Norman Hilary - Zamek Ella.pdf

(1598 KB) Pobierz
771871538 UNPDF
HILARY NORMAN
ZAMEK ELLA
Przełożyła Zofia Kierszys
Pine Orchard
w stanie Nowy Jork.
11 czerwca 1986 r.
Całą resztką sił Ella Bogarde na pół pociągnęła, na pół pchnęła ciężkie skrzydło bramy
z kutego żelaza, żeby ją zamknąć. Ta imponująca, wysoka na dwanaście stóp brama zawsze
dotąd stała powitalnie otworem przed wszystkimi przybyszami w dzień i w nocy, wiosną,
latem, jesienią i zimą, teraz więc, zapierając się w żwir alei wjazdowej z okropnym uporem
rzeczy martwych, pomimo wysiłków Elli, nie dawała się domknąć całkowicie. Ella zdyszana,
bliska płaczu, odeszła o krok i wzięła się pod boki. Gwałtownie, tak że tusz na rzęsach się
rozmazał, przetarła oczy, zapatrzona w pięknie pozłacany napis.
- Zamku Bogarde - powiedziała - jesteś zamknięty i niech cię licho! - Zgrzytnęła
zębami. - Czy ci się to podoba, czy nie. - Odwróciła się, popatrzyła na cztery psy, które
siedziały nierównym rzędem przy prowadzącej stromo do hotelu szosie. Ośmioro oczu
wpatrywało się w nią z uwielbieniem, cztery wywieszone języki poruszały się miarowo. - Nie
gapcie się tak na mnie - powiedziała psom ponuro. - Wszystko, co dobre, ma swój koniec...
jak powszechnie wiadomo.
Te psy, wilczarze irlandzkie - dwa dorosłe, dwa szczeniaki sześciomiesięczne, ale już
wielkości dorosłego owczarka alzackiego - nie przestawały na nią patrzeć. Mniejsza z
dorosłych, moręgowata suka, o krzaczastych brwiach i ujmujących oczach koloru cynamonu,
wstała, podbiegła do niej i szturchnęła ją nosem w prawy łokieć, skomląc cicho.
- Je comprends bien , Aphrodite - powiedziała Ella już łagodniej. - Możesz mi wierzyć,
kochanie, wiem, jak się czujesz.
Jeszcze trzy dni temu psów było pięć, dopóki straszny, krwawy zamęt nie stał się
końcem wszystkiego, nie zburzył tyle, nie wywrócił wszelkiej normalności.
Wstrząsnęły nią dreszcze, chociaż słońce przygrzewało. Wyprostowała się. Poczuła,
jak Afrodyta mocno się do niej przytula, aż szare się robią od liniejącej sierści zniszczone,
sześć lat sobie liczące dżinsy Calvin Klein. Wkładała te dżinsy, ilekroć potrzebowała wygody
i pociechy.
- Dobrze - powiedziała, usiłując być stanowcza. - Co zawsze robimy w krytycznych
chwilach? - Afrodyta pomerdała ogonem. Tamte trzy psie zadki poderwały się z ziemi -
Właśnie, moje mądrale. Chodźmy na spacer! - Wargi jej drżały. - Tylko że tym razem, mes
petites , musielibyśmy iść przez cały stan Nowy Jork, żeby bodaj się zbliżyć do rozwiązania
naszych problemów.
Otoczona ruchliwymi, węszącymi psami, szła apatycznie stromą górską szosą w dół.
Zwykle, spacerując, nie wychodziła z terenu posiadłości Bogarde, ale w ten poranek, właśnie
w ten poranek, coś ją gnało możliwie jak najdalej.
Doznawała sprzecznych uczuć. Połową swego ja pragnęła być z ludźmi, których
kochała i którzy ją kochali, ale drugą połową - silniejszą - uświadamiała sobie z okropnym
smutkiem, że nikt na świecie nie może jej dziś podtrzymać na duchu, jeżeli nie weźmie się w
garść sama.
Człapiąc żałośnie w dół, obejrzała się na mury i żywopłoty ogradzające teren, żeby
chronić gości, którzy tak chętnie, tak skwapliwie płacili za doby luksusowego wytchnienia na
tych dwustu akrach. Pomimo ogrodzeń wolność zawsze była jedną z atrakcji tego hotelu,
możliwość włóczenia się do woli wszędzie po ogrodzie i w gąszczach lasu, po wielkich falach
trawników i zagonach warzywnych - po całym tym królestwie z taką czułością stworzonym
przez nią, Ellę, i przez Harry’ego, i Krisztinę przy skraju posępnej góry, na wysokości ponad
tysiąca metrów nad rzeką Hudson.
Jakże błogo czuliśmy się bezpieczni - dumała rozgoryczona - w tej
dwudziestowiecznej warowni z ochroniarzami i elektronicznymi systemami alarmowymi na
szczycie takiej opoki, jaką jest ta góra. I jak strasznie się myliliśmy.
Usłyszała odgłos - poza boleśnie dla niej radosnym śpiewem ptaków, coraz
wyraźniejszy odgłos dobrze znany, nie przykry, ale teraz sprawiający, że włosy na karku jej
się zjeżyły.
Samochód.
- Merde ! - zaklęła i przywołała psy do nogi. - Czy nie mogą nas zostawić w spokoju? -
Znów policja albo, co gorsza, jeszcze jedna ekipa TV przyjeżdża, żeby wtargnąć w niewielką,
a wielce pokupną żałobę. Zgrzytnęła zębami, zacisnęła pięści.
Samochód ukazał się na szosie, połyskliwy z szybami zaciemnionymi. Rollsroyce,
kabriolet-limuzyna.
Uśmiechnęła się kwaśno. Ani policja stanowa, ani stacja telewizyjna, ani nawet „New
York Times” nie mają takich samochodów dla tych, których zatrudniają.
Samochód zwolnił, mijając ją i psy, po czym znów nabrał szybkości w drodze pod
górę do hotelu.
Zastanowiła się. Czyżby ktoś zignorował stanowczą odmowę Louisa Dettlingena?
- Cholera! - zaklęła znów, zgoła nie w swoim stylu, i szła dalej.
Niecałe dziesięć minut później samochód, wracając, zatrzymał się przy jej prawym
ramieniu.
Szyba od strony kierowcy zsunęła się bezszelestnie, wyjrzał szofer w szarej liberii.
- Przepraszam panią - powiedział. - Nie wiemy, którędy wjechać do hotelu.
- Och?!
- Do zamku Bogarde - uzupełnił. - Brama tam jest na tyłach, ale zamknięta.
- Nie próbował pan otworzyć?
- Ani drgnęła... widocznie zamknięta od lat.
- Och - Ella powstrzymała blady uśmiech.
Zsunęła się szyba w tylnym oknie. Wyjrzała dama o porcelanowej cerze, mniej więcej
siedemdziesięcioletnia.
- Może pani, moja droga, zna ten hotel pod inną nazwą - powiedziała z miłym
uśmiechem. - Nazywają go Zamek Ella.
- Owszem - przytaknęła Ella.
- To dobrze, pani go zna. - I po chwili dama zapytała: - Więc może pani wie, gdzie jest
główna brama?
- Nie ma głównej - odpowiedziała Ella.
- Jest pani tego pewna?
- Absolutnie.
Dama przyjrzała się Elli zaciekawiona. Cóż to za dziewczyna z psiarni w górach? Z
psiarni, a taka piękna, o niezwykłych, płomiennie złotych włosach, nadzwyczajnie
fiołkowych oczach i twarzy godnej pozazdroszczenia, bez odrobiny makijażu. I chodzi w
modelowych dżinsach za sto dolarów i oryginalnej bluzce od Diora? Co prawda dżinsy są
wyraźnie stare, a cały ten strój zszarzały od psich kłaków. Popatrzyła na olbrzymie wilczarze,
zajęte teraz obwąchiwaniem siedemnastu warstw farby na rollsroysie.
- Jechaliśmy według znaków drogowych - powiedziała żałośnie. - Byliśmy spokojni,
że to ta droga.
- Bo ta.
- Rzeczywiście? - zdumiała się. - Ale dlaczego wszystko tam pozamykane? Może jest
jakiś dzwonek?
- Nie - odpowiedziała Ella. - Nie ma żadnego dzwonka. Hotel nieczynny.
- Nieczynny? - Zza damy wychylił się drugi pasażer, siwy, rumiany mężczyzna w
ciemnym ubraniu. - Niemożliwe!
- Niestety, tak jest - powiedziała Ella łagodnie. Gdzież ci ludzie, na Boga, byli przez
ostatnie pięć dni?
- Przecież my mamy rezerwację!
- Złotko - zmitygowała go dama. - Co to może tę panienkę obchodzić?
Ella odsunęła się od samochodu, wołając psy. W głowie zaczęło jej tętnić, chciała
tylko, żeby ci ludzie dali jej spokój i zniknęli. Właśnie dlatego powzięła niesłychaną, straszną
decyzję o zamknięciu swego ukochanego hotelu - po prostu nie zdołałaby się z tym uporać,
nawet myśleć nie mogła, że kiedykolwiek zdoła prowadzić go znowu.
- Jeżeli ona wie, że jest nieczynny, to na pewno też wie, z jakiego powodu. No, do
pioruna, zapytaj ją.
- Przykro mi - dama przeprosiła Ellę - ale oboje jesteśmy bardzo rozczarowani. Nasza
pierwsza możliwość wakacji od prawie dwóch lat. Mąż ma wciąż mnóstwo pracy, wie pani...
- Tak, oczywiście - bąknęła Ella, odsuwając się jeszcze dalej, już w poczuciu winy.
- Normalnie - ciągnęła dama - pojechalibyśmy do Europy. Tyle jednak naszych
znajomych polecało nam ten hotel, wszyscy mówią, że jest najlepszy w Ameryce i...
- Na litość boską - przerwał jej mąż gniewnie - jeżeli ona nie wie, to nie wie...
Zjedźmy już z tej cholernej góry gdzieś do cywilizacji, gdzie będzie szkocka i telefon!
- Dobrze, złotko - zgodziła się dama, nadal patrząc na Ellę. - Może pani zna jakieś
odpowiednie miejsce w tej okolicy?
Ella odczekała chwilę.
- Ja bym pojechała do gospody Beekmana w Bhinebeck - powiedziała i zarumieniła
się.
Minęło co najmniej dwadzieścia sekund po ucichnięciu silnika oddalającego się
rollsroyce’a, gdy Ella pojęła pełne znaczenie tego incydentu. Ręce jej się zatrzęsły, kolana się
pod nią ugięły i z ćmieniem w żołądku opadła na trawę pobocza mokrą od porannej rosy,
nawet nie czując, jak ta wilgoć przesiąka przez dżinsy i ziębi.
Całe dziesięć lat Ella prowadziła Zamek Bogarde, i kochała go namiętnie. Stała się z
biegiem czasu wytrawną hotelarką, a jej hotel zasłynął jako jeden z najlepszych. Był
wspaniale amerykański, chociaż podkład dały mu żyzne gleby Europy, a w grubą mocną
tkaninę całej jego powierzchni wsnuły się barwne wątki: węgierski, francuski i angielski.
Właśnie chuchnięcie Ameryki tchnęło w niego życie, przenikając europejską budowlę
amerykańskim duchem odwagi, ciepła i gościnności. Tak powstał w sercu stanu Nowy Jork
nie tylko luksusowy hotel, ale jakiś wzniosły, czarowny, jedyny w swoim rodzaju azyl
zadowolenia - zaczynający zdobywać sobie bardzo wysoką pozycję w legendzie
amerykańskiego hotelarstwa, znany jako Zamek Ella.
Ale to już się skończyło. Ella czuła się tak, jakby na jej oczach jakiś rozszalały
potwór, ziejący ogniem, rozdarł miękkie, delikatne podbrzusze uroczego, baśniowego
stworzenia. Nie mogła znieść widoku swojego dzieła, wyobrazić sobie, że otwarte, straszne
Zgłoś jeśli naruszono regulamin