głosem.

Mężczyzna stojący przy oknie nie zmienił się wcale.

Uśmiech, który wykrzywiał kącik jego ust, był, jak niegdyś, niepokojąco zmysłowy i wywoływał burzliwe wspomnienia. Ujrzała go po raz pierwszy, gdy była zaledwie siedmioletnią dziewczynką. Nigdy przedtem nie widziała tak uwodzicielskich ust. Miały piękny wykrój, zaś dolna warga była wyjątkowo pełna.

Ciemnoszare oczy ocienione gęstymi, czarnymi rzęsami  raz gładko zaczesane, ciemne włosy dopełniały wizerunku. Był wyjątkowo wysoki i potężnie zbudowany. Sylwetka mężczyzny zdawała się posiadać wręcz atletyczne rozmiary. Sama obecność Justina przyprawiała Margie o zawrót głowy. .

Zamknęła oczy.

Kiedy je otworzyła, odnotowała, że Justin ma na sobie prosty, ciemny garnitur, który wydatnie podkreśla jego władczą, niewzruszoną postawę.

- Cześć, Marguerite. Mam się doskonale, dziękuję.

A ty?

Wypowiedziane na głos imię przywołało bolesne wspomnienia. Uświadomiła sobie, że narasta w niej wściekłość. Jak śmiał ,zakłócać spokój wywalczony przez nią z takim trudem? Spojrzała na niego złym wzrokiem.

- Teraz jestem Margie, Justinie. Od lat nazywam się Margie Lamont.

Potrząsnął głową.

- Nie. Nie pasuje do ciebie imię Margie. Przynajmniej moim zdaniem. A dlaczego zmieniłaś nasze nazwisko?

- Tak naprawdę Lamontagne nigdy nie było naszym nazwiskiem, Justinie. - odparła stanowczo. - Oboje urodziliśmy się z tym nazwiskiem i zostało, ono zachowane po naszej parodii małżeństwa,. Ale nie sądzę, żeby stało się naszym nazwiskiem.

- Parodia... - powtórzył gorzkim tonem i umilkł, by podjąć rozmowę po dłuższej chwili., - Chyba rzeczywiście była to parodia. Nie rozumiem jednak, dlaczego ten powód wystarczył, by zmienić twoje nazwisko.

W głosie mężczyzny pobrzmiewała złośliwość.

Margie wzruszyła ramionami.

- Nie zmieniłam go oficjalnie. Chciałam jednak raz na zawsze zerwać ze wszystkim, co przypominało mi przeszłość. Poza tym, tutejsi mieszkańcy mieliby na pewno kłopoty z wymawianiem tej nie skróconej wersji. To przeszkadza w interesach.

- W interesach? - Mężczyzna obserwował uważnie twarz Margie. Wiedziała, że zastanawiał się, jak to możliwe, iż ona ma coś wspólnego z biznesem.

- A więc jesteś kobietą interesu? Henriette mówiła, że pracujesz.

- Henriette? Widziałeś się z nią?

- Tak. Dała mi twój adres. Nasi prawnicy bez wątpienia trzymają go gdzieś pod kluczem.

- Bez wątpienia.

Przyglądała się kątem oka wspaniałej  sylwetce opartej niedbale o parapet i zapragnęła, by jej serce przestało bić jak szalone.

- Tak, jestem kobietą interesu. Mam tu w mieście firmę Lamont s Software i mogę śmiało powiedzieć, że idzie nam nadzwyczajnie. Zatrudniam dwanaście osób.

- O, naprawdę? Jestem pod wrażeniem - odparł mężczyzna, ale słowa nie odpowiadały wyrazowi jego twarzy. Wyglądał na człowieka, który z wielką trudnością próbuje odnaleźć pod maską zimnej, wyrachowanej kobiety tę, którą zapamiętał.

Margie obserwowała z uwagą przystojną twarz Justina. Narastały w niej sprzeczne uczucia. Wściekłość, że ,znowu wprowadzi zamęt do jej życia; lęk, iż nie będzie w stanie uporać się z kłopotliwą  sytuacją

fizyczna fascynacja, która na  dobrą sprawę nie opuszczała jej od czasu, gdy mając siedem lat stała się jego wielbicielką.

W okamgnieniu zrozumiała, że chociaż Justin był zaskoczony, a nawet odrobinę zmieszany, nie zamierzał się do tego przyznać. Zimne szare oczy mężczyzny wyrażały poczucie wyższości, chłodne, typowo męskie  rozbawienie na myśl o tym, że Marguerite Lamontagne wyrosła na Margie Lamont, kobietę interesu.

- Z twojego wyniosłego uśmieszku wnoszę, iż nie robi to na tobie żadnego wrażenia - oświadczyła szorstko Margie. - Na szczęście dla mnie nie potrzebuję już twojej aprobaty. .

- Czy kiedykolwiek jej potrzebowałaś?

Tym razem w jego głosie zabrzmiało prawdziwe zdziwienie. Dziewczyna uświadomiła  sobie, że nigdy nie zdawał sobie w pełni sprawy z tego, co do niego czuła. Nie zamierzała dać mu satysfakcji i tłumaczyć się przed nim.

- Niespecjalnie - odrzekła. - Właściwie dlaczego?

- Nie wiem: Nie miałem też. pojęcia, że, jak twierdzisz, głupio się uśmiechałem. Sądziłem, że był to szczególnie czarujący uśmiech. Miło cię widzieć, Marguerite.   - Margie - poprawiła go odruchowo. Jednak kiedy odwróciła oczy od jego nienagannie ubranej postaci i zerknęła na -swoje gołe nogi, bose stopy, szorty; zaczęła rozumieć bezsensowność tego spotkania po latach. W dodatku gościła go w pokoju, gdzie panował zupełny rozgardiasz - ważne dokumenty walały się obok części ubrań i pudełek po pizzy· - Może usiądziesz? - zapytała oficjalnym tonem i wskazała najbliższe krzesło.

Została nagrodzona kolejnym uśmiechem, który przerodził się w ironiczny grymas.

- Gdzie według ciebie miałbym usiąść? - zapytał niewinnym tonem. - Widzę jedynie stos śmieci, bielizny i papierzysk. Nie zmieniłaś się aż tak bardzo, mała Marguerite, prawda? Jak zawsze jesteś bałaganiarą· Przeciągłe wymawianie imienia i ten przymiotnik  mała  wprawiły Margie w jeszcze większą wściekłość.

Postanowiła za wszelką cenę zachować opanowanie, przekonać go, że naprawdę stała się dorosłą i samodzielną osobą.

- Być może w domu jestem bałaganiarą - odparła wyniośle - ale zapewniam cię, że moje biuro utrzymuję w nienagannym porządku. Anna twierdzi, że, jest to

rozbrajająca cecha mojego charakteru.

- Rozbrajająca? Musi być bardzo dobrą przyjaciółką.

- Istotnie - ucięła Margie. A potem, widząc jego zgryźliwą minę, dodała niechętnie:

- To prawda, że często sprząta po mnie. Robi to wtedy, gdy już nie może znieść bałaganu.

  Ja zmusiłbym ciebie do zrobienia porządku.

Margie spiorunowała go wzrokiem i zdjęła plik czasopism z krzesła.

- Skończyły się czasy, kiedy mogłeś mnie do czegokolwiek zmusić, Justinie - oznajmiła lodowatym tonem.

- Hmm. Może i się skończyły. - Rozbawione spojrzenie mężczyzny wędrowało leniwie po długich, gołych nogach Margie.

- Żadne  może . I usiądź wreszcie, na miłość boską. Chyba że zamierzasz wyjść.

- Nie zamierzam. A ty gdzie usiądziesz?

- Postoję· - W takim razie ja też.

Margie wzruszyła ramionami.

- Jak sobie życzysz.

Usta Justina wykrzywił zgryźliwy uśmieszek. Już miała mu powiedzieć, żeby przestał robić tę pełną samozadowolenia minę albo poszedł do diabła, kiedy.   W drzwiach pojawiła się Anna.

- Właśnie wychodzę - oznajmiła. - Za pół godziny muszę spotkać się z Billem, więc zostaniecie w domu sami.

Rzuciła im porozumiewawcze spojrzenie i ostentacyjnie zamknęła za sobą drzwi.

- A co   lunchem? -  wrzasnęła Margie.

- Rezygnuję - krzyknęła w odpowiedzi przyjaciółka.

- O Boże. Ona chyba naprawdę wyobraża sobie, że zaraz będziemy się namiętnie kochać na kanapie - zawołała w porywie gniewu Margie. Gdy uświadomiła sobie, co powiedziała, odwróciła twarz do okna, żeby Justin nie dostrzegł ciemnych rumieńców na jej policzkach.

Mężczyzna nie odezwał się. Po chwili Margie spojrzała na niego i dostrzegła w oczach Justina, obok rozbawienia, coś na kształt żalu. .

- Przyznaję, ten pomysł nie jest pozbawiony uroku - zauważył w końcu oschle. - Ale na razie nie wchodzi w rachubę.

- Masz zupełną rację - odparowała Margie. Jakie ten człowiek miał o sobie wyobrażenie, żeby mówić właśnie jej, że to nie wchodzi w rachubę?

- Oczywiście, że tak. Chciałbym wreszcie wyjaśnić cel mojej wizyty.

Margie rzuciła mu złośliwe spojrzenie.

- Chcesz powiedzieć, że zjawiłeś się na progu mojego domu, w dodatku nieproszony, nie tylko po? to, aby rozkoszować się moim towarzystwem?

Justin popatrzył na nią ze znudzeniem i dezaprobatą.

- Sarkazm nie pasuje do ciebie, Marguerite. Zwłaszcza gdy jest niczym nie usprawiedliwiony.

Niczym nie usprawiedliwiony ? Czy nie wiedział, że tkliwość j lekkość, z jaką traktował ją podczas dwóch lat małżeństwa, a potem niedbały sposób rozstania się przewrócił jej życie do góry nogami i zupełnie złamał serce? Nie, chyba jednak do końca sobie tego nie uświadamiał. ·Był niezwykle atrakcyjny i mnóstwo kobiet na pewno traciło dla niego głowę.

Biła od niego zmysłowość, której nie umiał ukryć pod maską ogłady i opanowania.

Nagle Margie poczuła  się całkowicie wyczerpana.

- Po co przyszedłeś, Justinie?

Nie odpowiedział jej od razu. Wskazał podniszczony fotel, jak gdyby był jego właścicielem, i kiedy-usiadła, odrzekł zimnym tonem:

- Przyjechałem prosić cię, żebyś mi dała szansę.

Albo, jeśli się nie zgodzisz, żebyśmy zakończyli tę całą historię. I to w sposób zgodny z prawem, Marguerite.

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Margie poczuła na ustach gorzki smak. Była zadowolona z tego, że siedzi w fotelu.

- Doceniam propozycję zakończenia całej historii - odrzekła opanowanym głosem, starając się nie zdradzić wewnętrznego podniecenia. - Ale co masz na myśli mówiąc o jeszcze jednej szansie, Justinie?

Nie mieliśmy od początku żadnej szansy.

-  Czyżby? Być może. Rzecz w tym, że mam trzydzieści dziewięć lat, mojemu ojcu pilno do posiadania wnuków, a brat ani myśli się ustatkować i upiera się, że nigdy się nie ożeni. Ja  chcę się ustabilizować. Najwyższa pora. A ponieważ nie przejawiałaś ochoty poślubienia kogoś innego, pomyślałem...

- Rozumiem - przerwała Margie. - Myślałeś, że ja się nadam.

Spostrzegła, że Justin gwałtownie uniósł brodę, a w oczach pojawiły się gniewne błyski. Niespodziewanie powróciła myślą do owych pamiętnych tygodni po śmierci stryjecznego dziadka, Charlesa.

Rodzina Justina mieszkała w Anglii. Należało go wezwać. Jedna z klauzul testamentu stwierdzała, iż można odczytać ostatnią wolę Charlesa jedynie w obecności wszystkich spadkobierców.

Byli nimi Margie, Justin, Henriette i zarządca instytucji dobroczynnej, której za życia patronował dziadek. ,Gdy zebrali się w pracowni wuja, okazało się, że mi mocy testamentu dom i pieniądze dziedziczy  syn mojego bratanka, Justin Lamontagne: . Część  spadku przypadła Henriette i instytucji dobroczynnej. Legat dla Justina był obwarowany zastrzeżeniem, że poślubi on  moją kuzynkę Marguerite Lamontagne . W ostatniej woli wuj wspominał o  radości, jaką dziewczynka wniosła do jego życia, gdy zamieszkała z nim po śmierci rodziców. Wreszcie słowo rozstrzygające. Na wypadek gdyby Justin nie poślubił Marguerite, dom i suma wystarczająca na jego utrzymanie miała przypaść   w udziale dziewczynie, zaś reszta instytucji dobroczynnej.

Kochany, dziwaczny i staromodny wuj Charles!

Zawsze uważał,  że kobieta nie potrzebuje  dużo pieniędzy, ponieważ mężczyzna jest obowiązany nią się opiekować. Sądził: że robi jej przysługę. Wiedział, że oszalała na punkcie Justina.

Wspominając tamten dzień, Margie skrzywiła się na myśl o reakcji Justina na testament. Oboje byli zaskoczeni, ale on zdradzał najwyższe przerażenie.

Z początku nie miała pojęcia, jak postąpi Justin. Po jakimś czasie doszło do rozmowy. Oboje zachowywali się bardzo oficjalnie i sztucznie. W końcu  godzili się zawrzeć  związek małżeński.  Justinem  powodował  młodzieńczy entuzjazm i chęć założenia  własnej firmy w Montrealu. Margie była  zakochana i miała nadzieję, że po ślubie zdoła pozyskać miłość mężczyzny.

Przypomniała sobie, że Justin, podobnie Jak jej wuj, zakładał, iż wyświadcza jej przysługę. Sądził też, że Margie wymaga opieki i nie zdoła utrzymać domu ze skromnej sumy, którą otrzymałaby w razie, gdyby małżeństwo nie doszło do skutku.

Margie  ocknęła się z zamyślenia i spojrzała na Justina, który wpatrywał się w nią z niecierpliwością i rozdrażnieniem.

- Nie - odparł sucho. - Nie myślałem, że  się  nadasz , jak to sformułowałaś.

- Nawet trzynaście lat temu?

- Marguerite, trzynaście lat temu byłaś szesnastoletnim dzieckiem. Ja miałem dwadzieścia sześć i poślubienie dziecka nie wydawało mi się dobrym pomysłem.

- Zauważyłam. Byłeś rzadkim gościem w domu.

- Zajmowałem się interesami. Jeśli pamiętasz, rozwijały się błyskawicznie. Poza tym... Poza tym ustaliliśmy, że nasz związek jest małżeństwem tylko z nazwy. Chyba się nie spodziewałaś, że będę sumiennym mężem? - Nie wiem, czego się spodziewałam - odparła krótko Margie, chociaż miała nadzieję, że mieszkanie pod wspólnym dachem zbliży ich do siebie. Tak  się jednak nie stało.

Przy pomocy Henriette starał się zapewnić jej wygodne życie. Najwyraźniej uważał, że choć Margie porzuciła szkołę, by go poślubić, spędza dni w sposób zajmujący: rozmawia przez telefon, czyta, robi zakupy, .odwiedza przyjaciół, niekiedy razem z nim, ale przeważnie sama albo w towarzystwie Henriette. Raz przyniósł jej kwiaty, ale był to tylko przejaw czułości wobec dziecka, które uwielbiało zabawy w ogrodzie.

Potrząsnęła głową i uświadomiła sobie, że Justin nadal wpatruje się w nią badawczo.

- Ja również nie wiedziałem, czego oczekiwałaś - odezwał się po chwili milczenia. - Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle zgodziłaś się wyjść za mnie. Wówczas wydawało mi się, że obawiałaś się samodzielnego życia i dlatego chciałaś, żebym się tobą zaopiekował. Ale teraz dochodzę do wniosku, że nie o to chodziło, prawda? Widzę, że doskonale sobie radzisz.

- Nie, nie o to chodziło - odparła Margie przysięgając - sobie, że nie wyjawi sekretów swego serca mężczyźnie, który nagle stał się taki uprzejmy i sądził, że dzięki niej załatwi problem następcy rodu. Nie przyzna się, że go kochała. Duma nie pozwoliła powiedzieć mu o tym wtedy. Tym bardziej nie uczyni tego teraz.

- W takim razie dlaczego? - nalegał Justin, nie dając za wygraną· I .

- Wzruszyła ramionami.

- Nie wiem. Życzył sobie tego wuj Charles, a ty...

potrzebowałeś pieniędzy.

Ta uwaga zaskoczyła go. Uniósł czarne brwi i włożył ręce do kieszeni.

- Zależało ci na tym? Z jakiego powodu? - zapytał.

A więc trafiła. Uśmiechnęła się z zadowoleniem.

- Mnie małżeństwo nie było do niczego potrzebne. Byłeś dla mnie miły - no, może z jednym wyjątkiem.

- Wtedy? - Zmieszał się. - Wówczas gdy, jako mała dziewczynka, wbiegłaś na jezdnię tuż pod pędzący samochód.

- Tak. A ty skoczyłeś za  mną i niemal wyrwałeś mnie spod kół. Potem nastąpił bolesny ciąg dalszy. Dałeś mi w skórę.

- Pamiętam - mruknął Justin. -. Uciekłaś wrzeszcząc, że nigdy się do mnie nie odezwiesz i dotrzymywałaś obietnicy przez resztę tygodnia, który spędzałem z tobą i wujem Charlesem.

Uśmiechnął się smutno.

- Czułem się winny. Nie jestem zwolennikiem bicia dzieci. Mój ojciec często sprawiał mi lanie i nie sądzę, by wyszło mi to na dobre. Pomyślałem więc, że zadałem ci znacznie więcej bólu niż zamierzałem, i że zrobiłem z siebie twojego wroga na całe życie. Ale wtedy okropnie mnie wystraszyłaś i byłem tak wściekły, że na moment straciłem panowanie nad sobą· Margie zaśmiała się beztrosko.

- Tak czy owak, już nigdy nie wybiegłam tuż przed samochód. Zraniłeś jedynie moją dumę. Poczułam się jak upokorzony dzieciuch. Rozumiałam, że postąpiłeś tak, bo ci na mnie zależało. Przynajmniej wtedy.

- Nadal mi zależy. - Justin popatrzył na Margie bez przekonania. - A ty myślałaś, że jedynie potrzebowałem pilnie pieniędzy wuja Charlesa?

- Cóż...  - Margie odwróciła głowę, żeby nie mógł wyczytać prawdy z jej oczu. - Chyba tak. I, jak już wspomniałam, nie musiałam wychodzić za ciebie.

- Hm - mruknął Justin. - W ten sposób przeżyliśmy obok siebie dwa lata, a potem, kiedy cię zapytałem, czy chcesz, żeby nasze małżeństwo stało się prawdziwe, odmówiłaś.

Margie zaśmiała się krótko, urywanie.

- Tak. Traktowałeś tę sprawę z takim spokojem, prawda? Ale przecież nie byliśmy w sobie zakochani, Justinie.

- Nie. Przypuszczam, że nie.

- Następnie wyjechałeś do Anglii na pięć miesięcy...

- A kiedy wróciłem, ciebie już nie było.

- Tak. Uznałam, że jestem wystarczająco dorosła, aby stanąć na własnych nogach. Zdołałam przekonać Henriette, że na pewno nie wpadnę w szpony mafii. I od tamtego czasu m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin