KAREN KINGSBURY
ROZDZIELIŁ NAS OCEAN
ROZDZIAŁ I
Strach rzadko gościł w sercu Kiahny Siefert. Zwłaszcza za dnia. Jednak dzisiaj, pomimo że była dziewiąta rano, a wiosenne słońce podnosiło się coraz wyżej, Kiahna nie mogła pozbyć się niedobrego przeczucia - dziwnego dławienia w gardle i wewnętrznego niepokoju powodującego cierpnięcie skóry w okolicach karku.
„O co chodzi, Boże... co chcesz mi powiedzieć?". Nie doczekawszy się odpowiedzi, Kiahna postanowiła skupić się na swojej pracy. Piloci zasiedli już w kokpicie, a stewardesy były przygotowane do przyjęcia pasażerów na pokład samolotu. Z promiennym uśmiechem na twarzy Kiahna stanęła przy drzwiach do kabiny pasażerskiej.
Lot numer 45 z Honolulu do Tokio trwał dziewięć godzin. Nie licząc połączonego z noclegiem odpoczynku w Tokio, podróż tam i z powrotem oznaczała osiemnaście godzin spędzonych w powietrzu. Kiahna latała na tej trasie pięć razy w miesiącu i po dziesięciu latach pracy dla Western Island Air zarabiała więcej, niż mogliby jej zaoferować w innych liniach. Wychodziła o siódmej rano i - uwzględniając zmianę czasu - następnego dnia w porze kolacji była już z powrotem w domu. Długo starała się o przydział na tę właśnie trasę, która miała dla niej jedną ogromną zaletę. Mogła spędzać dużo czasu z Maxem.
- Jaki film dzisiaj mamy? - mężczyzna, który zadał jej to pytanie, wyglądał na typowego pasażera klasy biznes. Miał przy sobie aktówkę i jedną sztukę bagażu podręcznego. Niezależnie od tego, co kryło się w jego lekko zużytej skórzanej torbie, zapewne przynajmniej raz w miesiącu leciał w interesach do Japonii.
- Najnowszy z Melem Gibsonem, proszę pana.
- To dobrze - mężczyzna uśmiechnął się, przechodząc dalej. - Lot nad oceanem nie będzie się dłużyć.
Podczas gdy kolejni pasażerowie wchodzili do kabiny, złe przeczucie znowu zaczęło powracać.
W niespełna kwadrans boarding dobiegł końca i Kiahna przystąpiła do wykonywania rutynowych czynności. Mieli na pokładzie prawie komplet i trzeba było pomóc podróżnym schować bagaż podręczny, aby uniknąć niepotrzebnej ciasnoty. Kiahna uprzejmie powitała pasażerów, sprawdziła, czy wszyscy siedzą na swoich miejscach, i przygotowała drinki dla klasy biznes.
Przy prawym skrzydle siedziało małżeństwo z czwórką dzieci, z których najmniejsze głośno płakało. Kiahna przyniosła mu paczkę krakersów, a dla jego starszego rodzeństwa książeczki do kolorowania. Przez cały czas starała się zapanować nad ogarniającym ją lękiem.
- Kiahna?
Na dźwięk swojego imienia wzdrygnęła się i obróciła, by zobaczyć, czego chce od niej koleżanka.
Stephanie doglądająca pasażerów w tylnej części kabiny rzuciła w jej stronę:
- Chyba już czas.
No tak, przecież trzeba powiedzieć kilka słów do pasażerów i zapoznać ich z procedurami awaryjnymi. Całkiem o tym zapomniała.
- Wszyscy już na miejscach?
- Od dwóch minut.
Dziś przypadała jej kolej. Powinna była o tym pamiętać. Kiahna postawiła tacę z napojami na ladzie do przygotowywania posiłków, sięgnęła po mikrofon i zaczęła recytować standardową formułkę.
- Witamy na pokładzie samolotu linii Western Island Air, lot numer 45 z Honolulu do Tokio. Spodziewamy się dziś kompletu pasażerów, a zatem jeśli mają państwo dwie sztuki bagażu podręcznego, proszę schować jedną z nich pod fotelem pasażera siedzącego przed wami - zrobiła krótką pauzę i nagle poczuła pustkę w głowie.
Co dalej? Powinna powiedzieć o zapinaniu pasów, maskach tlenowych i rozmieszczeniu wyjść awaryjnych, ale brakowało jej słów. Stała w bezruchu, czując jak serce łomocze jej w piersi.
- Dobrze - Steph wzięła od niej mikrofon. - Ja się tym zajmę.
Kiahna wzruszyła ramionami i zrobiła dwa kroki do tyłu, opierając się o drzwi kabiny. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje. Przecież robiła to już tysiące razy. Obudzona w środku nocy powinna z pamięci wyrecytować wszystko, co trzeba.
Steph skończyła mówić i z głośników rozległ się głos drugiego pilota:
- Uwaga personel pokładowy! Proszę przygotować się do startu.
Stewardesy zajęły miejsca w swoich fotelach i zapięły pasy. Właśnie ten moment lotu Kiahna lubiła najbardziej. Tych kilka minut, w trakcie których samolot rozpędzał się na pasie startowym i mozolnie wzbijał w powietrze. Wówczas nikt niczego od niej nie chciał i mogła spokojnie rozmyślać o tym, co przyniesie kolejny dzień.
Jednak tym razem było inaczej. Kiahna myślała jedynie o dzisiejszym poranku, o chwilach spędzonych z Maxem.
* * *
Max miał siedem lat. Był ślicznym i bystrym chłopcem przemykającym przez jej życie z zawrotną prędkością, niczym kometa. Nosił czerwone tenisówki, a jego najlepszym przyjacielem był żółty labrador o imieniu Buddy. W szkole Max cieszył się opinią najszybszego, a czasami też najbardziej zwariowanego malca na placu zabaw. W mówieniu był nawet jeszcze szybszy. Kiahna lubiła z nim dyskutować na poważne tematy. Rozmawiali o karze śmierci - Max był przeciw, o konieczności zwiększenia wydatków na szkolnictwo publiczne - w tym wypadku chłopiec był za. Max był też żarliwym patriotą. W szkole nieraz pomagał organizować biało-czerwono-niebieskie dni na cześć amerykańskich żołnierzy stacjonujących na Bliskim Wschodzie.
Tego ranka był jednak jakiś wyciszony.
- Kiedy kończysz pracę?
Mieszkali w trzypokojowym mieszkaniu. Gdy wślizgnął się do jej sypialni, by zadać jej to pytanie, Kiahna kończyła prasować swój służbowy ciemnogranatowy żakiet. Spojrzał...
green.chochlik