Angevina - KANTOCH ANNA.txt

(46 KB) Pobierz

Anna Kantoch

Angevina

Martwy mezczyzna byl bardzo mlody, niewiele starszy ode mnie. Lezal na plecach w plytkim jeziorku, a woda zamarzla nad jego cialem. Ponad oszroniona powierzchnie wystawaly tylko palce prawej dloni, biale i podkurczone, kolano, kawalek uda, a takze czubek glowy - jasne wlosy zlepione byly w cienkie sople i oproszone sniegiem. Jarguel przetarl lodowa tafle, dojrzalem wtedy twarz mlodzienca. Jego skora byla bardzo blada, z natury albo z powodu smierci - tego nie moge powiedziec. Szeroko otwarte oczy mialy niebieski kolor.Stalem nad nim, dygoczac z zimna w cienkim plaszczu. Mroz przyszedl niespodziewanie nad ranem i scial lodem pelne blota jesienne drogi i pola. Padal snieg, pierwszy tej zimy.

Ziemie pokrywala warstwa bialego puchu, wciaz jeszcze cienka, z wystajacymi martwymi liscmi. Obuwie zostawialo w sniegu plytkie, blotniste slady. Z nieba koloru olowiu sypal snieg, mokry i gestszy z kazda chwila.

Jarguel rozbil obcasem skorupe lodu i krzyknal, bym pomogl mu przeniesc trupa na woz.

Cialo bylo ciezkie, sztywne i bardzo zimne. Nie mialem rekawiczek, wiec szybko poczulem, jak grabieja mi palce.

-Zdziczale psy albo wilki - powiedzial Jarguel, wskazujac rane na szyi mlodzienca, a potem na ciemna sciane lasu, przy ktorej lezalo jeziorko.

Naciagnalem rekawy plaszcza, by ogrzac dlonie, i udalem, ze nie robi to na mnie zadnego wrazenia.

Od strony miasteczka zblizaly sie glosy. Slyszalem wyraznie kobiecy szloch i nie odwrocilem sie. Pomyslalem, ze to musi byc matka, siostra badz narzeczona zmarlego.

Placz nic nie pomoze. Mlodzieniec juz do niej nie nalezal. Tylko do mnie i Jarguela.

Twarz Jarguela zatarla sie w mojej pamieci. Przypominam sobie, ze byl niewysokim, koscistym mezczyzna, z takich, ktorzy do poznego wieku zachowuja sile i zdrowie.

Znacznie lepiej pamietam jego charakter. Ludzie unikali nas i gardzili nami. Jarguel udawal pogodzonego z losem, skromnego czlowieka. Dzis z perspektywy czasu widze, ze wiele w nim bylo gniewu i goryczy. Nauczyl sie gardzic tymi, ktorzy gardzili nim. To czasem sie zdarza. Czlowiek upokorzony broni sie, wyobrazajac sobie, ze jest szlachetniejszy i wiecej wart niz ci, ktorzy go upokarzaja; za znoszona cierpliwie pogarde spodziewa sie nagrody w Niebie. Czasem to przekonanie jest tak silne, ze gdy pojawia sie nadzieja na odmiane losu, czlowiek taki odrzuca ja, bo boi sie, ze straci w ten sposob swoja wyjatkowosc. Dlatego Jarguel wierzyl, iz jego powolaniem jest wyprawianie w ostatnia droge umarlych i nie przyjalby innej pracy, nawet gdyby mial ku temu okazje.

Gorzej pamietam jego zone, Fermine. Byla pulchna, milczaca i z ta sama dokladna troskliwoscia zajmowala sie zarowno domem, jak i martwymi cialami. Wzbudzalo to we mnie niechec. Pamietam jej palce trzymajace wilgotna gabke i lagodnymi, glaszczacymi

1

ruchami przesuwajace sie po zimnej skorze, a pozniej te same palce prasujace bielizne czy rozkladajace na stole obrus.Byly jeszcze dzieci. Starsze, dziewczynka, mialo na imie Camille, imienia chlopca nie pamietam. Do moich obowiazkow nalezalo takze zajmowanie sie nimi. Nie wywiazywalem sie z tego zbyt dobrze.

Martwy mlodzieniec byl synem miejscowego bankiera, nazywal sie Simon Meury. W poludnie jego matka przyniosla ubranie, w ktorym mial byc pochowany, i wybrala trumne - ladna, zgrabna, z sosnowego drewna. Miala przy tym miejsce nieprzyjemna scena.

Oskarzono mnie o kradziez krzyzyka na zlotym lancuszku, ktory Simon nosil na szyi od dnia Pierwszej Komunii Swietej. Plonac ze wstydu i oburzenia, nie moglem wykrztusic ani slowa, lecz Jarguel wzial mnie w obrone, argumentujac, ze pochodze z uczciwej rodziny, a on zna sie na ludziach i przenigdy nie przyjalby na nauke zlodzieja. Kobieta dala sie przekonac, ze lancuszek zerwal sie podczas szamotaniny z wilkiem 1 upadl w snieg. Po jej wyjsciu zasiedlismy do posilku. Nie moglem jesc. Nie mdlalem juz ani nie wymiotowalem na widok glebokich ran czy z powodu smrodu rozkladajacego sie ciala, ale nadal, nawet w kilka godzin po znalezieniu pokiereszowanych zwlok, nie potrafilem nic przelknac. Fermine nalala mi kieliszek anyzowki, bym uspokoil zoladek.

Potem poprosila o pomoc przy obmywaniu ciala.

Trup odtajal juz i wokol stolu, na ktorym lezal, utworzyla sie kaluza. Ale miesnie nadal byly sztywne i by zdjac zen ubranie, musielismy je rozciac ostrym nozem. Rzeczy zmarlego pali sie zwyczajowo, gdyz nikt nie chcialby ich nosic. Czasem jednak w kieszeniach znajduje sie drobne przedmioty, ktore nalezy oddac rodzinie. Zgodnie z naukami Jarguela sprawdzilem wiec kieszen plaszcza nalezacego do Simona. Byla tam tylko mokra kartka. Polozylem ja przy piecu, a gdy wyschla, przekonalem sie, ze jest to list napisany olowkiem, a wiec bardziej czytelny, niz gdyby autor uzyl atramentu szybko rozmazujacego sie pod wplywem wody.

Bez trudu udalo mi sie odczytac imie adresatki: Angevina. Simon prosil o spotkanie przy jeziorze na skraju lasu. Pisal, ze bardzo sie o nia niepokoi w zwiazku z mezczyzna, ktory- niedawno przybyl do miasta i rozpytywal o nia i o jej opiekuna. Zrozumialem, iz Simon uwazal owego mezczyzne za wroga, ktory z jakiegos powodu sciga dziewczyne, i to podniecilo moja ciekawosc. Pojalem tez, ze Simon Meury byl zakochany w dziewczynie o imieniu Angevina i w mojej glowie pojawil sie obraz mlodej panny, pieknej i tragicznej, ktora wlasnie stracila ukochanego. Chcialem ja poznac, chcialem poznac Angevine. Pretekstem moglo byc oddanie adresowanego do niej listu. Nie myslalem o tym, ze byc moze nie wie ona o smierci Simona, a ja bede pierwszym, ktory przyniesie jej zla nowine. Nie myslalem o jej bolu ani o tym, by ja pocieszyc. Mialem szesnascie lat i dzialalem pod wplywem impulsu, zas podgladanie cudzego zycia - potajemnego romansu, niebezpieczenstwa i tragedii - wywolywalo we mnie dreszcz podniecenia.

Jeszcze tego samego dnia zaczalem rozpytywac o dziewczyne o imieniu Angevina. Bylo to niezwykle, stare imie i nie sadzilem, by wiele dziewczat w naszym miasteczku je nosilo.

2

Dowiedzialem sie tylko o jednej. Byla przybrana corka pewnego mezczyzny (z pewnoscia bylego zolnierza, bo nosi sie jak wojskowy), ktory przed kilkoma miesiacami przybyl do miasta i wynajal dom.Mezczyzna byl treserem psow.

W naszym miasteczku jest mnostwo psow. Psy tresuje sie, by szukaly w lesie trufli, do polowan i do strozowania. Zaden dom nie obejdzie sie bez duzego, zlego kundla, uwiazanego przy budzie lub biegajacego po ogrodzie. Zaden dom procz naszego, gdyz psy bardzo zle reaguja na obecnosc umarlych. Dlatego tez okazalem sie jedyna chyba osoba, ktora nie wiedziala, ze miasteczko ma nowego tresera. Zamiast dziadka Luciena, ktorego znalem, gdy bylem jeszcze dzieckiem i mieszkalem z rodzicami, nastal ten obcy mezczyzna, Bauseli Morlay.

Powiedziano mi, ze mieszka na obrzezach miasta, za debowym zagajnikiem. Trafilem bez trudu, bo byl to jedyny dom w tej okolicy.

Dom zbudowano z szarych, masywnych kamieni. Okiennice na pietrze byly zamkniete, drewniany plot przeslanial okna na parterze. Ponad sztachetami widzialem zdumiewajaco prosta budowle, bez przybudowek, ganku ani werandy, kwadratowa i ciezka, opleciona martwymi galeziami bluszczu. Tylko w rogu ogrodu stalo cos, co pewno wzialbym za niewielka szope, lecz wiedzac juz, ze Morlay jest szczesliwym posiadaczem jednego z pieciu samochodow w naszym miasteczku, domyslilem sie, ze to garaz.

Brama byla zamknieta na klodke, ale znajdujaca sie nieco dalej furtka wygladala na otwarta.

Odetchnalem gleboko zimnym powietrzem, zastanawiajac sie, czy moj nos nie jest aby czerwony od mrozu. Potem polozylem dlon na furtce. Przyszlo mi do glowy to, o czym powinienem pomyslec wczesniej: ze za chwile spojrze w oczy dziewczynie oplakujacej ukochanego. Omal nie stchorzylem, lecz bylo mi wstyd sie wycofac.

W tym momencie z ogrodu doszedl dzwiek, ktory rozpoznalem od razu, mimo iz dziecinstwo mialem juz za soba. Swist bicza przecinajacego powietrze, a potem uderzajacego o cialo. Czekalem na krzyk bitego dziecka, nic jednak nie uslyszalem. Po chwili swist powtorzyl sie, potem nastepny.

Nadal nie bylo slychac krzykow ani przeklenstw. Samotny dzwiek w mroznej ciszy. Jakby bicza nie trzymala ludzka reka. Jakby pracowal sam, w milczeniu katujac milczace cialo.

Nim zdazyl ogarnac mnie lek nie do przezwyciezenia, pchnalem furtke i wszedlem do ogrodu.

Na rogu domu po prawej stal mezczyzna, odwrocony tylem. Wysoki, szeroki w barach, trzymal sie bardzo prosto, faktycznie jak byly zolnierz. Mimo mrozu nie mial na sobie palta, a rekawy koszuli podwinal, odslaniajac umiesnione ramiona.

Gdy znalazlem sie w ogrodzie, podnosil wlasnie reke, by zadac kolejne uderzenie.

Obserwowalem go przez chwile. Nie wydawal sie zmeczony ani rozwscieczony. Bil sumiennie z mechaniczna dokladnoscia.

Od furtki do glownego wejscia domu prowadzila waska, wydeptana w sniegu sciezka.

Podszedlem nia blizej i ujrzalem, ze Morlay - bo musial to byc on - bije psa uwiazanego do palika. Skrecilem w prawo i przeszedlem jeszcze kilkanascie krokow.

3

Palik i postronek wydawaly sie niepotrzebne. Zwierze lezalo bez ruchu na sniegu zbryzganym krwia. Bicz wycial purpurowe, podluzne rany w jasnobrazowej siersci, odslaniajace mieso, a gdzieniegdzie i biel kosci. Oczy psa zachodzily mgla. Konal.Morlay opuscil bicz i odwrocil sie. Wreszcie mnie dostrzegl. Jego twarz byla raczej okragla, ale kanciasty podbrodek i zdecydowany wyraz oczu sprawialy, ze wygladal bardzo mesko. Wlosy mial ciemne i krotko sciete na zolnierska modle. Mogl miec jakies czterdziesci do czterdziestu pieciu lat, a wiec zgodnie z moim owczesnym wyobrazeniem byl niemal starcem, lecz - dobrze to pamietam - trudno sie bylo oprzec wrazeniu sily promieniujacej z jego barczystej postaci.

-Czego chcesz? - spytal chlodno, lecz bez zlosci.

Wystraszylem sie i jak dziecko spuscilem wzrok. Patrzylem teraz na ziemie pod stopami.

Lezalo na niej cos, co w pierwszej chwili wzialem za martwe gasieni...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin