Przy czym chcę jasno zaznaczyć, że ja Kaczyńskiego oceniam znacznie lepiej niż dwóch jego poprzedników.pdf

(159 KB) Pobierz
588755098 UNPDF
Przy czym chcę jasno zaznaczyć, że ja Kaczyńskiego oceniam znacznie lepiej niż dwóch jego
poprzedników
Antoni Dudek, fot. Robert Kowalewski/Agencja Gazeta
- Najważniejsza przyczyna katastrofy smoleńskiej to bałagan, wszechobecny w całym polskim
aparacie państwowym. Odpowiedzialność za to ponoszą wszystkie dotychczasowe rządy, bo
niektóre obszary funkcjonowania państwa od 20 lat się nie zmieniły – mówi prof. Antoni Dudek* w
pierwszej części wywiadu . Jak zaznacza w dalszej części rozmowy: "W Polsce istnieje zjawisko
fobii antypisowskiej, a ściślej: anty-kaczystowskiej. To czasem przybiera formy chorobowe. Wielu
ludzi na dźwięk słowa »Kaczyński« wpada w amok, tracąc po prostu zdolność trzeźwego osądu".
Z prof. Antonim Dudkiem rozmawia Mateusz Zimmerman:
- Czy po roku od katastrofy smoleńskiej to, co najważniejsze, już o niej wiadomo? Możemy się
jeszcze czegoś ważnego dowiedzieć?
- Na kilka pytań odpowiedzi nie ma nadal, a zupełnie wszystkiego z pewnością nie dowiemy się
nigdy. Nowe informacje będą wypływać jeszcze po latach. Z mediów katastrofa również szybko nie
zniknie, bo po prostu duża część opinii publicznej jest tą sprawą zainteresowana. Apogeum tego
zainteresowania będziemy przeżywać jesienią, bo przecież sprawa ma wyraźny kontekst wyborczy.
Będziemy już wtedy prawdopodobnie znać raport komisji Millera, a do tego mam przeczucie
graniczące z pewnością, że strona rosyjska ogłosi wyniki swojego śledztwa akurat w ostatnich
dniach kampanii.
- W jakim celu?
- Niedawny incydent z tablicą pozbawił mnie złudzeń – Rosjanie zupełnie cynicznie grają sprawą
Smoleńska. Jeśli tablica się stronie rosyjskiej nie podobała, można ją było zdjąć co najmniej od
listopada. Ale zdjęto ją w przeddzień rocznicy po to, żeby podgrzać atmosferę. Zaognianiem
konfliktu wewnętrznego w Polsce Rosjanie są żywotnie zainteresowani. Wychodzi im to na razie
znakomicie i będą grać tą sprawą tak długo, jak się da. A da się co najmniej do jesiennych wyborów
w Polsce.
- Na swoim blogu w Salonie24 sformułował Pan pogląd, że Smoleńsk zaciąży na stosunkach
polsko-rosyjskich na długie lata.
- Kilka tygodni po katastrofie odbyła się w Warszawie, w ISP PAN, debata intelektualistów i
naukowców na temat znaczenia, jakie Smoleńsk będzie mieć dla nastrojów społecznych i relacji z
Rosją. Pamiętam, że oprócz mnie tylko prof. Mirosław Karwat, politolog, twierdził, że ta katastrofa
spowoduje gigantyczny podział społeczny, głębszy niż dotychczas. A do tego odbije się fatalnie na
relacjach polsko-rosyjskich. Inni naukowcy wyrażali natomiast mniej lub bardziej otwarcie
nadzieje, że zacznie się pojednanie i w kraju, i w stosunkach z Rosją. Miałem wrażenie, że żyją w
zupełnie innej rzeczywistości niż ja i chyba to, co wydarzyło się po wyborach prezydenckich,
588755098.001.png 588755098.002.png
dobitnie pokazuje kto miał w tej kwestii rację. Przesilenie w dwustronnych relacjach nastąpi
zapewne w momencie ogłoszenia efektów pracy rosyjskich organów, które badają katastrofę. Jakoś
dziwnie jestem przekonany, że te wyniki będą przypominać ustalenia MAK. A z kolei raport
komisji Millera uwzględni pewien stopień odpowiedzialności strony rosyjskiej. Później zaczną się
awantury o (nie)przekazywanie wraku, czarnych skrzynek itd. Podsycanie ostrego konfliktu
politycznego w Polsce bardzo Rosjanom odpowiada.
- Na czym polegają tutaj ich interesy?
- Na utrzymaniu wpływów. Oczywiście nie chodzi o zbudowanie zależności w takiej formie, jaką
był PRL, tylko o to, by Polska generowała zyski – na przykład jako jeden ze znaczących odbiorców
rosyjskiego gazu i ropy, a w dalszej perspektywie: jako obszar ekspansji w całym sektorze
energetycznym. Kreml ten cel konsekwentnie realizuje, ale niezbędny jest mu do tego nieustanny
spór w Polsce, brak konsensusu np. w polskiej polityce wschodniej. I oczywiście budowanie w
Europie Zachodniej obrazu Polski jako kraju maniakalnych rusofobów. Jeśli Smoleńsk jako źródło
wywierania takiego wpływu się wyczerpie, to pojawią się nowe sprawy – taki wniosek mi
podpowiada obserwacja stosunków Polska-Rosja od czasów odejścia Jelcyna.
- Co według Pana było główną przyczyną katastrofy polskiego tupolewa?
- Najważniejsza przyczyna to wszechogarniający bałagan, dotykający całego polskiego aparatu
państwowego. Niezależnie od tego, że stronę rosyjską uważam za współodpowiedzialną – Rosjanie
mogli po prostu zamknąć to lotnisko i nie zgodzić się na lądowanie, nawet za cenę narażenia się
potem na nieprzyjazne wypowiedzi ze strony prezydenta Kaczyńskiego. Ale zdecydowanie większa
część odpowiedzialności spoczywa na państwie polskim – można tylko dyskutować, na których
konkretnie urzędnikach i którego resortu czy kancelarii. Po pierwsze: ktoś doprowadził do tego, że
na pokładzie znalazła się taka a nie inna grupa ludzi. Po wtóre: ktoś zdecydował, że samolot
powinien tam właśnie wylądować, pomimo że szereg przesłanek wskazywał, by tego nie robić. Ten
urzędniczy bałagan już wcześniej rodził w Polsce liczne negatywne konsekwencje, Smoleńsk jest
natomiast konsekwencją najbardziej dramatyczną.
- Mamy więc do czynienia z katastrofą państwa i w wymiarze personalnym – bo zginął szereg
najważniejszych polskich polityków i urzędników – i w wymiarze organizacyjnym. Uważa
Pan, że odpowiedzialność spoczywa na rządzie Donalda Tuska?
- Ona spoczywa na rządach w tym kraju w ogóle. Na Tuska akurat padło. Można sobie doskonale
wyobrazić sytuację, w której 10 kwietnia spada samolot z Tuskiem – wybranym 5 lat wcześniej na
prezydenta – podczas gdy trzy dni wcześniej Jarosław Kaczyński jako premier spotkał się z
Putinem... To nie jest tak, że ta katastrofa była niemożliwa pod innymi rządami, a akurat pod tymi
stała się prawdopodobna. Przypomnijmy sobie wypadek helikoptera z Leszkiem Millerem na
pokładzie.
- Jarosław Kaczyński wprost stwierdził, że "za jego rządów do takiej katastrofy by nie
doszło".
- Trudno, by mówił coś innego. On albo jakikolwiek inny polityk. Mieliśmy już bardzo wielu
premierów i to nie jest kwestia jednego czy drugiego – są po prostu takie obszary funkcjonowania
polskiego państwa, które się od 20 lat nie zmieniły. Żaden z premierów nie miał dość odwagi, by
powiedzieć: "Polacy, przywódcy naszego państwa nie mogą latać dziadowskimi samolotami, bo to
nie jest kwestia ich dobrego samopoczucia, ale prestiżu państwa, którego jesteście obywatelami.
Dlatego jeszcze w tym roku kupię nowoczesne samoloty, nawet gdyby moja partia miała z tego
powodu przegrać wybory".
Spójrzmy na przykład z ustrojowej perspektywy na to zamieszanie, które doprowadziło do
rozdzielenia wizyt w Katyniu. W 1990 r. wprowadzono bez głębszej refleksji powszechne wybory
prezydenckie. Prezydent ma w tym układzie politycznym bardzo mocną legitymację i w naturalny
sposób zaczyna walczyć o swoje miejsce we władzy wykonawczej z premierem, za którym stoi z
kolei większość parlamentarna. Całe ostatnie dwudziestolecie to jest historia takich konfliktów
między kolejnymi prezydentami a kolejnymi premierami. Wyobraźmy sobie, że w roku 1990
zostaje podjęta jedna z dwóch możliwych decyzji: albo system konsekwentnie prezydencki, albo
parlamentarno-gabinetowy, w którym prezydent ma wyłącznie symboliczne uprawnienia.
Prawdopodobnie dwie dekady później mielibyśmy tylko jeden lot do Smoleńska… Oczywiście to
mógł być ten feralny lot, ale chodzi mi tylko o pokazanie, jakiego typu problemy zrodziła w Polsce
dwugłowa egzekutywa.
- Prof. Machcewicz, mówiąc ostatnio w "Polityce" o historycznym wymiarze tragedii
smoleńskiej, stwierdził, że wywołała ona niespotykaną w Polsce "eksplozję irracjonalnego
myślenia". Jak Pan się odnosi do wysypu spiskowych teorii "objaśniających" katastrofę?
- Przede wszystkim nie zgadzam się z poglądem, że akurat teraz doszło do jakiejś eksplozji takiego
sposobu myślenia. Mamy może do czynienia z jego nasileniem, ale taka mentalność była już
wcześniej w polskiej polityce obecna, co najmniej od późnego PRL-u. Jakiś profesor – nazwisko
chyba przez litość zapomniałem – dowodził niegdyś, że celem strategicznym planu Balcerowicza
(w którym zresztą Balcerowicz miał być tylko marionetką) jest sprowadzenie populacji w Polsce do
poziomu 10 milionów obywateli. Ale niektórzy wierzą, że ten plan jest naprawdę realizowany, bo
tak odczytują obecną zapaść demograficzną... Dawniej ten sposób myślenia ulegał pewnemu
rozproszeniu, trudno mu było się przebić do masowego odbioru – filtrem były tu tradycyjne media,
do których jednak nie każdego wariata się wpuszcza. Dzisiaj natomiast w internecie zwolennicy
teorii spiskowych mogą wypisywać różne rzeczy. Katastrofa smoleńska jest obszarem, w którym te
teorie się skupiają jak w soczewce, ale nie brakuje ich również w innych dziedzinach.
- O Pańską ocenę prezydentury Lecha Kaczyńskiego chciałbym zapytać trochę
prowokacyjnie: czy Polacy na fali żałoby uznawaliby tę prezydenturę za lepszą, niż ona w
istocie była, gdyby PiS nie wywyższał dziś zmarłego prezydenta jako "męża stanu"?
- Lech Kaczyński był na prostej drodze, by przegrać wybory prezydenckie i nie wierzę, by w
ostatnich miesiącach urzędowania udało mu się odwrócić sondażowe tendencje. Nie ulega dla mnie
wątpliwości, że gdyby nie zginął w Smoleńsku, to ocena jego prezydentury byłaby niska. Miał
potężny negatywny elektorat i prawdopodobnie tylu Polaków, ilu głosowało w lipcu roku 2010
przeciw jego bratu, głosowałoby również w październiku przeciw niemu. Tak się złożyło, że akurat
za Komorowskim. Budowanie przez PiS mitu Lecha Kaczyńskiego dziś jest z punktu widzenia tej
partii racjonalne. A czy się uda? W Polsce istnieje zjawisko fobii antypisowskiej, a ściślej: anty-
kaczystowskiej. To czasem przybiera formy chorobowe. Wielu ludzi na dźwięk słowa "Kaczyński"
wpada w amok, tracąc po prostu zdolność trzeźwego osądu. I bez względu na to, czy PiS
próbowałby budować taki mit, czy nie – to by chyba niewiele w społecznej ocenie prezydenta
Kaczyńskiego zmieniło.
- To znaczy, że Lech Kaczyński nie trafi na pomniki?
- Trafi i na pomniki, i na tablice z nazwami ulic. Pytanie tylko: kiedy? Tu zadziała bowiem inny
mechanizm, który porównałbym z przypadkiem Władysława Sikorskiego. Oceniam Sikorskiego
jako premiera bardzo nisko. Natomiast przez fakt jego tragicznej śmierci zrodził się mit Sikorskiego
jako niezłomnego wodza, podlany teorią, według której Sowieci go zabili, by sobie ułatwić podbój
Polski. Tak jakby Sikorski mógł stanąć za Bugiem i zatrzymać dywizje Stalina… To jest myślenie
irracjonalne, magiczne. Jest dużo bardziej prawdopodobne, że Sikorski politycznie skończyłby jak
Mikołajczyk. Ale zginął tragicznie, więc naród pokochał Sikorskiego, albo raczej jego mit. I tak
będzie również działać mit Lecha Kaczyńskiego. Przy czym chcę jasno zaznaczyć, że ja
Kaczyńskiego oceniam znacznie lepiej niż dwóch jego poprzedników.
- Lepiej – czyli jak?
- To był jedyny z naszych prezydentów, który próbował budować jakieś intelektualne fundamenty
dla urzędu. Np. seminaria w Lucieniu świadczyły o tym, że czegoś się próbował o świecie
dowiedzieć. Szkoda, że nie starał się nieco częściej zapraszać tam ludzi o radykalnie odmiennych
poglądach, choć bywali tam też np. Aleksander Smolar czy Paweł Śpiewak. Szkoda, że Lecha
Kaczyńskiego ograniczały też różne osobiste awersje. Ale jako prezydent chciał się uczyć, czego
absolutnie nie można powiedzieć ani o jego dwóch poprzednikach, ani – jak dotąd – o jego
następcy. A poza tym: polityka wschodnia. Dobrze oceniam koncepcję, natomiast gorzej –
realizację. Nie zawsze była przemyślana, czego przykładem była demonstracyjna próba budowy
sojuszu państw zagrożonych rosyjskim ekspansjonizmem. Albo decyzja o zakupie rafinerii w
Możejkach. To "dzieło" Lecha Kaczyńskiego było zupełnie chybione. Jemu się wydawało, że
Polska może na Wschodzie zdziałać więcej niż rzeczywiście mogła. Gdyby Orlen – zamiast
kupować rafinerię – wydał te środki na fundację finansującą promowanie polskiej kultury na
Wschodzie, Rzeczpospolita znacznie lepiej by na tym wyszła.
- Napisał Pan na swoim blogu, że tragedia w Smoleńsku znajdzie swoje miejsce w narodowej
mitologii. Czy zrodzi się jakiś pozytywny mit? Czy wywieszanie flag w kolejne rocznice
katastrofy to nie jest jakaś celebracja zdarzenia, które w gruncie stanowi dla polskiego
państwa powód do wstydu?
- Ale nasza historia jest takimi epizodami usiana. W moim przekonaniu włączenie Smoleńska do
narodowej mitologii będzie mieć różne fazy. Z biegiem lat – mówię tu o co najmniej dekadzie –
katastrofa zostanie też wyłączona z kontekstu bieżącej walki politycznej. Ludzie będą wywieszać
flagi, ale dalej będą się spierać tak, jak się dziś niektórzy wciąż spierają o powstanie warszawskie.
Zostając przy tym porównaniu: ja uważam, że powstanie było pozbawione sensu, natomiast jestem
zwolennikiem tego, by dziś istniało muzeum powstania. Oczywiście przy założeniu, że będzie w
tym muzeum prowadzona na jego temat dyskusja, a nie kult.
- Jak kult tej katastrofy miałby wyglądać?
- W debacie na temat Smoleńska pojawiają się takie głosy: zamachu wprawdzie nie było, ale o
bałaganie w polskim państwie też nie wspominajmy, bo jest wtórny – ważna jest natomiast ofiara,
poświęcenie, klamra łącząca to zdarzenie z Katyniem itd. I podobny nurt pojawia się w rozmowach
o powstaniu: mówmy o bohaterstwie powstańców, moralnym zwycięstwie, a nie o tym, że to było
przedsięwzięcie, które spowodowało około 200 tysięcy ofiar, głównie wśród ludności cywilnej.
Przed laty pojawiła się nawet w Polsce legenda, że gdyby nie powstanie, to Stalin zrobiłby z Polski
17. republikę radziecką. A to jest niemożliwe do zweryfikowania. Można równie dobrze
powiedzieć, że za powstanie warszawskie najbardziej powinni być nam wdzięczni… Niemcy. Bo
gdyby Armia Czerwona nie zatrzymała ofensywy pod Warszawą, tylko ruszyła na Rzeszę już
jesienią 1944 r., to pewnie doszłaby do Renu. I potem wszyscy Niemcy zostaliby zamknięci w
wielkiej NRD.
- Czy nie obawia się Pan, że ten smoleński mit ofiary i poświęcenia spełni funkcję tyleż
wyłączną, co zastępczą? Będzie można w ogóle w takim kontekście dyskutować o
ogólnopaństwowym bałaganie, który do tej katastrofy doprowadził?
- To się nie wyklucza. Cały problem z polską debatą publiczną polega na tym, że ona jest
wykluczająca. Spójrzmy na mit Wałęsy – istnieją jego apologeci i demaskatorzy. Jedni i drudzy
wychodzą z założenia, że polski bohater narodowy musi być bohaterem bez skazy. Ale ten bohater
jednak ma swoje za uszami. I wyznawcy jego mitu krzyczą: to jest atak na imponderabilia! Przecież
Wałęsa był, jest i będzie bez skazy… Z drugiej strony odzywają się demaskatorzy tego mitu: no,
może Wałęsa miał jakieś tam zasługi, ale najważniejsze jest to, co ma za uszami. I to trzeba przekuć
w młot, którym się go wbije w ziemię. Bo w obu przypadkach mianownik jest wspólny: bohater
musi być bez skazy. Słowem: powinniśmy dyskutować i o tym, i o tym.
Koniec części pierwszej
*Prof. dr hab. Antoni Dudek historyk i politolog, wykładowca na Uniwersytecie Jagiellońskim,
członek Rady Instytutu Pamięci Narodowej. Autor szeregu publikacji na temat historii PRL i III
Rzeczypospolitej, m.in. „PRL bez makijażu”, „Reglamentowana rewolucja” i „Historia polityczna
Polski 1989-2005”
W drugiej części wywiadu dla Onet.pl prof. Dudek opowie o jesiennych wyborach, jałowości
dzisiejszego podziału politycznego w kraju, zagrożeniach dla polskiej demokracji,
"Polactwie" oraz o tym, kto dziś naprawdę rządzi w Polsce i dlaczego nie są to politycy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin