Dick Philip K - Tytanscy Gracze.rtf

(437 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

PHILIP K. DICK

 

 

 

Tytańscy Gracze

(Tłumaczyła: Teresa Tyszowiecka-Tarkowska)

 

 

SCAN-dal


1

 

To była niedobra noc, a kiedy próbował zabrać się do domu - wdał się w koszmarną sprzeczkę z własnym samochodem.

- Pański stan nie pozwala na prowadzenie wozu, panie Garden. Proszę włączyć autopilota i siąść wygodnie z tyłu.

Pete Garden usiadł za sterownicą i odparł, siląc się na dobitność:

- Słuchaj no, wolno mi prowadzić. Jeden drink, a ściśle mówiąc - parę, wyostrzają refleks. A teraz dość tych wygłupów. - Wcisnął starter, bez skutku. - No, jazda!

- Nie włożył pan kluczyka - odezwało się auto.

- Już dobra - poddał się, upokorzony. Może samochód miał rację? Bez specjalnej nadziei wsunął kluczyk w stacyjkę. Silnik zawarczał, ale stery nawet nie drgnęły. Pod karoserią nadal zachodził efekt Rushmore’a; z nim nie miał szans. - Niech ci będzie, możesz sobie prowadzić, skoro ci na tym tak zależy - powiedział, wkładając w swoje słowa maksimum godności. - I tak pewnie wszystko ci się pochrzani, jak zawsze, kiedy jestem... nie w formie.

Przeczołgał się na tył i zwalił na siedzenie. Samochód oderwał się od krawężnika i poszybował w noc, mrugając światłami pozycyjnymi. Chryste, jak nędznie się czuł. Ból rozsadzał mu głowę.

Jego myśli, jak zwykle, skierowały się ku Grze.

Czemu tak źle mu poszło? Wszystkiemu winien był ten pajac, Silvanus Angst, jego szwagier, czy raczej były szwagier. Prawda, upomniał się w myślach, byłby zapomniał. Freya nie jest już jego żoną. Przegrali i ich małżeństwo zostało rozwiązane. Zaczynają znów od zera: Freya jest żoną Clema Gainesa, a on jest nieżonaty, bo nie udało mu się jeszcze wykręcić trójki.

Jutro wykręci trójkę, obiecał sobie. A wtedy będą mu musieli importować żonę, bo próbował już wszystkich w swojej grupie.

Samochód szybował z warkotem nad pustkowiem środkowej Kalifornii, jałową krainą wokół bezludnych miast.

- Czy wiesz, że w grupie nie ma kobiety, której bym nie miał za żonę? - zwrócił się do samochodu. - I, jak dotąd, nie miałem szczęścia, więc to przeze mnie. Prawda?

- Prawda - potaknął samochód.

- Ale nawet gdyby tak było, to i tak nie moja wina, tylko wina Czerwonych Żółtków. Nie cierpię ich. - Wyciągnął się na wznak, obserwując gwiazdy przez przezroczystą kopułę samochodu. - Mimo wszystko kocham cię, jesteś mój od tylu lat. Prawda, że nigdy się nie zepsujesz?

Łzy napłynęły mu do oczu.

- To zależy, czy będzie mnie pan regularnie oddawał do przeglądu.

- Ciekawe, kogo dla mnie sprowadzą?

- Ciekawe - zawtórował samochód.

Zaraz, z jaką to grupą jego grupa - Błękitnawy Lis - najczęściej utrzymywała kontakty? Chyba z SuperChochołem, który spotykał się w Las Vegas, zrzeszając Posiadaczy z Nevady, Utah i Idaho. Przymknął oczy, próbując sobie przypomnieć, jak wyglądały kobiety z SuperChochoła.

Jak tylko wyląduję w moim mieszkaniu w Berkeley, pomyślał, pierwsza rzecz... Nagle dopadła go okrutna prawda.

Nie miał po co wracać do Berkeley. Bo właśnie przegrał Berkeley. Wygrał je Walt Remington, sprawdzając jego blef na polu trzydziestym szóstym. I właśnie z tego powodu był to niedobry wieczór.

- Zmiana kursu - rzucił ochryple obwodom auta. Wciąż miał akt posiadania znacznych obszarów hrabstwa Marin; tam się mógł zatrzymać. - Lecimy do San Rafael - zarządził.

Usiadł chwiejnie, trąc czoło.

- Pani Gaines? - spytał męski głos.

Podobny do głosu tego koszmarnego Billa Calumine’a, pomyślała niezbyt przytomnie Freya. Szczotkowała krótkie, jasne włosy. Nie odwróciła się od lustra.

- Odwieźć cię do domu? - zapytał głos, który, uświadomiła sobie, należał do jej nowego męża, Clema Gainesa. - Chyba wracasz do domu? - Clem Gaines, wielki, obrzmiały, z niebieskimi oczami, jak pęknięte i sklejone nierówno szkła, przetoczył się przez pokój w jej kierunku. Czerpał wyraźną satysfakcję z faktu, że jest jej mężem.

To nie potrwa długo, pocieszyła się Freya. Chyba żebyśmy mieli szczęście, poraziła ją nagła myśl.

Szczotkowała włosy, nie zwracając uwagi na Clema. Jak na stuczterdziestoletnią kobietę wyglądam nieźle, zawyrokowała bezstronnie. Ale nie miałam wyboru... nikt z nas nie miał wyboru.

Wszyscy bez wyjątku byli zakonserwowani nie czymś, lecz brakiem czegoś. Wraz z osiągnięciem dojrzałości usuwano im gruczoł Hynesa - odtąd wiek nie pozostawiał na nich śladów.

- Lubię cię, Freyo - wyznał Clem. - Działasz otrzeźwiająco. Na kilometr widać, że mnie nie lubisz. - Nie wydawał się urażony, rzecz typowa dla półgłówków jego pokroju. - Chodźmy gdzieś i sprawdźmy natychmiast, czy się nam poszczęściło. - Przerwał, bo do pokoju wpełzł wug.

- Patrz, jaki próbuje być miły - powiedziała z obrzydzeniem Jean Blau, nakładając płaszcz. - Zawsze się tak zachowują. - Cofnęła się.

Jej mąż, Jack Blau, odszukał wzrokiem grupowy wugobij.

- Szturchnę go parę razy, to się zmyje - zaproponował.

- Jest nieszkodliwy - zaprotestowała Freya.

- Ma rację - poparł ją Silvanus Angst. Stał przy barku, szykując sobie strzemiennego. - Starczy go posypać solą - zarechotał.

Wug ewidentnie czuł miętę do Clema Gainesa. Lubi go, pomyślała Freya. Może z nim by gdzieś sobie pojechał zamiast z nią. .

Dla Clema byłoby to jednak nie do przyjęcia - nikt nie spoufalał się z dawnym wrogiem. Nie wypadało i już, mimo starań Tytańczyków, by zabliźnić wyrwę antypatii, pamiątkę z czasów wojny. Byli formą życia bazującą na krzemie, nie na węglu. Ich cykl metaboliczny był długi, a katalizatorem nie był tlen, lecz metan. Do tego ten ich biseksualizm... zachowanie godne P-ujemnych.

- Dziabnij go - poradził Calumine Jackowi Blau. Jack dźgnął wugobijem galaretowatą cytoplazmę wuga.

- Zbieraj się - zażądał ostro. - A jakby się tak z nim troszkę zabawić? - Puścił oko do Billa Calumine’a. - Naciągnąć go na rozmowę? Ej, mała wug, co ty na gadu-gadu?

Natychmiast dotarły do nich wyraźne myśli Tytańczyka, adresowane do ludzkich istot zebranych w apartamencie kondominium.

- W każdym przypadku wystąpienia ciąży prosimy niezwłocznie zwrócić się do naszej służby zdrowia...

- Posłuchaj, wugasie - odezwał się Bill Calumine - jeśli przytrafi się nam szczęście, zachowamy wiadomość dla siebie. Nikt nie zamierza ściągać na siebie nieszczęścia. Może o tym nie wiesz?

- Wie, wie - zadrwił Silvanus Angst - tylko nie ma ochoty o tym myśleć.

- Cóż, czas, żeby wugi spojrzały prawdzie w oczy - oświadczył Jack Blau. - Nie lubimy ich i tyle. Zbieraj się - powiedział do żony. - Wracamy do domu.

Niecierpliwym gestem wezwał Jean.

Członkowie grupy, jeden za drugim, opuszczali pokój i frontowymi schodami udawali się do zaparkowanych przed kondominium samochodów. Freya została sam na sam z wugiem.

- Nie było żadnej ciąży w grupie - zwróciła się do wuga, odpowiadając na jego pytanie.

- Tragedia - pomyślał wug w odpowiedzi.

- Ale będzie - dodała Freya. - Wiem, że już wkrótce będziemy mieli szczęście.

- Dlaczego wasza grupa jest tak wrogo nastawiona do nas? - spytał wug.

- Obwiniamy was o naszą bezpłodność, to chyba jasne - odparła Freya, dodając w myślach: zwłaszcza nasz obrotowy. Bill Calumine.

- To był wasz oręż militarny - zaprotestował wug.

- Wcale nie nasz. Ludowych Chin.

Wugowi wydawało się to nie robić różnicy.

- Tak czy owak, robimy wszystko, co w naszej mocy...

- Czy moglibyśmy o tym nie rozmawiać? - przerwała Freya. - Proszę.

- Przyjmijcie naszą pomoc - błagał wug.

- Idź do diabła - odparła i szybkim krokiem zeszła po schodach na ulicę, do swojego wozu.

Chłodne powietrze kalifornijskiej nocy nad Carmel ożywiło ją. Zaczerpnęła głęboki haust powietrza. Chłonąc rześką, dziewiczą woń nocy, spojrzała w gwiazdy.

- Otwórz drzwi, chcę wsiąść - zwróciła się do samochodu.

- Tak jest, pani Garden.

Drzwi wozu rozsunęły się na oścież.

- Nie jestem już panią Garden, tylko panią Gaines. - Siadła za ręczną sterownicą. - Spróbuj to sobie wbić do głowy.

- Tak, pani Gaines.

Silnik drgnął, ledwie wsunęła kluczyk w stacyjkę.

- Czy Pete Garden odjechał? - Omiotła wzrokiem ponurą uliczkę, ale wozu Pete’a nie było. - Pewnie tak.

Poczuła smutek. Jak by to było miło usiąść razem o północy i w blasku gwiazd uciąć sobie małą pogawędkę, jakby nigdy nie przestali być małżeństwem... Cholerna Gra z tymi swoimi obrotami koła. Cholerne szczęście w nieszczęściu, tyle nam tylko pozostało. Jako rasa jesteśmy skończeni.

Przytknęła zegarek do ucha.

- Druga piętnaście, pani Garden - odezwał się słaby głosik.

- Pani Gaines - warknęła.

- Druga piętnaście, pani Gaines.

Spróbowała obliczyć, ilu mieszkańców liczy sobie aktualnie Ziemia: Milion? Dwa? Ile grup brało udział w Grze? Nie więcej niż paręset tysięcy. Wszędzie tam, gdzie doszło do gwałtownej śmierci, jedna z nich znikała nieodwracalnie.

Machinalnie pogrzebała w schowku, szukając schludnego opakowania z wąskim papierkiem tak zwanego króliczka w środku. Znalazła króliczka - jeszcze starego, nie nowego typu - rozpakowała, włożyła do ust i zagryzła.

W mdłym świetle kopuły samochodu obejrzała pasek króliczka. Jeden martwy króliczek, myślała, mając na myśli czasy jeszcze sprzed jej narodzin, gdy za ustalenie pewnego faktu oddawał życie królik. Króliczek, w świetle kopuły, miał kolor biały, nie zielony. Nie była w ciąży. Cisnęła zgnieciony pasek testu do śmietniczki, gdzie uległ natychmiastowemu spaleniu. Szlag by to trafił, zaklęła załamana. Czego się zresztą mogła spodziewać?

Samochód oderwał się od ziemi, kierując się ku jej domowi w Los Angeles.

Jest zbyt wcześnie, by mówić o jej szczęściu z Clemem. Ponad wszelką wątpliwość. To ją rozpogodziło. Jeszcze tydzień, dwa, a potem kto wie...

Biedny Pete, pomyślała. Nie wykręcił jeszcze trójki, na dobrą sprawę nie wrócił jeszcze do Gry. Czy powinnam zrobić mały postój w jego posiadłości w Marin County? Sprawdzić, czy tam dotarł? Z drugiej strony, był w nocy ciężko zalany i nieznośny. Odpychający. Jednak nie ma przepisu ani prawa, które zabraniałoby się nam spotykać poza Grą. Tylko po co? Nie mieliśmy z Pete’em szczęścia, choć czuliśmy coś do siebie.

Nagle włączyła się radiostacja samochodowa. Złapała, nadawany w podnieceniu na wszystkich falach, biuletyn informacyjny grupy z Ontario.

- Tu Szopa Gruszoksięgi - męski głos dźwięczał euforią. - Dziś o dziesiątej wieczór czasu lokalnego spotkało nas szczęście! Jedna z naszych kobiet, pani Don Palmer, jak zwykle, bez specjalnej nadziei, wsunęła do ust króliczka, gdy nagle...

Freya wyłączyła radio.

Dotarłszy do ciemnego, opustoszałego mieszkania w San Rafael, Pete Garden skierował pierwsze kroki do apteczki w łazience, aby sprawdzić, co mógłby wziąć. Bez nich nie zasnąłby, tyle wiedział o sobie. Snoozex? Trzeba by trzech 25-miligramowych proszków, żeby w ogóle zadziałał; brał Snoozex zbyt długo i wziął go zbyt wiele. Potrzebował czegoś mocniejszego. Zawsze może wziąć fenobarbital, ale jutro będzie do niczego. Bromowodorek skopolaminy - to by mogło być to.

Chyba że, olśniło go, spróbowałbym czegoś zdecydowanie mocniejszego. Emfytalu.

Jedno z drugim i z trzecim - i więcej się nie obudzę. Przy dawkach, jakie biorę... No więc... stał, wpatrując się w pigułki na otwartej dłoni. Nikt by mi nie przeszkodził, nie próbował ratować...

- Panie Garden, pański stan zmusza mnie do nawiązania łączności z doktorem Macym w Salt Lake City.

- Nie jestem w żadnym stanie - żachnął się Pete. Szybko wsypał emfytal z powrotem do buteleczki. - Kapujesz? - Czekał. - To była czcza demonstracja pod wpływem chwili. - Co za koszmar stać w łazience, negocjując z efektem Rushmore’a własnej apteczki. - Już dobrze? - spytał z nadzieją.

Apteczka zatrzasnęła się ze szczękiem.

Pete westchnął z ulgą.

Zabrzęczał dzwonek u drzwi. Co dalej, zastanawiał się, wędrując przez mieszkanie, w którym unosiła się lekka woń stęchlizny. Jego umysł nadal zaabsorbowany był pytaniem, co mógłby wziąć na sen. nie budząc systemu alarmowego efektu Rushmore’a. Otworzył drzwi.

Na progu stała jego jasnowłosa eksżona, Freya.

- Cześć - powitał ją chłodno.

Wymijając go, weszła do środka, opanowana, jakby jej wizyta w roli żony Cierna Gainesa była czymś całkowicie naturalnym.

- Co masz w garści? - spytała.

- Siedem tabletek snoozeksu - przyznał się.

- Dam ci coś lepszego. Na razie w fazie testowania. - Pogrzebała w skórzanej torbie, przypominającej torbę listonosza. - Naj-najnowszy środek wyprodukowany w New Jersey przez autofab farmaceutyczny. - Podała mu dużą, niebieską pastylkę. - Nerduwel - wyjaśniła ze śmiechem.

- Ha, ha - odparł ponuro. To miał być dowcip. Ne’er-do-well. Bierz coraz więcej. - Przyszłaś się powygłupiać? - Będąc przez ponad trzy miesiące jego żoną, jego partnerką w Blefie, świetnie wiedziała o jego bezsenności. - Mam kaca - wyjaśnił. - Poza tym przegrałem w nocy Berkeley do Walta Remingtona. O czym dobrze wiesz. Więc nie mam nastroju do żartów.

- No to zrób mi kawy - zażądała. Zdjęła kurtkę na kożuszku i przerzuciła przez krzesło. - Albo ja ci zaparzę. Wyglądasz marnie - dodała ze współczuciem.

- Berkeley. Po co w ogóle wystawiałem akt własności? Nawet nie mogę sobie przypomnieć. Mając tyle innych dzierżaw... Musiałem ulec impulsowi autodestrukcji. - Zamilkł. - Lecąc tu, usłyszałem Ontario na wszystkich zakresach.

- Ja też - potaknęła.

- Ich ciąża cię podnieca czy dołuje?

- Nie wiem - odparła chmurnie. - Cieszę się, że im się udało. Ale... - Z założonymi rękami krążyła po mieszkaniu.

- Mnie dołuje - wyznał Pete i postawił czajnik na kuchence.

- Dziękuję - zasyczał czajnik, a raczej efekt Rushmore’a.

- Nie sądzisz, że moglibyśmy się spotykać poza Grą? To się czasami zdarza - odezwała się Freya.

- To byłoby nie fair wobec Clema.

Solidarność z Clemem Gainesem - przynajmniej chwilowo - przeważyła u Pete’a nad uczuciem do Freyi.

Poza tym był ciekaw swojej przyszłej żony. Prędzej czy później wskazówka stanie na trójce.


2

 

Nazajutrz rano Pete’a Gardena obudziły dźwięki tak cudownie nieprawdopodobne, że zerwał się z łóżka i stał przez chwilę, nasłuchując bez ruchu. Słyszał dzieci. Kłóciły się gdzieś pod oknami jego mieszkania w San Rafael.

Głosy należały do chłopca i dziewczynki. To znaczy, że od czasu jego ostatniej bytności w hrabstwie doszło do narodzin. W dodatku z rodziców P-ujemnych. Nie posiadających dóbr umożliwiających uczestnictwo w Grze. Nie do wiary, powinien podarować rodzicom małe miasteczko... San Anselmo lub Ross, albo jedno i drugie. Zasłużyli na szansę, by grać. Chyba że nie mają na to ochoty.

- Ty taki. - Dziewczynka była mocno zagniewana.

- Ty owaka. - W głosie chłopczyka brzmiało potępienie.

- Oddawaj! Odgłosy szamotaniny.

Zapalił papierosa, pozbierał garderobę i zaczął się ubierać.

Jego wzrok padł na oparty o ścianę w kącie pokoju karabin MV-3... przystanął, zalany falą wspomnień o wszystkim, co wiązało się z tą staroświecką, znakomitą bronią. Swego czasu przygotowywano go do odparcia chińskich komunistów właśnie tym typem karabinu. Jednak MV-3 nigdy nie ujrzał wojny, gdyż chińscy komuniści nie pojawili się... przynajmniej we własnej osobie. Wysłali za to swoich ambasadorów w postaci promieniowania Hinkla, wobec którego cały arsenał MV-3 kalifornijskiej armii obywatelskiej okazał się bezsilny. Promieniowanie z satelity Wasp-C dokonało reszty i Stany Zjednoczone przegrały. Co nie znaczy, że Chiny Ludowe zwyciężyły. Nikt nie wygrał. Dopilnowały tego cholerne promienie Hinkla, obiegając cały świat.

Pete ocknął się, wziął do ręki MV-3 i uniósł, jak przed laty, za młodu. Broń, uświadomił sobie, miała prawie sto trzydzieści lat. Prawdziwy staroć. Czy nadal była sprawna? Nieważne... nie było już kogo zabijać. W wyludnionych miastach Ziemi tylko szaleniec mógł znaleźć powód, by strzelać. W dodatku zawsze jeszcze miał szansę się rozmyślić. Zważywszy na to, że Kalifornia liczyła niespełna dziesięć tysięcy mieszkańców... Ostrożnie odstawił broń.

Karabin z założenia nie służył do zabijania ludzi; jego maleńkie naboje A miały za zadanie unieruchomić radzieckie czołgi TL-90, przebijając ich pancerz. Chciałbym zobaczyć „morze ludzkich głów” z tamtej epoki, pomyślał, wspominając filmy szkoleniowe demonstrowane przez dowództwo Szóstej Armii. Chińczycy, nie-Chińczycy, przydałoby się więcej ludzi.

Chylę czoło przed tobą, Bernhardcie Hinklu, pomyślał z sarkazmem. Humanitarny geniuszu bezbolesnej broni... miałeś rację, obyło się bez bólu. Nie czuliśmy nic, nawet o niczym nie wiedzieliśmy. Dopiero później...

Zaczęto masowo usuwać gruczoł Hynesa. Decyzja okazała się słuszna - na świecie została chociaż garstka żywych. Co więcej, trafiały się płodne kombinacje mężczyzn i kobiet. Bezpłodność nie była stanem absolutnym, lecz względnym. Teoretycznie mogli mieć dzieci; w praktyce mieli je nieliczni.

Na przykład dzieci pod jego oknem...

Ulicą pędziła homeostatyczna sprzątaczka, zbierając śmieci i kontrolując wysokość trawników, najpierw po jednej, potem po drugiej stronie. Równomierny warkot mechanizmu wzniósł się ponad głosy dzieci.

Dbamy o bezludne miasto, przemknęło przez myśl Pete’owi, gdy pojazd przystanął, a jego wysięgniki pomaszerowały opornie w stronę krzaku kamelii. Właściwie bezludne - jednak mieszkało w nim koło tuzina P-ujemnych, tak przynajmniej wynikało z ostatniego spisu, jaki dostał do wglądu.

Za sprzątaczką nadjechał jeszcze wymyślniejszy pojazd; gnał jezdnią jak wielka pchła na dwudziestu odnóżach wyczulona na woń rozkładu. Wóz naprawczy przeciwdziałał wszelkim oznakom ruiny, zorientował się Pete. Zaszywał rany miasta, powstrzymywał destrukcję u źródeł. Po co? Dla kogo? Słuszne pytanie. Może wugi z satelitów obserwacyjnych od ruin wolały oglądać cywilizację w idealnym stanie?

Pete zgasił papierosa i wszedł do kuchni, licząc, że znajdzie coś na śniadanie. Nie mieszkał tutaj od paru lat, mimo to po otwarciu hermetycznej lodówki znalazł nadający się do spożycia bekon, mleko i jaja, chleb i dżem, i wszystko, czego trzeba do śniadania. Poprzednim Posiadaczem-Rezydentem w San Rafael był Antonio Nard. Musiał zostawić produkty, nie wiedząc, że utraci tytuł w Grze i nigdy nie wróci.

Ale Pete miał na głowie coś ważniejszego od śniadania.

- Poproszę Waltera Remingtona, hrabstwo Contra Costa. - Włączył wideofon.

- Robi się, panie Garden - odparł wideofon. Ekran rozjaśnił się po chwili.

- Cześć. - Obwisła, skwaszoną twarz Remingtona patrzyła tępo na Pete’a. Walt nie zdążył się jeszcze ogolić. Twarz miał zarośniętą, a pod czerwonymi szparkami oczu worki z niewyspania. - Czemu tak wcześnie? - wymamrotał. Miał jeszcze na sobie piżamę.

- Pamiętasz, co się zdarzyło dzisiejszej nocy?

- Oczywiście. Jasne - potaknął Walt, wygładzając rozczochrane włosy.

- Przegrałem do ciebie Berkeley. Sam nie wiem, po co je wystawiałem. To była przecież moja posiadłość, moja rezydencja. Rozumiesz.

- Rozumiem - odparł Walt.

Pete wziął głęboki oddech.

- Dam ci za nie trzy miasta w Marin County: Ross, San Rafael i San Anselmo. Muszę odzyskać Berkeley. Chcę tam mieszkać z powrotem.

- Możesz mieszkać w Berkeley. Oczywiście, jako rezydent P-ujemny, niejako Posiadacz.

- Nie mogę wprowadzić się na takich warunkach - zaprotestował Pete. - Chcę być właścicielem Berkeley, nie jakimś pospolitym osiedleńcem. Daj spokój, Walt, chyba nie zamierzasz mieszkać w Berkeley. Znam cię. Za zimno i za dużo mgły. Lubisz gorący klimat dolin, coś a la Sacramento. Albo twoja obecna rezydencja, Walnut Creek.

- To prawda - przyznał Walt. - Ale nie mogę wymienić się z tobą. - Jego zgoda była wyraźnie pozorna. - Nie mam Berkeley. Kiedy wróciłem do domu, czekał na mnie pośrednik. Nie pytaj, skąd wiedział, dość, że wiedział, iż wygrałem od ciebie Berkeley. Matt Pendleton i S-ka, wielkie cwaniaki ze Wschodniego Wybrzeża. - Walter wydawał się zgaszony.

- I sprzedałeś im Berkeley? - spytał z niedowierzaniem Pete. To znaczyło, że ktoś, kto nie należał do ich grupy, wykupił kawałek Kalifornii. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytał.

- Dostałem za nie Salt Lake City - wyjaśnił Walter z posępną dumą. - Propozycja była nie do odrzucenia. Teraz mogę dołączyć do grupy Pułkownika Kitchenera; grają w Provo, Utah. Wybacz, Pete. - Zmagał się z poczuciem winy. - Chyba ciągle miałem jeszcze nieźle w czubie. W każdym razie propozycja wydała mi się kusząca.

- Dla kogo Pendleton i S-ka kupili miasto?

- Nie powiedzieli.

- A ty nie spytałeś?

- Nie - przyznał Walt z grobową miną. - Nie spytałem. Domyślam się, że powinienem był spytać?

- Chcę odzyskać Berkeley - oświadczył Pete. - Wyśledzę, kto je kupił, i odzyskam, nawet gdyby miało mnie to kosztować hrabstwo Marin. A tymczasem będę żyć marzeniami o tym, jak ci dołożę w następnej Grze. Choćby Bóg wie kto był twoim partnerem, obedrę cię do gołej skóry. - Z furią wyłączył wideofon. Ekran zgasł.

Jak Walt mógł mu zrobić coś takiego? Przekazać prawa własności komuś spoza grupy, gorzej, komuś ze Wschodniego Wybrzeża? Musi popytać się, kogo Pendleton i S-ka mogli reprezentować w tej transakcji.

Skóra mu ścierpła. Chyba się domyślał.


3

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin