Sienkiewicz Henryk - Bez dogmatu.pdf

(1697 KB) Pobierz
191471112 UNPDF
HENRYK SIENKIEWICZ
BEZ DOGMATU
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Rzym, 9 stycznia 1883.
Przed kilku miesiącami spotkałem kolegę mego i przyjaciela, Józefa Śniatyńskiego, który
w ostatnich czasach zajął wybitne stanowisko między naszymi piszącymi. W rozmowach,
jakie prowadziliśmy o literaturze, Śniatyński przypisywał ogromne znaczenie pamiętnikom w
ogóle. Mówił, że człowiek, który zostawia po sobie pamiętnik źle lub dobrze pisany, byle
szczery, przekazuje i daje przyszłym psychologom i powieściopisarzom nie tylko obraz swo-
ich czasów, ale jedynie prawdziwe ludzkie dokumenty, którym można zaufać. Przewidywał
także, że przyszłą i formą powieści będzie wyłącznie forma pamiętnikowa; twierdził na ko-
niec, że kto pisze pamiętnik, ten tym samym pracuje dla swego społeczeństwa i zjednywa
sobie prawo do zasługi.
Ponieważ mam lat trzydzieści pięć, a nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek zrobił
coś dla mego społeczeństwa, choćby dlatego, że życie moje od ukończenia uniwersytetu
upłynęło z małymi przerwami za granicą; ponieważ dalej, pomimo całego humoru, z jakim o
tym wspominam, całego sceptycyzmu, jakim jestem na kształt gąbki przesiąknięty, niemało
jest goryczy w tym wyznaniu, postanowiłem przeto pisać pamiętnik. Jeśli to ma być istotnie
pracą i zasługą, niechże choć w ten sposób się zasłużę.
Chcę być jednak zupełnie szczerym. Biorę się do tego pamiętnika nie tylko z powyższych
względów, ale i dlatego że ta myśl mnie bawi. Śniatyński utrzymuje, że gdy raz się człowiek
przyzwyczai do spisywania swych wrażeń i myśli, to potem stanowi to jedno z najmilszych
zajęć w życiu. Jeśli się okaże przeciwnie, to Boże zmiłuj się nad moim pamiętnikiem! Zwo-
dziłbym sam siebie, gdybym nie przewidywał z zupełną pewnością, że urwie się on jak zbyt
naciągnięta struna. Gotów-em dużo znieść dla społeczeństwa, ale nudzić się dla społeczeń-
stwa – o nie! tego nie zrobię, bo nie potrafię.
Natomiast postanowiłem nie zrażać się pierwszymi trudnościami; popróbuję przyzwyczaić
się i zasmakować w tej robocie. Śniatyński w czasie naszych rozmów powtarzał mi ciągle:
,,Tylko nie wpadaj w żaden styl, nie pisz po literacku.” Mała rzecz! Rozumiem to dobrze, że
im pisarz znakomitszy, tym mniej pisze po literacku; ale ja jestem dyletant i nie panuję nad
formą. Wiem to z własnego doświadczenia, że człowiekowi, który myśli wiele i odczuwa
mocno, zdaje się nieraz, że tylko spisać po prostu to, o czym myśli i co odczuwa, a powstanie
jakaś rzecz niepowszednia – tymczasem, gdy się do tego zabierze, wpada natychmiast w ja-
kieś formuły stylistyczne i choćby pisał sam dla siebie, w jakąś pozę, w pospolitą frazeologię;
myśl nie chce spływać przez ramię, palce i stalówkę na papier, i można rzec, że nie głowa
pióro, ale pióro głowę prowadzi, i prowadzi w sposób płaski, czczy, sztuczny. Tego się boję
4
dla siebie, głównie z tego powodu, że jeśli brak mi wprawy, języka, malowniczości, prostoty
pisarskiej itd., to z pewnością nie brak mi smaku – i mogę sobie zbrzydzić własny styl do tego
stopnia, że robota stanie mi się wprost niemożliwą. Ale to się pokaże później. Obecnie zamie-
rzam poprzedzić właściwy pamiętnik krótkim wstępem biograficznym.
Nazywam się Leon Płoszowski, mam lat, jak wspomniałem wyżej, trzydzieści pięć. Po-
chodzę z rodziny zamożnej, która do ostatnich czasów zachowała fortunę znacznie więcej niż
średnią. Co do mnie, jestem pewien, że majątku rodzinnego nie powiększę, ale też go nie
utracę. Położenie moje jest tego rodzaju, że się nie potrzebuję wspinać na żadne wyżyny ani
też nigdzie wkupować. Co do kosztownych i rujnujących uciech, jestem życiowym scepty-
kiem, który wie, ile co jest warte, albo inaczej mówiąc, który wie, że wszystko jest diablo
mało warte.
Matka moja umarła w tydzień po wydaniu mnie na świat. Ojciec, który kochał ją nad ży-
cie, dostał po jej śmierci napadów melancholii. Wyleczywszy się z niej w Wiedniu, nie chciał
już wracać do rodzinnego majątku, tamtejsze bowiem wspomnienia rozdzierały mu duszę;
odstąpił Płoszów siostrze swojej, a mojej ciotce, sam zaś przeniósł się w roku 1848 do Rzy-
mu, z którego przez trzydzieści kilka lat ani razu nie wyjechał, nie chcąc oddalać się od grobu
matki. Zapomniałem bowiem nadmienić, że trumnę matki sprowadził z kraju i pochował ją na
Campo Santo.
Mamy na Babuino własny dom, zwany Casa Osoria, od rodzinnego herbu. Wygląda on
trochę na muzeum, ojciec bowiem ma istotnie niepospolite zbiory, zwłaszcza z pierwszych
czasów chrześcijaństwa. Obecnie stały się one przewodnią ideą jego życia. Za młodu był to
człowiek niezmiernie świetny tak pod względem powierzchowności, jak umysłu. Że zaś na-
zwisko i wielka zamożność otwierały przed nim wszystkie drogi – rokowano o jego przyszło-
ści wielkie nadzieje. Wiem to od tych, którzy kolegowali z nim na uniwersytecie berlińskim.
Zajmował się wówczas bardzo filozofią – i powszechne było mniemanie, że nazwisko jego
zagrzmi z czasem przynajmniej równie głośno jak Cieszkowskiego, Libelta etc. Życie towa-
rzyskie i niesłychane powodzenie u kobiet odciągnęło go później od ścisłej pracy naukowej.
Nazywano go w salonach Leon l'Invincible . Mimo tych powodzeń nie przestał jednak zajmo-
wać się filozofią, i wszyscy spodziewali się, że lada dzień wystąpi z jakimś znakomitym
dziełem, które uczyni go sławnym w Europie.
Nadzieje te zawiodły. Z dawnej świetności zewnętrznej pozostało tyle, że dziś jeszcze jest
to jedna z najpiękniejszych i najszlachetniejszych głów, jakie w życiu spotkałem. Malarze są
tego samego zdania, a niedawno jeszcze jeden z nich mówił mi, że doskonalszego typu patry-
cjusza trudno sobie wyobrazić. Pod względem naukowym ojciec mój był, jest i pozostanie
bardzo zdolnym i bardzo wykształconym szlachcicem-dyletantem. Wierzę do pewnego stop-
nia, że dyletantyzm jest przeznaczeniem wszystkich Płoszowskich, i rozpiszę się o tym póź-
niej, gdy mi przyjdzie mówić o sobie samym.
Co do mego ojca, wiem, że przechowuje w biurku pożółkły już traktat filozoficzny: O
Troistości . Rękopis ten przeglądałem i znudził mnie. Pamiętam tylko, że są tam jakieś zesta-
wienia trójcy realnej: tlenu, wodoru i azotu – z trójcą transcendentalną, skrystalizowaną przez
chrześcijaństwo w pojęciu Boga Ojca, Boga Syna i Boga Ducha; oprócz tego pełno analo-
gicznych trójek, począwszy od dobra, piękna i prawdy, a skończywszy na logicznym sylogi-
zmie, złożonym z premisy większej, mniejszej i wniosku – dziwna mieszanina idei heglow-
skich z ideami Hoene-Wrońskiego, wysiłek myśli bardzo kunsztowny, a zupełnie czczy. Je-
stem też przekonany, że ojciec nigdy nie każe tego drukować, choćby z tego powodu, że filo-
zofia spekulatywna zbankrutowała pierwej jeszcze w jego umyśle niż w całym świecie.
Przyczyną tego bankructwa w jego umyśle była śmierć matki. Ojciec, który mimo swego
przezwiska: l'Invincible , i mimo swej opinii pogromcy serc był człowiekiem niezmiernie
tkliwym, i który matkę moją po prostu ubóstwiał, postawił zapewne mnóstwo strasznych py-
tań swej filozofii, a nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi ani żadnej pociechy, poznał jej całą
5
czczość i jałowość wobec życiowego nieszczęścia. Musiała to być istotnie bajeczna tragedia
w jego życiu, gdy naraz odjęto mu dwie podstawy, gdy naraz rozdarło mu się serce i mózg.
Wpadł wówczas, jak wspomniałem, w melancholię, potem wyleczywszy się wrócił do uczuć
religijnych. Powiadano mi, że był czas, iż modlił się dzień i noc, że klękał na ulicy przed
wszystkimi kościołami i dochodził do takich religijnych uniesień, iż w Rzymie jedni mieli go
za obłąkanego, drudzy za świętego.
Widocznie jednak znalazł w tym więcej pociechy niż w swoich filozoficznych trójkach, bo
stopniowo uspokoił się i zaczął żyć życiem rzeczywistym. Serce jego zwróciło się z całą siłą
uczucia ku mnie, a zamiłowania estetyczne i umysłowe ku pierwszym czasom chrześcijań-
stwa. Umysł jego żywy i lotny potrzebował pokarmu. Po roku pobytu w Rzymie począł zaj-
mować się archeologią, przez studia zaś dodatkowe doszedł do znajomości czasów starożyt-
nych. Ksiądz Calvi, mój pierwszy guwerner, a zarazem wielki znawca Rzymu, popchnął sta-
nowczo ojca w kierunku studiów nad wiecznym miastem. Przed kilkunastu laty zawarł ojciec
znajomość, a w końcu przyjaźń z wielkim Rossim, z którym całe dnie przepędzał w katakum-
bach. Dzięki swym niezwyczajnym zdolnościom doszedł wkrótce do takiej znajomości Rzy-
mu, że niejednokrotnie zadziwiał samego Rossiego swą wiedzą. Zabierał się też nieraz do
pisania, ale jakoś nigdy nie kończył tego, co zaczął. Może być, że uzupełnianie zbiorów za-
bierało mu wszystek czas, a jeszcze prawdopodobniej dlatego nie pozostawi nic po sobie
prócz zbiorów, że nie ograniczył się na jednej epoce ani na jednej jakiejś specjalności w za-
kresie swych badań. Zwolna średniowieczny Rzym baronów począł go pociągać z równą siłą
jak pierwsze czasy chrześcijaństwa. Była epoka, że miał pełną głowę Colonnów i Orsinich;
potem zbliżył się do renesansu i rozkochał się w nim zupełnie. Od inskrypcyj, grobowców,
pierwszych zabytków chrześcijańskiej architektury przeszedł do czasów dalszych, od bizan-
tyńskich malowideł do Fiesolich i Giottów, od nich do innych quatro- i cinquecentistów itd.;
rozmiłował się w rzeźbach, obrazach; zbiory na tym korzystały niezawodnie, ale wielkie
dzieło w naszym języku o trzech Rzymach, o którym z początku marzył, przeszło do krainy
nie spełnionych zamiarów.
Co do swych zbiorów, ma ojciec szczególniejszą ideę. Oto chce je po śmierci zapisać
Rzymowi, z tym tylko warunkiem, by były umieszczone w osobnej sali i by ta sala nosiła
napis; Muzeum Osoriów-Płoszowskich. Naturalnie, stanie się według jego woli – dziwi mnie
tylko, że ojciec jest przekonany, że tym sposobem odda daleko większa. usługę swemu społe-
czeństwu, niż gdyby swe zbiory przeniósł gdzieś do kraju.
Przed niedawnym jeszcze czasem mówił mi:
„Widzisz, tam nikt by ich nie widział, nikt by z nich nie korzystał, a tu cały świat przyjeż-
dża i każdy przeniesię zasługę jednego z członków społeczeństwa na całe społeczeństwo.”
Nie wypada mi roztrząsać, czy w tym nie ma trochę próżności rodowej i czy myśl, że na-
zwisko Płoszowskich zostanie wyryte na marmurze w wiecznym mieście, nie była rozstrzy-
gającą w tej sprawie. Krótko mówiąc, sądzę, że tak było. Ostatecznie jest mi to dość obojętne,
gdzie te zbiory zostaną umieszczone.
Natomiast ciotka moja, do której, mówiąc nawiasem, wyjeżdżam w tych dniach do War-
szawy, oburza się na myśl pozostawienia zbiorów w Rzymie, a ponieważ jest to osoba, której
nic w świecie nie zdoła wstrzymać od wypowiedzenia tego, co myśli, wypowiada więc swoje
oburzenie bez żadnych ogródek w każdym liście do ojca. Przed kilku laty była w Rzymie i
kłócili się z ojcem z tego powodu codziennie, a byliby się może pokłócili na dobre, gdyby
przywiązanie, istotnie niezmierne, jakie ciotka ma do mnie, nie było hamowało jej zapędów.
Ciotka moja starsza jest o kilka lat od ojca. Ojciec po nieszczęściu, jakie go spotkało, wy-
jechawszy z kraju, wziął przy działach majątkowych kapitały, jej zaś zostawił majątek ro-
dzinny, Płoszów. Ciotka zarządza nim od lat trzydziestu kilku, i zarządza doskonale. Jest to
osoba niepospolitego charakteru, dlatego poświęcam jej słów kilka. Mając lat dwadzieścia
była narzeczoną młodego człowieka, który umarł za granicą właśnie wówczas, gdy ciotka
6
Zgłoś jeśli naruszono regulamin