Miłaszewska. [Cmentarz i sad]..doc

(1011 KB) Pobierz
Wanda Miłaszewska

Wanda Miłaszewska.

Cmentarz i sad.

Księga umarłych ..."Usłyszałem głos z nieba, mówiący mi, napisz: Błogosławieni Umarli, którzy w Panu umierają. Odtąd już mówi Duch, aby odpoczęli od prac swoich, albowiem uczynki ich za nimi idą..." (Księga Objawienia św. Jana R. 14.) Jadwidze Tomaszewskiej tę książkę, dla Niej i u Niej pisaną, poświęcam Autorka. I. Sięgając pamięcią do lat najwcześniejszego dzieciństwa, widzę zawsze wujaszka Klemensa w szamerowanej wypłowiałej kurtce, w dużym, pstrą materią obitym fotelu przed kominkiem, na którym zimą płonęły wesoło brzozowe polana. Widzę też nierzadko siebie, paroletniego bąka, siedzącego okrakiem na sękatych kolanach tego "wujaszka", który był właściwie tylko dosyć dalekim krewnym mojej matki. Tytułem kuzynostwa, ran, otrzymanych w roku sześćdziesiątym trzecim, lat podeszłych i utraty skonfiskowanego przez Moskali folwarczku, wujaszek zamieszkiwał u nas w charakterze wojskiego i potrosze administratora Bożej Woli. Matka owdowiała wkrótce po mojem urodzeniu, a z pięciorga rodzeństwa pozostałem przy życiu tylko ja jeden. Matka moja była prawdziwym typem piękności kobiecej. Nie mówię tu o piękności fizycznej, choć wyniosłą postawę, szlachetne rysy i pełne słodyczy spojrzenie szarych oczu sławiono w całej okolicy. Przeszedłszy morze cierpienia, utraciwszy kolejno pięć najdroższych istot, matka moja robiła wrażenie wprost nieziemskiego zjawiska. Ciężar smutków nie przytłoczył jej, nie obezwładnił, ale wyrył na twarzy to piętno cichej, chrześcijańskiej rezygnacji, której nie mogli się ludzie nadziwić. O matce nikt nie odzywał się inaczej, jak z bezgranicznem uwielbieniem, a imię jej powtarzano niemal ze czcią, jak imię świętej. Mieszkańcy Bożej Woli, prócz matki, wujaszka Klemensa i mnie, składali się już tylko ze służby, z niemłodą gospodynią Krystyną, osobą zacną, choć nieco wścibską i gadatliwą, na czele. Od śmierci najstarszej mojej siostry, której ciemne warkocze pamiętam jak przez mgłę, matka prowadziła życie zupełnie zamknięte. Nie bywała nigdzie, a i do nas rzadko kto zaglądał, chyba proboszcz z wikarym, lub czasem najbliższy sąsiad z Rosianki, pan Górski, dla naradzenia się w sprawach gospodarskich. Wizyty stryja Karola. którego ojciec mój w przeczuciu przedwczesnej śmierci mianował opiekunem majątku, z początku przypadające parę razy do roku, potem rzadsze, ustały z czasem zupełnie, i byłbym o tym wysokim, wytwornie ubranym jegomościu nader nikłe zachował wspomnienie, gdyby nie lata późniejsze, które mnie z nim zbliżyły. Będąc jeszcze zupełnie małym chłopcem, zdołałem zauważyć, że matka nie lubiła stryja Karola i że każdy jego przyjazd do Bożej Woli witała z ledwo skrywaną niechęcią, jak przykrą konieczność. Gospodarowała sama z pomocą wujaszka Klemensa i zacnych sąsiadów, a potrafiła tak dzielnie stawiać czoło kłopotom, przechodzącym nieraz siły kobiece, że dozór stryja Karola okazał się rzeczywiście zbytecznym. Wujaszek Klemens, potrosze kaleka z powodu przestrzelonej w kostce nogi, sprawował swój urząd nadzorczy z wysokiej bryczki, którą objeżdżał pola. Bryczka ta, zwana w okolicy "Amboną", była jego własnym pomysłem. Dotychczas widzę dokładnie jej niepomiernie wąską ławeczkę z żelaznem oparciem w kształcie liry, jej wysokie koła, oraz krzycząco-szafirową barwę, na jaką malowany był cały ten niezwykły wehikuł, z którego (stąd nazwa Ambony) wujaszek Klemens prawił parobkom kazania podczas roboty. - Gdybym nie miał Ambony - mawiał wujaszek - połowybym tego nie dopatrzył, co trzeba. Z konia, prawda, dojrzysz, co się dzieje za kamieniołomem, ale dla mnie koń, to jak ślepemu okulary. Żeby nie ta przeklęta noga, ho ho! Tak mawiał wujaszek Klemens, gdy go ludzie nagabywali, po co bryczkę dziwaczną skonstruować kazał. Ambonę znali wszyscy w okolicy, Chłopi, orzący swoje zagony, klinowato wzębione w obszar dworski, zdejmowali czapki z daleka i mówili do siebie: - Musi już szósta, bo Ambona wyjeżdża w pole. Albo: - Musi już południe, bo Ambona wraca. Od marca do listopada, rok w rok, wujaszek, punktualny jak zegarek, wyruszał w pole o szóstej, wracał w południe, znów o trzeciej wyjeżdżał i o piątej wracał. Od zwyczaju tego nie odstępował nigdy, nawet wówczas, gdy go w słotne, jesienne dnie reumatyzmy z podwójną siłą gnębiły. Raz jeden tylko powrócił z pola wcześniej i raz w pole wcale nic wyjechał. Było to w dzień śmierci mojej matki. Tego dnia, ani nazajutrz, ani nawet w dni kilka wujaszek nie zasiadł do podwieczorku w swoim pstrokatym fotelu przy kominku, nie zapalił porcelanowej fajki na długim cybuchu i nie ozwał się do mnie, jak zwykle: - Cóż, Jurku, utniemy partyjkę? (Grywaliśmy stale w warcaby, a później, gdy podrosłem, w szachy.),,3 Tego dnia i następnego - i następnego jeszcze, wujaszek Klemens po powrocie z pola zamykał się w swoim pokoju na końcu domu. Punktualnie o ósmej zjawiała się w jadalni Magdusia z samowarem i oznajmieniem: - Pan Klemens dziś na wieczerzę nie przyjdzie i bardzo przeprasza. W godzinę zaś potem: - Pan Klemens przysyła paniczowi dobranoc. Szedłem wówczas do siebie i, mimo całego przygnębienia, mimo rozpaczy, dławiącej za gardło, zasypiałem zdrowym, nieprzerwanym snem, takim, na jaki tylko dziewiętnasloletni młodzieniec zdobyć się potrafi. W oktawę śmierci matki byłem rano na mszy w naszym parafjalnym kościółku. Staruszek ksiądz proboszcz, w czarnym ornacie, głosem bardziej niż zwykle trzęsącym, mówił "Dominus vobiscum", zwracając się ku pustej ławce. Ja tylko jeden w niej siedziałem. Wujaszek już pilnował jesiennej orki. Organista na chórze grał ciszej niż zwykle i mniej fałszował. Może dlatego, że to był dzień powszedni, a on zwykł był upijać się w święta. Przez kolorowe okienka po bokach ołtarza sączyło się jakieś mdłe światło. Na dworze mżył deszcz. Po nabożeństwie wyszedłem z kościoła i włóczyłem się parę godzin po łąkach, brnąc w wodzie do kostek. Wreszcie zawędrowałem w sąsiedztwo, do Górskich. Przyjęto mnie serdeczniej jeszcze niż zwykle, choć z lekkiem zażenowaniem. Wszyscy myśleli o jednem: o tem nieszczęściu, które mnie dotknęło, i czułem, że cała uwaga zgromadzonych skupia się na mnie. Przy obiedzie młodziutka córka domu, panna Olesia, podsunęła mi salaterkę z pomidorami pośpiesznie, mówiąc: - Proszę, proszę jeszcze... Przecież pan zawsze lubił te... Urwała, zarumieniła się nagle, - potem spuściła oczy i usiadła na miejscu z miną bardzo zgnębioną, tak jakgdyby przed chwilą odezwała się z czemś niestosownem. Czułem, że moja obecność cięży wszystkim. Przesiedziałem jednakże do zmroku, podtrzymując utykającą mocno rozmowę. Wolałem to, niż zimną pustkę własnego mieszkania. Wreszcie wieczorem odesłano mnie końmi do domu. Wszedłszy do sieni, starannie wytarłem nogi o słomiankę przy szaragach. Matka tego zawsze przestrzegała. W bawialnym pokoju ktoś się poruszył.,. Był to wujaszek Klemens. Siedział na dawnem miejscu, w fotelu, i pilnie studjował przedwczorajszą gazetę. Udałem, żem go nie zauważył. Stanąłem przy oknie, patrząc w mrok za szybami. Na czarnem tle ogrodu odbijało się wyraźnie wnętrze pokoju, kominek, wujaszek Klemens ze swoją gazetą w ręku. Dostrzegłem, że ogromna płachta papieru drga mu w palcach. Milczenie przeciągało się. Wreszcie wujaszek przerwał je, mówiąc nieswoim, jakby trochę schrypniętym głosem: - Cóż, Jurku? Ciągle pada? - A pada. - Deszcz? - Deszcz, wujaszku. Wujaszek Klemens poruszył się w fotelu. - Dlatego mnie ten reumatyzm łupi. Będzie z tydzień słoty. A możebyśmy tak, Jurku, partyjkę.., Urwał i nagle się rozpłakał. Chciałem podejść ku niemu, ale mnie do najwyższego stopnia onieśmielił ten wstrząsający płacz starca. Śledziłem z pod oka jego twarz, po której spływały duże łzy, jak u dziecka. Nie ocierał ich wcale. Dostrzegłem, że przez tych kilka dni zmizerniał, wychudł jeszcze, wiechowate wąsy niemal zupełnie mu zbielały. Postarzał o dobrych kilkanaście lat, bo dotąd trzymał się krzepko. Wujaszek uspokoił się powoli i wreszcie ozwał się, jakby z usprawiedliwieniem: - Bo widzisz, tak mi stanęło w oczach, że my tu zawsze w warcaby, a Karolina... Znów przerwał, zachłysnął się. Po chwili dodał, machnąwszy ręką: - Et, stary mazgaj ze mnie, aż wstyd! Chodź, Jurku, siadaj. Pogawędzimy... Teraz mnie coś zdławiło w gardle. Usiadłem - i już do końca wieczora milczeliśmy wspólnie. II. Jeszcze nie wówczas jednak zbliżyliśmy się tak bardzo z wujaszkiem Klemensem. Nastąpiło to później, gdy z uniwersytetu wróciłem po raz pierwszy na wakacje do domu. Miałem dwadzieścia dwa lata skończone, trzy semestry wydziału humanistycznego za sobą i wcale niezłe obycie towarzyskie, dzięki zabiegom stryja Karola, który przez cały czas pobytu zagranicą otaczał mię troskliwą opieką. Bywałem ze stryjem w Paryżu i w Wiedniu (choć tego miasta nie lubił), zjeździliśmy wzdłuż i wszerz zachodnią Europę; zawędrowaliśmy do Szwajcarji i na włoską Rivierę. Widziałem Rzym, Neapol, Sorrento. Kochałem się kolejna w pięknych Włoszkach, miedzianowłosych Angielkach i ekscentrycznych Amerykankach, które przyjeżdżały topić nudę i pieniądze w Monte Carlo. Pijałem chianti, patrząc na Wezuwjusz; marzyłem samotnie na gruzach świątyni w Pestum... Zjeździłem na rowerze zatokę Amalfi i zrywałem na Capri ogromne cytryny, wielkości głowy noworodka. Stryj Karol kształcił i rozwijał mój umysł, urabiał moje gusty, miał baczne oko na wszystkie rodzące się we mnie instynkty. Pobłażliwy na młodociane wybryki, strofował mię nierzadko, o ile zbyt silnie poddawałem się jakiemuś wrażeniu. - Mniej egzaltacji, więcej objektywizmu w życiu, mój Jerzy! - mawiał do mnie. - Wszelkie zacietrzewienie się, zarówno w złem, jak w dobrem, jest błędem nie do darowania. Trzeba w życiu harmonizować wrażenia, jak malarz farby w obrazie. Wszelkie przejaskrawienie zawsze w końcu znuży wzrok. Wszystkie barwy tęczy, zmieszane proporcjonalnie, dają ton jednolity, biały. Nie bądź wyłączny zarówno w radościach, jak w smutkach. Byłbyś wówczas tak nieszczęśliwy, jak twoja biedna matka. Często w rozmowę wplatał imię matki mojej. W głosie jego brzmiała wtedy nuta utajonej goryczy: - Karolina była wyłączna we wszystkiem. W miłości, w szczęściu, jak i w żałobie. Ponieważ na drodze jej słało się więcej grobów, niż kwiatów, - zapatrzyła się w te groby, głucha na głos żyjącego Piękna. To także egoizm, choć w odmiennej, niż zwykle, przejawia się formie: zamknąć, zadławić w sobie własny ból i bunt, ale zadławić również głos życia, wołającego o swoje prawa. Zresztą - pustelnia, zaludniona duchami - nie jest pustelnią. Im większe zczasem zdradzać zacząłem zamiłowanie do sztuki, tem więcej nauk słyszałem z ust stryja Karola. Zapał, z jakim czytywałem arcydzieła literatury lub podziwiałem arcydzieła pendzla, zdawał się irytować. Nie przeciwdziałał jednakże tym skłonnościom. Odwrotnie, każde moje pragnienie ujrzenia lub usłyszenia czegoś możliwie szybko urzeczywistniał. Ponieważ interesowała mnie również muzyka, stryj Karol pojechał ze mną do Bayreuth, ażebym mógł usłyszeć rzeczywistego Wagnera. Na "Tristanie" rzekł do mnie w antrakcie: - Wszystko, co nas w życiu zachwyca, wszystko o czym marzymy jawnie czy skrycie, powinniśmy starać się osiągnąć. Należy tylko czerpać Piękno możliwie z pierwszej ręki. Jesteś młody, zamożny. Po mojej śmierci będziesz więcej, niż zamożny. Możesz więc bez wysiłku zdobywać sobie w życiu te wszystkie dziedziny poznania, które dla wielu, jedynie z materjalnych względów, są niedostępne. Możesz objechać świat w osiemdziesiąt dni, choć jabym ci radził najmniej pół roku życia przeznaczyć na Londyn... Czerp zresztą zewsząd wszystko, co uważasz za wartościowe, ale bacz, byś się nie przeładował skarbami, jak ów brat Ali Baby w Sezamie. Szanuj zwłaszcza zaklęcie, które ten Sezam otwiera. Zaklęciem czarodziejskim jest bezwątpienia świeżość odbierania wrażeń. Jeśli ją stracisz - szafiry morza Śródziemnego stracą dla ciebie wartość i blask zarówno, jak rubinowe usta kochanek przyszłych i minionych... Młodość jest tem słońcem, które ustraja w barwy świat, podczas gdy noc je wszystkie zatraca. Strzeż się zmierzchu swych pożądań, gdyż on jest zwiatunem starości. Życie jest, jak złe i dobre wino: jedno i drugie można wypić jednym haustem, ale wysączyć kroplę po kropli, z prawdziwym smakiem - można tylko dobre wino. O ile umiem zdać sobie sprawę obecnie, stryj Karol stosował swoje teorie w praktyce. Nigdy nie sięgał dalej, niż wiedział, że dosięgnąć może. Używał życia w pełni, którą sam sobie odmierzał przez zharmonizowanie pożądań. Słowem - spijał swoje dobre winko życiowe ze smakoszostwem, bacząc, by się przypadkiem nie zachłysnąć, albo co gorsza, nie przepić. Nigdy nie sięgał po niedosięgalne, a wyjątkowem od jego teorji odstępstwem było to, że kochał moją matkę bez wzajemności z jej strony, że jej nie przestał kochać do śmierci, i że miłość ta była jedynym uczuciem, któremu nie zdołał zakreślić granicy. Nie miałem dla stryja Karola tego serdecznego przywiązania, jakie czułem w dzieciństwie dla wujaszka Klemensa. A jednak wysoki ten, czarnobrody pan o rysach arystokraty i najpiękniejszych jakie w życiu widziałem, rękach, miał na mnie wpływ olbrzymi, niemal nieograniczony. Nigdy, ani jednem słowem nie starał się wpłynąć na moje postanowienia, a przecież, jeżeli przez lat kilka ociągałem się z wyjazdem do Bożej Woli, czyniłem to zgodnie z jego życzeniem. Stryj Karol nie lubił wsi. Będąc sam właścicielem dużej posiadłości na Kresach, bawił tam zawsze akurat tyle czasu, ile wymagały najpilniejsze sprawy finansowe. Uważał, że życie prowincjonalne zabija w człowieku indywidualność - jedyną cechę, różniącą go od innych żyjątek. Co do mnie, kochałem Bożą Wolę po swojemu, serdecznie. W czasach uczniowskich wydawała mi się istnym rajem, i niecierpliwie liczyłem dni na kalendarzu, nie mogąc doczekać wakacyj. Później - wobec uroku jezior alpejskich, mały stawek bożywolski, jaśniejący, jak łatka niebieska pośród rozległych, mocno zielonych łąk, wydawał mi się czemś bardzo nieważkiem w dziedzinie piękna. Mimowoli, wspominając sąsiadów matki, porównywałem ich ze stryjem Karolem, a wyniki tych porównań nie przynosiły im zaszczytu. Byli to wszystko ludzie o sercach prostych i umysłach podobnych do gleby, z chłopska uprawnej. Ze słońca, wiatru, deszczu i rosy czerpali swe życiowe doświadczenie. Prawda, że znali nierównie lepiej, niż stryj Karol, odmiany amerykańskich kartofli, ale galerje Luwru były im równie obce, jak długie dysputy i rozmyślania nad przeznaczeniem człowieka w dziejach wszechświata. Od wujaszka Klemensa otrzymywałem od czasu do czasu dość długie listy, zawierające szczegółowe sprawozdania z gospodarskich czynności. Konterfekt poczciwego staruszka z długą fajką porcelanową w jednej, a okutym kijaszkiem w drugiej ręce, przybladł zczasem i poszarzał, oglądany przez krytyczne szkła mego stryja. Gdy po skończeniu szkół średnich wahałem się, czyby nie osiąść na roli, stryj Karol odparł z lekkiem skrzywieniem: - Rób, jak uważasz. Pamiętaj tylko, że na wsi albo zakasać musisz rękawy przy pracy, która cię całego z mózgiem i kościami pochłonie, albo też zostaniesz żywcem pożarty przez nudę, co na jedno wychodzi... Według mnie, szkoda swoich zdolności dla partykularza. W młynie europejskim przyrządzą może z ciebie materjał na jakieś wykwintniejsze pieczywo, podczas gdy wiatrak rodzimy zetrze cię na zwykłą razówkę, która daje ponoć smaczny i zdrowy, ale tylko powszedni chleb... Z upływem czasu listy wujaszka Klemensa stawały się rzadsze i zawierały już tylko treściwe sprawozdania, poparte szeregiem cyfr i towarzyszących im czeków na moje imię. Rozżalony w głębi duszy moją obojętnością względem rodzinnych stron, przestał poruszać kwestję powrotu. Kiedyś tylko wśród życzeń noworocznych odnalazłem misternie wplecioną uwagę, że pracować dla społeczeństwa można w różnoraki sposób, że podróże moje cieszą wujaszka, który życzy mi, abym jak najwięcej korzyści wyciągnął z nich nietylko dla umysłu, lecz i dla charakteru. Wreszcie w czerwcu 1914 roku zdecydowałem się przepędzić wakacje w Bożej Woli. Być może, iż w znacznej mierze przyczyniła się do tej decyzji nieobecność stryja Karola, który od dłuższego czasu leczył w Kairze swoje niedomagające nerki, czy wątrobę, smażąc się w temperaturze tropikalnej... Być może również, iż gdzieś w głębi serca przyczajona tęsknota ozwała się nagle namiętnym szeptem: Dość tej włóczęgi po świecie! Jedź, zobacz, przekonaj się, czy tak samo różowo kwitnie dzięcielina na rodzinnych zagonach... III Telegram, zawiadamiający o moim przyjeździe, spóźnił się. Na stacji nie było koni. Ponieważ jednak dzień zapowiadał się ślicznie, choć nieco upalnie, poszedłem piechotą, zostawiwszy rzeczy na stacji. Już przy trzeciej wiorstowej tabliczce uczułem nagle ogarniające mię wzruszenie, które na widok bramy wjazdowej i szerokiej alei z kasztanów spotęgowało się i doszło do maximum w zalanym słońcem dziedzińcu, gdzie wszystko zastałem niezmienione od czasu, gdym żegnał Bożą Wolę. Trochę mniej bali sosnowych leżało pod ścianami wozowni, trochę, troszeczkę więcej zielska tłoczyło się koło parkanu. Ot, nic nowego poza tem. Tylko dwa wielkie psy podwórzowe, zrodzone widać w czasie mojej nieobecności, poczęły na mnie ujadać, jak na obcego przybysza. Na odgłos szczekania drzwi ganku otwarły się, i stanął w nich wujaszek Klemens. - Wszelki duch Pana Boga chwali! Jurek! - zawołał radośnie i otworzył ramiona. - We własnej osobie... Cóż to, nie poznał mię wujaszek? - Nie poznał, he, nie poznał! Jabym cię, smyku, nie poznał! Ale też zmężniałeś! I bodaj, żeś urósł jeszcze... Chodź, pokażże się! Obrócił mię kilkakrotnie wkółko, całując co chwila w oba policzki i pokrzykując z podziwu. - A wujaszek o tej porze nie w polu, nie na Ambonie"? Cóż to się stało!? - spytałem wreszcie, gdy wziąwszy mię za rękę, prowadzić zaczął ku domowi, zupełnie jak małego chłopczyka, który przyjechał z promocją do pierwszej klasy. Wujaszek Klemens zmarkotniał trochę, poczem rzekł: - Widzisz... "Ambona" w naprawie. A przy tem rana mi się w nodze niedawno otworzyła, i choć "Ambona" niezłe ma resory, ale jak na kamieniach, kochanku, trzęsie, to trochę boli... Jeździ teraz w pole Lisowski na Karej. I teraz zaczął żywo: - Wcale niezły człowiek ten Lisowski. Wiesz, zrobiłem z niego ekonoma. Nie pisałem ci o tem, bo się chciałem przekonać, jak sobie Lisosio pocznie. Ja tu teraz i w domu mam tyle do roboty, że na pole niecodziennie mogę. Ale Lisowski dobrze się sprawia; a ty cóż? Na długo? Może na stałe, Jurku, co? Boże mój, tyle lat! To już przeszło trzy lata, jak Karolina... W bladoniebieskich oczach wujaszka zamigotało coś jak łza i stoczyło się po zgorzałym policzku. - No, no! chodź do swego pokoju. Zaraz podwieczorek dadzą. Ja go zwykle nie jadam teraz, ale dotrzymam ci kompanji. No, cóż, Jurku, cóż? - mówił, wprowadzając mię do pokoju, który znałem tak dobrze. - Wszystko po staremu, prawda? Nic nie zmienione, prawda? Najmniejszy drobiazg tak samo stoi, jak za... - Głos uwiązł mu w gardle. Zamilkł i, stanąwszy pod światło, przypatrywał mi się bacznie. - Aleś ty się zmienił jednakże! Zawsze myślałem, że z ciebie istny ojciec wyrośnie.,. Jedne tylko oczy... A teraz.., teraz... Znów się zająknął. Wzruszenie glos mu tamowało. Zauważyłem później, że ilekroć wspomniał coś o mojej matce, zawsze ogarniało go to nieopanowane wzruszenie. A wspominał często, coraz częściej. Im bliżej było mu do grobu, tem usilniej, jakby z uporem, o matce mojej mówił, szczegóły z jej życia przypominał i do tego jednego tematu najchętniej powracał. Stara Krystyna, jeszcze matki mojej zaufana klucznica, powiedziała któregoś dnia do mnie: - To teraz tak ciągle z panem Klemensem. Pan Klemens tylko aby panią dziedziczkę nieboszczkę wspomni, to mu zaraz pamięć zamroczy, mowę odejmie, i ani rusz dokończyć nie może. Musi pan Klemens lak ze starości troszeczkę tu... I pokazała na czoło. Biedny wujaszek robił szalone wysiłki, by mi wykazać, jak to on gospodaruje, jak się cały dom na jego głowie trzyma... Poznosił mi księgi rachunkowe, oprowadzał po stajniach, oborach, śpichlerzu. Zauważyłem w nim jakąś nerwową drażliwość na punkcie gospodarki. - Staram się, jak mogę - powiedział kiedyś do mnie prawie ze łzami - robię, co mogę... Ale tu już nie to... nie to... Jak Karolina żyła, o.. to było co innego. Spostrzegłem również, iż owa skłonność do łez wzrosła. Zupełnie, jakgdyby owego pamiętnego dnia, w oktawę śmierci mojej matki, otwarły się w oczach Wujaszka obfite śluzy! Tak się łatwo duże, przezroczyste łzy toczyły po wyschłych policzkach. W kilka dni po przyjeździe, któregoś ranka zastałem wujaszka jeszcze w łóżku. Zaniepokoiłem się, czy nie chory, bo zwykle wstawał razem ze świtem. Ale wujaszek rzekł prawie wesoło: - Wiesz co, Jurku? Ty dziś sobie sam towarzystwa dotrzymaj, a ja poleżę. Cóż Chcesz! Stare kości... Trzeba im czasem dać wypocząć. Dziś mogę z czystem sumieniem, bo roboty pilnej niema. Ot, poradziłbym ci coś: pojedź w sąsiedztwo, do Górskich! To się im nawet od ciebie należy. Zacni ludzie. Olesia tu nieraz do mnie zachodzi... Muszę Ci nawet powiedzieć, że gdyby nie ona, byłoby marnie z całem tem kobiecem gospodarstwem. Krystyna stara niedołęga. Przecież dawniej Karolina wszystko... Przerwał i dokończył po chwili: - Powinieneś nawet tam być, podziękować. Bo i Górski poczciwiec! niema tygodnia, żeby nie zajrzał dowiedzieć się, jak sobie radzę. Każ, Jurku, zaprząc do wolancika, pojedź! Pojechałem do państwa Górskich. Głównie dlatego, by zadowolić wujaszka, a trochę może i gnany ciekawością, jak się ci ludzie moim oczom wydadzą po tylu latach niewidzenia. Kiedyś żyliśmy z nimi w przyjaźni. Był to jeden z nielicznych domów, z któremi matka utrzymywała stosunki. Pamiętam, że jeszcze jako uczeń gimnazjalny, chodziłem często w tamte strony na kaczki, a po drodze wstępowałem "na chwilę" i przesiadywałem nieraz do mroku, strużąc dla małej Olesi łódeczki z kory, albo też puszczając na wodę żaglowce z orzechów włoskich, w których pasażerami były schwytane w wysokiej trawie żuki o lśniących pancerzach. Lubiłem zawsze tę jasnowłosą dziewczynkę, chociaż różnica lat była między nami zbyt wielka, bym mógł uważać to dziecko za odpowiednie dla siebie towarzystwo. Gdy wyjeżdżałem na studja, panna Olesia mogła mieć najwyżej czternaście lat i nosiła krótkie sukienki. Podjeżdżając pod ganek, myślałem właśnie, że musiała to już być dorastająca panienka, i z pewną ciekawością wypatrywałem, czy jej gdzie nie ujrzę w ogrodzie. - A może niema jej w domu? - przemknęło mi przez głowę, i poczułem, że w takim razie wizyta moja straciłaby nieco uroku... Ale panna Olesia była w domu. Wyszła na ganek w różowym fartuszku, zawalanym jagodami. W oczach jej mignęła jakby radość, potem lekki przestrach, potem zażenowanie, zapewne z powodu przybrukanego fartuszka. Powitawszy mię, poprowadziła w głąb mieszkania, tłumacząc z pośpiechem, że ojciec w miasteczku, ale zapewne wkrótce powróci, i że ojcu byłoby niewymownie przykro, gdybym na niego nie chciał zaczekać. Potem przeprosiła mię za strój gospodarski i umilkła, siadając na brzeżku krzesła, z dłońmi na kolanach. Przez dłuższą chwilę nie zagajałem rozmowy, przypatrując się bacznie panience. Wyrosła rzeczywiście i zmieniła się, ale była to jednak ta sama Olesia, dla której kleiłem latawce, wywołując wyraz zachwytu w dziecięcych oczach. Te same oczy patrzyły na mnie teraz z pod jasnej kopuły włosów, które panna Olesia zaplatała w warkocz, otaczający głowę. Nie była piękna. Nie nazwałbym jej nawet bardzo ładna, ja, który widywałem osławione piękności europejskie - ale miała w sobie ten niczem niezastąpiony wdzięk, który okraszał rysy niezbyt klasyczne, płeć niezbyt pielęgnowaną, ale zdrową i świeżą, jak wiejskie, rodzime jabłuszko. Nie była to wypieszczona sztamowa róża - raczej krzak polnego głogu, rosnący sobie poprostu, jak Bóg nadarzył, gdzieś na miedzy wśród zboża. Milczenie przeciągało się; przerwałem je, mówiąc: - Słyszałem od wuja Klemensa, że pani często odwiedza Bożą Wolę, i że dzięki jej łaskawej pomocy gospodarstwo jest w stanie kwitnącym... - Ach, to drobnostka przerwała mi, jakby z lękiem, bym nie zaczął prawić zdawkowych grzeczności - to sąsiedzkie usługi... To się samo przez się rozumie... A pan Klemens był taki biedny i taki sam po odjeździe pana... Zatrzymała się jakby dla zebrania myśli, poczem rzekła ze współczuciem: - Bo dla pana Klemensa ten wyjazd to był prawie cios, a jeszcze wtedy... Znowu umilkła i dopiero po chwili dodała, potrząsając głową: - O, my wszyscy odczuliśmy głęboko śmierć matki pańskiej. Z początku jakby się nie wierzyło, ale potem... I tak się naraz zrobiło pusto w Bożej Woli... O, nam wszystkim ogromnie żal było pana Klemensa... Na tem urwał się monolog panny Olesi, bo do pokoju weszła pani Górska, i trzeba było, po powitaniach, opowiadać dużo o podróżach, o życiu zagranicą, o studjach. Górski jakoś nie wracał z miasteczka. Z trudem wyrwałem się po podwieczorku, przyrzekając rychłą wizytę. Panna Olesia odprowadziła mię do furtki. - Czy pan naprawdę wkrótce znowu przyjedzie? - Ma się rozumieć. Jeszcze się paniom uprzykrzę, jak zacznę nachodzić Rosiankę... Ale przecież i pani o wujaszku nie zapomni? - O - rzekła, rumieniąc się - teraz to już ja tam niepotrzebna... I ciszej dodała, jakby z nutą lekkiego żalu w głosie: - Teraz już panu Klemensowi będzie weselej... Teraz już nie jest sam... Przez chwilę jeszcze śledziłem różowy fartuszek, migający pomiędzy krzewami. Dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo panna Olesia wyrosła i wysmuklała. Po powrocie zaszedłem natychmiast do wujaszka. Siedział na łóżku, otoczony stertą papierów, które na mój widok pośpiesznie zagarnął pod kołdrę. - I cóż - spytał szybko - byłeś, zastałeś? - Górski pojechał do miasteczka. - Ale Olesia? Olesia była, co? - Tak, zastałem panią Górską i córkę. A cóż wujaszek tymczasem porabiał? - Ja? et, nic... Grzebię sobie w starych papierzyskach... Grzebię we wspomnieniach starych i tyle. Ot, wybrałem się na cmentarzysko, choć to nie Zaduszki. Ale dla mnie, który już prawie wszystkich mam po tamtej stronie, takie rozrywki w sam raz... A co tam jeszcze u Górskich, powiedzże?... Obcęgami ciągnąć trzeba! - No... Byłem... jadłem podwieczorek... Obwoziłem te panie po całej Europie... Potem one pokazały mi ogród. Wujaszek, który zdawał się oczekiwać zeznań niezmiernie ciekawych, ożywił się nieco: - A! ogród widziałeś! i co? Ładny, prawda? A ścieżki równiutko wygracowane, hę? - Równiutko, wujaszku - rzekłem, przypominając sobie mimowoli, że pół roku temu przechadzałem się, pełen zachwytu, po cyprysowych alejach willi d'Este. Wujaszek pokręcił głową. - Co to równiutko! Tam w Rosiance, odkąd Olesia podrosła, jednego kącika niema, żeby widać było zapuszczenie, niedbalstwo! Ona sama nasiona rok rocznie sprowadza, ścieżki wyznacza. Ten klomb w kształcie liry, to jej własny pomysł. A gospodarstwo swoje pokazywała ci? - Nie. - Hm, to szkoda. Jakie ona ma kury! Jakie ona ma gęsi! W całej okolicy podobnych gęsi nie zobaczysz... Że też ci nie pokazała Olesia! Byłem tam wszystkiego z godzinę, wujaszku - roześmiałem się. - Ale to nic straconego. Nie wyjeżdżam przecież jutro z Bożej Woli. - A nie. Chwała Bogu, nie - powtórzył wujaszek i zamilkł. Rozmowa się urwała. Poszedłem do bibljoteki, żeby poszukać jakiej książki. Niebawem zatopiłem się cały w lekturze romansu, któremu brakowało kart początkowych i końcowych. Po upływie kwadransa doleciał mię głos wujaszka: - A jakie ona ma włosy, widziałeś? - Kto? - Olesia, no, Olesia! Któżby? - Prawda. Ładne ma włosy. - E - machnął ręką wujaszek - bo ty to wszystko tak jakoś zimno mówisz. Przecież takie włosy to rzadkość. Jasne, jak promień wiosenny, a jakie gęste! A długie... Takich włosów ze świecą szukać. Jedna może Karolina... Zaszeleścił papierami na kołdrze i dodał: - Tylko, że Karolina była szatynka. Po chwili usłyszałem znowu: - Dawniej, jak spuściła warkocz i biegała po ogrodzie... - Kot? Mama? - spytałem zdumiony. - Skądże! Także coś! Olesia. O Olesi mówiłem przecie. Odłożyłem książkę. - To wujaszek, widzę, nie na żarty zakochany. Od pół godziny słyszę tylko: Olesia i Olesia. Wujaszek Klemens oburzył się. - Et, kpij sobie! Zakochany! Ja? Ha! gdybym miał czterdzieści lat mniej i gdyby... gdyby... I już zupełnie zniecierpliwiony, dorzucił: - Ale z ciebie istny głaz. Cóż ty, oczu nie masz, że pojechałeś, zobaczyłeś i - nic? Począłem się śmiać na dobre. Siadłem na łóżku, przy wujaszku, i głaszcząc go po ramieniu, zawołałem: - Aha! Wujaszek nie bez kozery do Rosianki mię wysłał? Swatać się chciało siostrzeńca, co? - Ej, a czemu nie? Alboż to Olesia nie złoto? Na całym świecie drugiej takiej nie znajdziesz. Chociażbyś i dwa razy tyle objechał ziemi, co objechałeś... Przecie się kiedyś ożenisz i w domu osiądziesz, ustatkujesz się... i... To myślałem sobie... Przestałem się śmiać i rzekłem poważnie: - Mój wujaszku, panna Olesia jest bardzo miła i... swojska i... ładna, jeżeli wujaszek chce, ale z tego projektu małżeńskiego nic nie będzie, bo... - Bo co? - Bo ona nie w moim guście, wujaszku. - Toś kiep - odrzekł krótko. - Nie w jego guście, proszę! Dziewczyna jak kwiat, a gospodarna, a pracowita... A serce przytem złote, żadnych fanaberyj, duszyczka jak kryształ i to "nie w jego guście!" Bardzom ciekaw, kogo też sobie wyszukasz na żonę, jeżeli taka Olesia... Staruszek był nie na żarty rozgniewany, a mnie znów ogarnęła wesołość, bo wyobraziłem sobie minę panny Olesi, gdyby tę rozmowę słyszeć mogła; to też całując wujaszka w oba policzki, rzekłem serdecznie: - Mój drogi, mój kochany wujaszku! Czy wujaszek naprawdę na mnie się gniewa za to, żem jej tak odrazu z punktu nie pokochał? A com ja temu winien? Czy to tak można sercu rozkazywać: "pokochaj" - i już? Żebym ja chociaż lepiej poznał tę pannę Olesię, to kto wie... ale wujaszek tak: łapu - capu i zaraz w gniew. Staruszek poweselał. - No, Jurku, masz rację, moja wina. Co tam... Niema o czem mówić. Ot, nie dziw się tylko. Ja stary, do śmierci trzy ćwierci, nie dziw, że chciałbym zobaczyć twoje gniazdko, a jeszcze i wnuka doczekać... Czasu niewiele przede mną, to i popędzałbym, Ale, jak poznasz lepiej Olesię, sam się przekonasz. Ho ho! Jeszcze ja się na ostatku śmiać będę! No, dobranoc. Wieczerza ci na pewno wystygnie, a ja dziś nic jeść nie będę, bo czegoś apetytu nie mam. Zasnę sobie. Dobranoc. Pocałował mię w oba policzki, dodając: - Słusznie powiadasz. Sercu kochania nie narzuci, nie! I jeszcze za drzwiami doleciało mię głębokie westchnienie: - Tak, tak... IV. Zaniepokojony zdrowiem wujaszka, posłałem po powiatowego lekarza. Wujaszek udawał, że zdrów, i nawet obruszył się na mnie, gdy mu zapowiedziałem doktorską wizytę. - Cóż to, myślisz, że ze mnie niedołęga się zrobił, że już bez doktorów i aptek obejść się nie potrafię? Ho ho! Całe życie obywałem się bez leków, a tem, co z mojej kieszeni w doktorskie ręce przeszło, wróbelby się nie pożywił! Jednakże nie był zdrów. Przybyły lekarz nie znalazł wprawdzie żadnej choroby, tylko ogólne wyczerpanie i osłabienie serca. Zapisał jakieś proszki, kazał więcej sypiać i w wilgotne dnie nie ruszać się wcale z pokoju. Na moje pytania odpowiedział, wzruszając lekko ramionami: - Co pan chce? Organizm zdrów, ale lata najtęższy organizm przetrawić potrafią. Przytem - reumatyzm zadawniony... Z sercem nietęgo... Należałoby oszczędzać siły, wystrzegać się zmęczenia, to i wszystko. Po odjeździe doktora wujaszek ostentacyjnie podarł receptę w kawałki, mówiąc do mnie szyderczo: - Ot, co ja z takim świstkiem zawsze robiłem! Przyjedzie huncwot, weźmie pięć rubli, miksturę zapisze i kontent. A mnie co po tych miksturach? Na moją chorobę, która się starość nazywa, nie wynaleźli jeszcze najwięksi mędrkowie lekarstwa. A to śmiertelna choroba, mój Jurku. - Strasznie wujaszek medycynę spostponował. - Wcale jej nie postponuję, tylko mi ona niepotrzebna. Sam wiem, co mi dolega. Jak mi zacznie w stawach strzykać, to znaczy, że słota pewna. Wówczas, kiedy mi kula moskiewska w kostce utkwiła, tom bez pomocy konowałów nogę owiązał kawałkiem oddartej koszuli i tyle. Ho ho! Wtedy i najlepszy chirurg nicby lepszego nie wymyślił. W lesie było, gdzie nas, z partji Mackiewicza garstka ostatnia... - Dlatego też wujaszek dotychczas na nogę chroma. - Chromam, bo tak Bóg zrządził, że się coś krzywo pozrastało. Wtedy doktora nawet ze świecąby nie znalazł, jak musiałem w gąszczach przez trzy dni pełzać z tą nogą postrzeloną. Ot, Boski dopust i tyle! Machnął ręką i nagle rzekł do mnie z rozczuleniem : - Ale ci, Jurku, z serca dziękuję. Nie za tego eskulapa, nie, tylko za troskliwość. Ot, miło staremu pomyśleć, że jest jeszcze na świecie ktoś bliski... Bo już sobie nieraz myślałem, żem został sam, jak palec... - Co wujaszek znowu! - Ano tak, Jurku, tak. Tyś się po świecie włóczył, myślałem, że o mnie wcale nie pamiętasz, a wszyscy moi już na tamtym brzegu. Karolina ten poczet zamknęła, Karolina... Widocznie nie był tak arcytęgo zdrów, bo się więcej, niż zwykle, rozżalił na wspomnienie jej śmierci. Wcale nie usiłując ukrywać łez, płynących z oczu, dodał z goryczą: - Sam człowiek na świecie, sam, jak ten palec, o !... - A my to się już nie liczymy? Ja... i panna Olesia Górska, co? Wujaszek pokiwał głową. - Kochani jesteście, dobrzy, ale to już co innego. Inne pokolenie, ot... A tamci wszyscy przeszli do Księgi Umarłych, anim się opatrzył,kiedy. Ot, życie minęło i tyle. Melancholijnie nastroiła wujaszka wizyta lekarza. Cały dzień był jakiś markotny. Pod wieczór wstał z łóżka pomimo moich protestów. - Nic mi nie jest, powtarzam ci, nic mi nie jest, - rzekł do mnie, naciągając szamerowaną kurtkę, która służyła mu za rodzaj szlafroka - tylko czasami napadnie mię takie usposobienie... Muszę wtedy odpocząć sobie, poleżeć, pogrzebać się w Księdze Umarłych... Drugi raz wspomniał już o tej Księdze. Zastanowiło mię to. - O czem wujaszek mówi? Spojrzał na mie, jakgdyby zaskoczony pytaniem. Chwilę milczał, potem odparł krótko i prawie niechętnie: - Et, mam sobie taką księgę starą... bardzo już starą. Nie wypytywałem, aby nie popełnić niedyskrecji. Widocznie była to jakaś tajemnica wujaszka. On sam zagaił rozmowę po pewnym czasie: - Pytałeś Jurku, co to za księga? Pokażę ci ją, co tam. Kiedyś myślałem, że jej nie pokażę nikomu, ale teraz... Ot, lżej zawsze człowiekowi, jak się strapieniem podzieli... Ruszył się z fotela, podszedł do komody i długo w niej szperał. Nareszcie wrócił ze sporem zawiniątkiem pod pachą. Drżącemi palcami rozwiązał sznurek, rozwinął papier. Wewnątrz znajdowały się dwie teki zniszczone, stare, zupełnie jednakowe, sklejone z tektury. Wujaszek wziął w rękę jedną z nich. - To jest Księga Umarłych - rzekł, pokazując mi okładkę, na której dużemi, misternemi literami wypisane były te właśnie słowa. - Ta druga - dodał - to była Księga Żywych, chociaż jej dawniej tak nie nazywałem. Ale teraz jest pusta. Prawie pusta. I kładąc na stole Księgę Umarłych, dorzucił: - Mieszkańcy przenieśli się tu. Zapanowało długie milczenie. Wujaszek pogrążył się w myślach, zapewne w odległych, a drogich wspomnieniach, a ja nie chciałem mu przerywać. Zmierzch już zapadał, późny zmierzch czerwcowego wieczoru. Słońce, które w tej porze roku niechętnie żegna się z ziemią, z poza siwego pasa pól słało jeszcze odblask różowy. Odblask ten, przechodząc przez mgły, opadające na łąkach, nabierał fioletowych tonów i już niemal ciemnoszafirowem spojrzeniem ogarniał wnętrze pokoju. Za oknem rechotały żaby, rezydujące w pobliskiej sadzawce. Ptaki zamilkły oddawna. Słowik tylko ze swego gniazdka w krzaku jaśminu odzywał się sennem kląskaniem, jakby przypominając sobie, że były wieczory, które prześpiewał w miłosnem natchnieniu, nie rachując godzin. Czasem wpobliżu okna przelatywała sowa ze skargą w monotonnem nawoływaniu: - Uuuiii... uuuiii.,. uuu... uuu... uuu... Parna, czerwcowa noc rozpanoszyła się już na dobre, gdy wujaszek przerwał milczenie. - Zapalno świecę, Jurku, pokażę ci coś... Przy chybotliwem świetle płomyka otworzył swoją Księgę Żywych. Długo przerzucał puste karty szarego papieru, na którym widniały gdzie niegdzie znaki jakoweś. Czasem rożek zżółkłego papieru, snać nieostrożnie stąd wydartego, czasem przyschnięty, bezbarwny kawałek gałązki, czy kwiatu. Wujaszek nie śpieszył się... Z opustoszałych kart, na których ja nic dostrzec nie mogłem, czytał widocznie historję znajomą i dawną. Każda naddarta stronica, każda najmniejsza plamka wyblakła musiała mieć jakieś swoje ogromne znaczenie. Nad jedną kartą, gdzie widniały wyraźnie ślady kleju po brzegach, wujaszek zatrzymał się długą chwilę, nim ją, jak inne, odwrócił. Mając wzrok bystry, zdołałem wyczytać przez ramię wujaszka wyblakłe słowa, skreślone ołówkiem w miejscu, gdzie znajdowała się przedtem czyjaś podobizna zapewne, "Do końca życia"... widniały tylko trzy słowa. Niewiele już pozostało kart, gdy wujaszek Klemens zawołał: - O, jest tutaj! - i podsunął mi przed oczy stronicę. Widniała tam, naklejona starannie, fotografja moja z lat dziecięcych. - Pamiętasz? - spytał, uśmiechając się. - To ty. A wiesz ile wówczas miałeś lat? Siedm. Widzisz? Przeczytaj: Jurek, z dzieci Karoliny najmłodszy, w wieku lat siedmiu. Boża Wola, kwiecień, 1899... Obok fotografji znajdowały się jeszcze inne rzeczy, promień włosów krótkich, jasnych, jakiś żuk zasuszony, pomięta, zbrudzona karteczka papieru. - Widzisz - mówił dalej wujaszek - takie miałeś włoski dawno, dawno temu, nim ci je zaczęto obcinać. Karolina zawsze myślała, że będziesz blondynem... A ten żuczek błyszczący to pamiątka. Przyniosłeś mi go kiedyś w podarunku, gdy byłeś bardzo malutki... Siedziałem przy tym samym stole, co teraz, a ty z trudnością wdrapałeś mi się na kolana. Stół był wyższy od ciebie... co, Jurku? A ta karteczka to twoja pierwsza kaligrafja... Karolina uczyła cię abecadła, a ty przerysowywałeś z dużej książki te koślawe litery... Na innych stronach były fotografje twojego rodzeństwa i różne po nich pamiątki... Pamiętasz Helę i Adasia? Tamtych dwojga nie możesz pamiętać, byłeś zanadto malutki, gdy pomarli. Mam również ich włoski na pamiątkę. Ale to wszystko znajduje się w Księdze Umarłych; wszyscy oni, wszyscy przewędrowali do Księgi Umarłych... A na ostatku Karolina... Urwał, jak zwykle. I ja byłem wzruszony. Nieśmiało, dość niezgrabnie gładziłem ręką policzki wuja Klemensa, który schylił głowę, jakby przytłoczony ogromem smutnych wspomnień. Podniósłszy na mnie zblakłe oczy, odezwał się cicho: - Jaka ona była! Jaka ona była... I pomyśleć, że ja, o tyle od niej starszy, przeżyłem ją... I po chwili znowu: - Miałaby teraz pięćdziesiąt trzy lata... Za oknem dało się słyszeć pianie koguta. Wujaszek ocknął się i zawołał zupełnie innym głosem: - O, musi już być po północy! Tośmy się zasiedzieli! No, fora ze dwora, mój panie! Trzeba jutro zacząć dzień pracowitszy... Także mię opętało! Ale czasami to tak człowieka... - Wujaszku, więc ja sam jeden zostałem w Księdze Żywych? Staruszek zawahał się. - Nie - odparł -- niezupełnie sam. Jest tam jeszcze Olesia... Kiedyś kazała się sfotografować w miasteczku i podarowała mi jeden egzemplarz. Złote dziewczątko! I listów od niej mam kilka, a jakże! Na Nowy Rok i na moje imieniny zawsze mi życzenia przysyła na piśmie, żeby było uroczyściej... Zawsze już list czeka na moje przebudzenie. Złote dziewczątko! Spojrzał na mnie zukosa i nagle zmrużył oczy: - Ej, Jurku, czy to nie palec Boży, ta Księga? Zostaliście w niej we dwoje, ot, jakby przeznaczeni dla siebie... Nieraz marzyłem... Urwał, jakby nie chcąc mi więcej narzucać swych najgorętszych pragnień. I ja nie przedłużałem już rozmowy. Gniewało mię w duchu, że tutaj, poza memi plecami, robiono plany, nie zapytawszy mię nawet o zdanie. Przemknęło mi przez głowę, że pewno gadatliwy wujaszek napomykał coś pannie Olesi... Ot, mógł poczciwy, zdziwaczały staruszek bąknąć coś mimochodem... A prowincjonalna gąska gotowa naprawdę odprawiać nowennę... Długo jakoś nie mogłem zasnąć tej nocy. Przed oczyma przesuwały mi się kolejno postacie Olesi, wuja Klemensa, to znowu pani Górskiej, nalegającej usilnie, bym zjadł jeszcze porcję poziomek z cukrem. Odtworzyłem w pamięci scenę powitania z panną Olesią: zarumieniła się, prawda. Ale nic nie było w jej słowach, w jej zachowaniu, coby świadczyło, że uważa moją wizytę w Rosiance za coś więcej, niż zwykłą towarzyską formalność. - Ciekawym, coby powiedział stryj Karol, gdyby zobaczył Olesię? - pomyślałem, już usypiając, i zdawało mi się, że widzę dystyngowany uśmiech jego i słyszę głos, skandujący moje własne uwagi: - Panna Olesia jest bardzo miła i... swojska panienka. Tak. V. Wyśnił mi się stryj Karol, ponieważ wkrótce otrzymałem od niego list: "Zmieniłem plan - pisał na wykwintnym papierze z marką hotelową - i siedzę od paru tygodni w La Baule (dolna Loara). Nawet na moje nerki Kair o tej porze za gorący. Tutaj - nudno, jak wszędzie, gdzie zbyt wielu ludzi zjeżdża się dla rozpędzenia nudów... Upał zresztą nie mniejszy chyba jak w Egipcie. Nieznośne to obecne lato! La Baule obfituje we wszystko, oprócz kawałka cienia. Na olbrzymiej płachcie piaszczystej skwarzą się przedstawiciele wszelkich narodowości. Narazie (i na szczęście) jestem jedynym reprezentantem polskiej nacji. (Gdybyś przyjechał tutaj, paryżanki miałyby lepsze wyobrażenie o gorszej połowie naszego narodu.) "Narazie", piszę, jestem sam, ale widziałem już listę hotelową i formalnie się przeraziłem. Wszystkie apartamenty z "widokiem na morze" - zamówione są przez moich kompatrjotów. Skóra mi cierpnie na myśl, będę musiał ich poznawać, kłaniać się im na plaży tytułować przy table d'hocie owem obmierzłem "de", z którego już się cichaczem śmieją Francuzi. A ty - co porabiasz? Nie zbrzydło ci jeszcze kwaśne mleko, ogórki i dziewanna pod parkanami? Cóż wujaszek? Pewnie cię swata z jaką okoliczną pięknością? Strzeż się panien wiejskich, bowiem ich serca są, jako kadź winna: Niechże raz trafi do niej goryczne ziarnko miłości - zatruje z pewnością smak wina aż do dna. Pamiętaj, że Polki, a w szczególności prowincjonalne Polki różnią się zasadniczo od wszystkich kobiet wszystkich narodowości tem, że są zrobione, iż się tak wyrażę, z łatwo palnego materjału. Przy pierwszym zdaniu zdawkowego komplementu gotowe spłonąć, jak chochoł słomiany, a na ich ustach dziewiczych wykwita słowo "ołtarz", jako apoteoza miłosnego szczęścia. Zresztą - niepotrzebnie ci to wszystko zapowiadam, bo jeśli masz zamiar ugrzęznąć na stałe w swej Bożej Woli, w takim razie typ Zosi Tadeuszowskiej chlubnie ukoronuje to zacne postanowienie. Zresztą, mój drogi! Życie tak czy owak przeżyte, jest zawsze tylko szatą zwierzchnią, zesłaną przez Opatrzność. Można je, przykrywając, pocieśnić i skrócić, ale poszerzyć się nie da. Bądź zdrów, drogi chłopcze. Myśl o twym stryju, który zajada langusty, a zatęskniwszy - przyjedź. Otwarte czekają cię zawsze ramiona". Odpisałem, że w żadne sidła nie wpadłem, ale przyjechać nie mogę, ponieważ bawię się w gospodarstwo, a zabawa ta, dobra jak każda inna, jeszcze nie zdołała mię znużyć. Jedno i drugie było prawdą. Drugie o tyle, że sprowadziwszy młodą hunterkę, ujeżdżałem ją na gruntach Bożej Woli, zawadzając nierzadko o Rosiankę. Z początku zawziąłem się ograniczać te wizyty do minimum, aby panience nie przyszło czasem do głowy, iż jej osóbka tak dalece mię ujęła. Ale "panienka" bynajmniej niż zdawała się wyczekiwać jakichś afektów z mej strony. Pełła rankami swoje grządki kwiatowe i, doglądała ptasiej gospodarki, którą to gospodarkę dane mi było wreszcie w całości obejrzeć i podziwiać. Potem zacząłem zajeżdżać częściej, choćby dlatego, że Górscy byli najbliższymi sąsiadami, a hunterka, tresura wyżła i wieczorne gawędy z wujaszkiem nie mogły mi dnia wypełnić. Panna Olesia nie wypełniała go także, ale polubiłem mocno hoże, proste dziewczątko. Może właśnie za tę prostotę, która mię bawiła i zajmowała, jako zupełna nowość. Zczasem tak się już ułożyło samo, że raz w tygodniu jeździłem do Rosianki z wujaszkiem, w niedzielę po sumie zachodzili do nas Górscy z panną Olesią, a ja wpadałem do nich konno rankami i nierzadko zostawałem na obiedzie, który mi proponowała matka Olesi, nieomieszkając zaznaczyć że: "Naturalnie, w domu czeka pana lepszy, ale może poświęci pan podniebienie dla przyjaciół?" Wujaszek, od czasu ostatniej rozmowy, jak najstaranniej unikał tematu małżeństwa mego, nietylko z panną Olesią, ale nawet w ogólności. Widocznie staruszek obarczył Opatrzność kłopotaniem się o moje przyszłe losy, myśląc pocichu, że przecież wdzięki Olesi zrobią swoje, i że ukochany siostrzeniec przyzna się koniec końcem i do porażki w swem sercu... Stan taki trwał mniej więcej przez miesiąc, to znaczy, do pierwszych dni lipca. Rozpoczęły się żniwa. Pomimowoli wciągnąłem się w to życie wiejskie, które dotychczas uważać przywykłem za niewłaściwe dla siebie. Coraz też częściej zajeżdżałem do Rosianki, aby posłuchać wywodów panny Olesi o racjonalnej hodowli drobiu i reprymendy, że w Bożej Woli zanadto wszystko zapuszczone. Poważną dyskusję kończyła zwykle wycieczka w malinowe gąszcze, skąd powracałem niezawsze skruszony i przekonany, ale pełen wesołości i malin, których obfitość w Rosiance była zaiste niezwykła. Któregoś dnia przypomniałem pannie Olesi, jak to kiedyś w dzieciństwie robiłem dla niej latawce z papieru i łódki z kory sosnowej. - Była pani malutka, ot, taka, panno Olesiu, więc wystarczyły łódeczki nie większe, niż łupinka orzecha, do przedsiębrania czarodziejskich podróży... Teraz już pani ogromnie urosła, i niemałą miałbym robotę, gdyby mi pani kazała, jak wówczas, zbudować taką "prawdziwą, zupełnie prawdziwą łódkę". - A tak - odparła, śmiejąc się - trzebaby dużej łódki, bo już przestałam być dzieckiem, które wierzy w niemożliwości i dla którego fantastyczna podróż w marzeniu jest taką samą rzeczywistością, jak naprzykład dla nas... Zawahała się, a mnie skorciło zapytać: - A gdybym zbudował jednak prawdziwą dużą łódkę i zaproponował pani prawdziwą, wielką podróż? Nie bałaby się pani? Pożałowałem zaraz pytania, w którem panienka mogła doszukać się bez trudu ukrytych znaczeń. Ale Olesia odparła spokojnie po chwili namysłu: - Nie myślałam nigdy o wielkich podróżach, więc nie wiem, czybym się bała, czy nie. Ale tak mi się wydaje, że nigdy, nigdzie z Rosianki nie wyjadę. Wszystkie moje marzenia, od chwili, gdy nauczyłam się marzyć (a człowiek wcześnie tego się uczy, nieprawda?), nie wychodziły poza ten kawałek ziemi i dlatego myślę, że tutaj zostanę na zawsze, aż do... Chciała zapewne powiedzieć "do śmierci, ale nie dokończyła, bo w tej chwili nadbiegł zadyszany służący z Bożej Woli. - Proszę pana, pan Klemens prosi, żeby pan koniecznie zaraz przyjechał! - Co się stało? Czy pan Klemens chory? - spytaliśmy jednocześnie, ja i panna Olesia. - Widzi mi się, pan Klemens zdrów, ale telegramę z miasteczka umyślnym przysłali, czy cosi... Chwyciłem za kapelusz. - Mam nadzieję, że to nie żadna zła wiadomość... - rzekła Olesia, żegnając mię z wyrazem niepokoju na twarzy. - Ale proszę, niech pan koniecznie da znać, co to takiego... W kwadrans później byłem już w pokoju wujaszka. - Co się stało? Co za telegram? - Masz, czytaj - odparł wujaszek Klemens, podając mi rozpieczętowany papier. Telegram był z La Baule: "Paraliż. Przyjeżdżaj natychmiast. Stan jeszcze groźny. Karol". VI. - Jedziesz? - spytał wujaszek Klemens, gdy po długiej chwili odrętwienia złożyłem we czworo otrzymany telegram. - Ma się rozumieć, że pojedziesz. Musisz pojechać. Czekajże, która to teraz godzina? - Piąta - odparłem, machinalnie, wyciągając zegarek. - To fatalne! Pociąg odchodzi kwadrans po piątej. Nie zdążysz. Musisz zaczekać do jutra rana. Mój biedny Jurku, żal mi cię serdecznie... Ale co tu słowa! Może da Bóg, że się twój stryj wygrzebie z tej całej biedy. Bywały wypadki... Machnął ręką rozpaczliwie. - "Stan jeszcze groźny"... hm! Miły wynalazek te telegramy! Żeby choć napisali, co i jak... Kto z nas przed godziną mógł się domyślić, że był jakikolwiek groźny stan... Ale ty wrócisz, Jurku, do Bożej Woli? - Wrócę, wujaszku, potem... Wstrząsnąłem się wewnętrznie. Co znaczyło to mimowolne "potem"? Jak dziwnemi drogami krąży myśl ludzka... Zabiega czasem w dziedziny, przed któremi cofa się świadomość. Ale już rozbujała fantazja poddawać zaczęła coraz to niebezpieczniejsze tematy: "Trupa zastanę, czy też jeszcze... Trupa, czy też..." tłukło mi się po głowie męczące zagadnienie, którego nie mogłem przed czasem rozwiązać. Aby odpędzić od siebie tę zmorę, począłem mówić szybko: - Rzeczywiście, fatalnie się złożyło z tym pociągiem. No, trudno. Jeżeli stryjowi się polepszy, to... A, wie wujaszek, wpadnę dziś jeszcze do Rosianki! Obiecałem pannie Olesi, że zawiadomię, co u nas się stało. Ogromnie się zaniepokoiła. - Jedź, naturalnie, jedź. Ale nie zasiaduj się długo, żebym i ja mógł jeszcze na ciebie popatrzeć. Jedź - i niech cię Bóg błogosławi! Zakreślił w powietrzu znak krzyża, co czynił zawsze w chwilach uroczystych. Gdyby nie chaos w głowie, zapewneby mię zastanowiło błogosławieństwo, na drogę do Rosianki dane. Ale myślałem tylko o stryju Karolu, jadąc miedzami i nawet potem, gdy pannę Olesię ujrzałem na ganku. Oczekiwała mię z wyrazem wielkiego niepokoju w oczach. Gdym jej obwieścił smutną nowinę, niepokój ustąpił miejsca trosce. - Pan pewnie pojedzie? - szepnęła tym samym pytającym tonem, za którym kryło się nieco rozżalenia, że tak właśnie trzeba. Zauważyłem, iż trochę przybladła, ale na moją potwierdzającą odpowiedź skinęła głową i rzekła zupełnie spokojnie: - Jak to się źle złożyło z tym pociągiem! Musi pan zaczekać do jutra rana, a w takich razach każda chwila jest droga; rozumiem i serdecznie mi pana żal... Szliśmy powoli w głąb ogrodu, gdy domawiała tych słów. Podniosłem głowę i spojrzałem na nią uważnie; tak mię znienacka uderzyło podobieństwo, zachodzące między nią a wujaszkiem Klemensem. Ten sam sposób...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin