1_W mroku.doc

(209 KB) Pobierz
W mroku

W mroku.

 

-         Tylko nie zemdlej... Nie możesz teraz zemdleć... - powtarzałam sobie pod nosem, siedząc na twardym krzesełku i wachlując się kolorowym prospektem.

Jakaś kobieta przeszła obok mnie i miło się uśmiechnęła. Spróbowałam wyszczerzyć zęby, ale wyszedł mi tylko trupi grymas, bo ze zdenerwowania nie panowałam nad własną twarzą. Gdzieś obok, dosłownie kilka metrów dalej, prowadzący rozgrzewał publiczność w studio żartami. Miałam do nich wyjść już za parę minut, a nie umiałam nawet wyglądać jak człowiek. Moja blada z natury cera była w tej chwili już niemal zielona, na czoło wystąpił zimny pot, a świat wirował mi przed oczami. Jezu, co ja sobie myślałam?!

Jeszcze niedawno wydawało mi się, że jestem absolutnie, nieodwołalnie i bezgranicznie szczęśliwa. Byłam pewna, że moje marzenia nagle się spełniły i już nic nie będzie w stanie wytrącić mnie z pogodnego nastroju. Przecież żyłam w bajce! Jak jakiś cholerny Kopciuszek, w którym przypadkiem zakochuje się boski książę i odmienia jej życie na zawsze. Z dnia na dzień stałam się sławna, gazety drukowały moje zdjęcia na pierwszych stronach i przestałam mieć problemy z pieniędzmi, bo zwykła, kilkugodzinna sesja zdjęciowa zapewniała mi byt na najbliższy miesiąc. A przecież nic znaczącego nie zrobiłam. Wszystko miałam tylko dzięki niemu...

-         Kahlan, za pięć minut wchodzicie! - uprzedziła mnie producentka, przebiegając obok.

Zdążyła jeszcze obciąć mnie wzrokiem i skrzywić się nieuprzejmie. Denerwujące. No dobra, może nie wyglądałam jak bóstwo, ale wolałabym, żeby nie patrzono na mnie jak na zepsute jedzenie. Tylko że w telewizji nie było czasu na moje fochy. Producentka szybko kiwnęła ręką na dziewczynę z absurdalnie wielkim słojem pudru i już po chwili wokół twarzy unosił mi się duszący, brzoskwiniowy obłok.

Mój przyjaciel jest dźwiękowcem. Tak, to chyba odpowiednie zdanie na początek tej historii, chociaż w tej chwili pewnie brzmię jak wariatka. Ale to prawda, mój przyjaciel jest dźwiękowcem i tylko dzięki niemu siedzę w tej chwili przy wejściu do studia, chora ze zdenerwowania i walcząca z mdłościami. Gdyby nie on, nigdy nie miałabym okazji pojawić się na planie ukochanego „Twilight: Eclipse” i poznać swojego księcia z bajki. Gdyby nie Kris, pewnie wypłakiwałabym sobie teraz oczy nad jakąś komedią romantyczną albo ścierałabym kurze w swoim skromnym pokoiku. Ale Kris rzeczywiście był jednym z dźwiękowców i mógł zabrać swoją nic nie znaczącą przyjaciółkę na prawdziwy plan filmowy, pełen gwaru, wrażeń i... aktorów. A gdybym nie upadła prosto w obrzydliwe, rozpaćkane błoto tuż pod stopami Roberta Pattinsona, nie byłabym teraz jego dziewczyną...

Swoją drogą, gdzie on jest?! Miało go nie być tylko minutkę, a wydaje mi się, że minęło co najmniej pół godziny. Jeśli nie pojawi się tu w ciągu najbliższych trzydziestu sekund, to przysięgam – ucieknę stąd i schowam się w toalecie na kilka godzin! Powinien przy mnie być, zawsze przecież jest przy mnie...

Od tamtego pierwszego momentu, kiedy gmerałam nogami w błocie i wyglądałam jak kupka załzawionego nieszczęścia, wiedziałam, że będę przy nim bezpieczna. Bo nie zakpił, nie roześmiał się złośliwie ani nie udał, że jestem powietrzem. Uśmiechnął się tylko miło i podał mi rękę. Pomógł mi wstać i nie obraził się, gdy oparłam się o niego i ubrudziłam mu błotkiem białą kurtkę. A potem zabrał mnie do swojej przyczepy i pozwolił umyć twarz z żenującej ziemi. Nie mieściło mi się to wtedy w głowie, bo miałam go za jakiegoś nadczłowieka, który z racji swojego istnienia nie zadaje się z maluczkimi mojego pokroju. Byłam w prawdziwym szoku, kiedy dał mi swoją bluzę do przebrania i ciągle miło się uśmiechał! Zdawało się mu nie przeszkadzać, że się jąkam, czerwienieję jak idiotka i nie mogę wymyślić nic mądrego do powiedzenia. Naprawdę, zachował się jak prawdziwy rycerz. Tydzień później już byliśmy parą, a po miesiącu nagłówki gazet wrzeszczały coś w stylu „Robert Pattinson zakochany!” i „Tajemnicza wybranka wampira!”.

Bzdura, oczywiście. Mój Robert nigdy nie był wampirem, bo wampiry po prostu nie istnieją, choć świeżo po przeczytaniu „Twilight” wcale nie byłam tego taka pewna. Nie wspominając już o tym, że ja nie byłam ani trochę tajemnicza. „Tajemniczy” kojarzy mi się z czymś pociągającym, dumnym i pięknym, a żadnego z tych określeń nie dałoby się odnieść do mojej skromnej osoby. Ja byłam zwykłą absolwentką liceum o jasnej karnacji, przejrzystym życiorysie i jasnobrązowych oczach. Nie było we mnie nic tajemniczego. Moją historię można by zmieścić w jednym zdaniu złożonym.

-         Jak się czujesz? - usłyszałam przy uchu cichy szept, a policzek owionął mi słodki oddech Roberta.

No, teraz może byłoby to zdanie wielokrotnie złożone...

-         Fatalnie – jęknęłam. - Teraz widzę, że to był bardzo zły pomysł...

-         Wszystko będzie dobrze – uśmiechnął się lekko i zaczął rozcierać mi lodowate dłonie. - Tylko się uśmiechaj i odpowiadaj na głupie pytania. A potem pójdziemy na kolację.

-         Jasne... - wcale nie byłam taka pewna tej kolacji. Z mojego samopoczucia wynikało, że zaraz umrę i to by było na tyle, jeśli chodzi o jakiekolwiek kolacje.

-         Poznasz bardzo miłą osobę – powiedział tajemniczo Robert.

O, o nim można powiedzieć, że jest „tajemniczy”! Pociągający, dumny, piękny i jeszcze w dodatku cudownie opiekuńczy. Naprawdę nie wiem, co on we mnie widzi...

-         Kogo? - zaciekawiłam się odruchowo, choć wiedziałam, że chce po prostu odwrócić moją uwagę od strachu przed kamerami.

-         Niespodzianka – ucałował moje dłonie i wreszcie je wypuścił. - Już chyba cieplejsze...

Wcale nie były cieplejsze. Od zawsze miałam niedokrwistość i chorobliwie zimne kończyny, a teraz w dodatku byłam zdenerwowana. Ale miło, że się o mnie troszczył. Dla niego jestem w stanie jakoś przetrwać to cholerne nagranie i nie zwymiotować prowadzącemu na kolana. Chyba...

Znowu podleciała do nas ta dziewczyna z pudrem. Nałożyła mi na twarz dziesiątą już chyba warstwę podkładu, lekko oprószyła Roberta i zniknęła niczym sen złoty, nie mówiąc ani jednego słowa. Za to producentka dawała nam znaki ze swojego kącika. Wstałam wreszcie z krzesła i spróbowałam nie potknąć się na prostej powierzchni. Podeszliśmy do wyjścia z korytarza i stanęliśmy ramię w ramię, przygotowani na swój moment.

-         Wchodzicie za dziesięć, dziewięć... - odliczała producentka.

Dla uspokojenia pomyślałam o meksykańskiej plaży. Robert zabrał mnie tam na krótkie wakacje, gdy tylko skończyli kręcić „Eclipse”. Byliśmy w uroczym zakątku, którego nazwy nawet nie umiem powtórzyć, gdzie Robert wynajął prywatny domek (pałac!) tylko dla nas dwojga. Koniec końców, pojechała z nami jeszcze para przyjaciół, ale nie wchodziliśmy sobie w drogę, tylko wieczorami razem wychodziliśmy na spacery brzegiem morza albo do restauracji na drinka. Całe cudowne dnie spędzaliśmy na powietrzu, choć pod parasolami, bo od dzieciństwa mam łagodną odmianę uczulenia na promieniowanie słoneczne i szybko ulegam poparzeniom. Nie jestem takim skrajnym „księżycowym dzieckiem”, które na dwór może wychodzić tylko w kombinezonie astronauty, ale i tak muszę na siebie bardzo uważać. Podobno, gdy byłam bardzo mała, po kilku minutach zabawy w pełnym świetle dnia miałam bąble na całym ciele, ale wiem to tylko z opowieści rodziców. Oni też pilnowali, żebym już nigdy nie wychodziła na słońce i opalanie to dla mnie czysta abstrakcja. Moja alergia była zresztą przedmiotem ogromnej uciechy ze strony prasy, a nagłówki typu „Wampiryczna narzeczona” nawet mnie nie dziwiły.

Dlatego w Meksyku Robert wystawiał się ku rozkosznym promieniom UVA i UVB, a ja leżałam obok niego, w starannie ocienionym miejscu i czytałam głupawe czasopisma, popijając chłodne mojito. Bosko odpoczywaliśmy, bawiliśmy się cudownie i robiliśmy setki zdjęć, a nasi przyjaciele nakręcili nawet kilka filmików i zmontowali z tego trzyminutową pamiątkę do muzyki The Cranberries „Kiss me”. Potem niestety zrobili błąd i wysłali ten film zwykłym mailem na moją słabo zabezpieczoną skrzynkę, co natychmiast wykorzystały media. Ktoś przechwycił nagranie, które już po kilku godzinach mogli zobaczyć wszyscy na stronie internetowej. Nie było na nim na szczęście nic przesadnie żenującego... no, może prócz sceny ze mną i Robertem w wannie... ale nasza prywatność poważnie na tym ucierpiała.  Co lepsze – filmik spodobał się tak bardzo, że fani „Twilight” uznali nasz meksykański zakątek za idealną scenerię Wyspy Esme i niedługo potem twórcy filmu „Breaking Dawn” rzeczywiście postanowili odpowiednie sceny nakręcić właśnie tam. Ale mimo wszystkich późniejszych wydarzeń, dla mnie wspomnienie meksykańskiej plaży było synonimem spokoju i szczęścia.

-         Cztery, trzy, dwa... idziecie! - popchnęła nas producentka.

No i stało się. Potknęłam się na samym wejściu, jeszcze zanim zdążyłam powitalnie uśmiechnąć się do publiczności. Na szczęście Robert trzymał mnie mocno za rękę i błyskawicznie podparł tak, że przy niezbędnym minimum dobrej woli możnaby moje wejście uznać za udane. Wyszczerzyłam się panicznie i kiwnęłam w stronę ludzi dłonią. Byłam tak kosmicznie stremowana, że nie miałam nawet pojęcia, jak udało mi się dotrzeć do sofy. Dopiero po kilkunastu sekundach zaczęłam słyszeć prowadzącego, a po kolejnych kilku – rozumieć jego słowa.

Rozmawiał z Robertem, dzięki Bogu. Gdyby mnie w tej chwili o cokolwiek zapytał, byłabym co najwyżej w stanie wyszczerzyć się jak debil, bo żadne słowo nie przeszłoby mi przez zaschnięte gardło. W tej chwili, oświetlona mnóstwem reflektorów i wypacykowana jak transwestyta, naprawdę nie wiedziałam, jakim cudem mogłam kiedyś marzyć o sławie. Byłam młoda i głupia myśląc, że takie gwiazdy to mają bajkowe życie, a ich praca nie wymaga praktycznie żadnego wysiłku. Przecież samo siedzenie w tym dusznym, gorącym jak piekło studio było horrorem!

-         Kahlan, a ty nie chciałabyś spróbować swoich sił w aktorstwie? - spytał mnie z uśmiechem prowadzący, którego imienia oczywiście zapomniałam.

-         Yyy... Boże broń! - odparłam, zanim zdążyłam się zastanowić.

No cudnie, znowu zrobiłam z siebie widowisko. Publiczność ryknęła ogłuszającym śmiechem, a ja panicznie myślałam, co takiego powiedziałam. Cholera, chyba nie powinnam przed kamerami deprecjonować zawodu mojego faceta, nie?

Zerknęłam szybko na Roberta. Uśmiechał się łagodnie i nie wyglądał na zdenerwowanego, więc i ja odetchnęłam głęboko, starając się zebrać myśli. Chyba należałoby teraz sprecyzować wypowiedź, bo ten prowadzący tak denerwująco się na mnie gapi...

-         To znaczy, aktorstwo to wspaniały zawód, ale ja chyba nie dałabym mu rady – powiedziałam w miarę spokojnie, chociaż palce ciągle zaciskałam jak najmocniej na krawędzi fotela. - Dopiero obserwując Roberta na planie zdałam sobie sprawę, jak ciężka jest to praca. No i poza samym filmem ma się mnóstwo innych obowiązków, którym mogłabym nie podołać.

Znowu szybkie zerknięcie w stronę ukochanego. Uff, wyglądał na szczerze zadowolonego i nawet szybko do mnie mrugnął, dzięki czemu rozluźniłam się jeszcze bardziej. Postacie na widowni powoli przestawały być niewyraźną plamą i zaczęłam rozróżniać kontury elementów wystroju studia. Teraz jeszcze musiałam skupić się na kolejnym pytaniu...

-         Wiele osób uważa, że byłabyś doskonałą Bellą – powiedział prowadzący podstępnie.

Roześmiałam się szczerze.

-         Nie sądzę – stwierdziłam. - Kristen jest w roli Belli doskonała, raczej nikt nie umiałby jej dorównać. Poza tym, ja po prostu nie jestem aktorką.

-         Ale wyglądasz niemal dokładnie tak, jak opisywana przez Stephenie Meyer Bella, nigdy nie wychodzisz na słońce i podobno wiecznie się potykasz...

Podpuszczał mnie, drań! Wyraźnie mnie podpuszczał! Co niby miałabym mu teraz odpowiedzieć?! To zresztą nawet nie było pytanie! Cholera. Myśl, Kahlan, myśl...

-         Bella potykała się, kiedy jeszcze nie była wampirem – przypomniałam mu złośliwie. - A wtedy mogła swobodnie wychodzić na słońce. Po przemianie też zresztą mogła... - dodałam ponuro. - Nie sądzę, aby jakikolwiek wampir pod wpływem promieni słonecznych doznawał rozległych oparzeń. W mojej alergii nie ma niestety nic romantycznego.

Roześmiał się, no i dobrze. A jeszcze lepiej, że dał mi w końcu spokój i zaczął pytać Roberta o jakieś tam plany, więc mogłam się wyłączyć. Wykorzystałam ten czas na uważniejsze zlustrowanie studia i dostrzeżenie wszystkich progów w podłodze, bo może dzięki temu uda mi się uniknąć upokarzającego potknięcia przy wychodzeniu. Dobra nasza, tylko jeden niewielki schodek... Zapamiętałam mniej więcej jego położenie i przeniosłam wzrok na Roberta, który właśnie z uśmiechem opowiadał o stałych zmianach scenariusza ostatniej części sagi „Twilight”. Był taki opanowany i ujmujący... Nigdy nie dziwiłam się, że właśnie jemu powierzono rolę cudownego Edwarda Cullena, choć sama wyobrażałam sobie Edwarda nieco inaczej, kiedy czytałam książkę. Jednak Robert mógłby przekonująco odegrać każdą niemal rolę. Może jestem trochę nieobiektywna, ale co mi tam. Nie płacą mi za profesjonalizm.

Mój chłopak właśnie powiedział jakiś żart, którego nie dosłyszałam, wgapiona w jego śliczne usta. Zauważyłam tylko, że publiczność ryknęła śmiechem i ani trochę mnie to nie zaskoczyło. Mnie też Robert zawsze potrafił rozbawić. W ogóle był doskonały... Rycerski, opiekuńczy i spiżowo spokojny, choć klasyczny wariat. Miewał szalone pomysły, które natychmiast chciał realizować, ale też szczęście zawsze się do niego uśmiechało. Jeszcze nigdy nie wyszedł na swoich wariactwach źle. Odkąd zaczęłam się z nim spotykać, przeżyłam więcej przygód, niż w ciągu całego swojego nudnego życia. Czy go kochałam? To duże słowo...

Publiczność nagle zaczęła klaskać, a Robert się podniósł, więc i ja zerwałam się na równe nogi. No wreszcie koniec. Jeszcze tylko ukłon do publiczności, uścisnąć rękę prowadzącego, pomachać, uśmiechać się i... nie potknąć, na Boga Ojca... Byłam wolna i zdecydowana już nigdy nie dać się wrobić w taką szopkę. To nie dla mnie, zdecydowanie. Gra nie warta świeczki, nie mogę zafundować sobie wrzodów w wieku dziewiętnastu lat.

-         No i co, nie było tak źle, prawda? - spytał Robert, ściskając mnie mocno za kulisami.

-         Yhy... - mruknęłam krótko. Nie było sensu wprowadzać go w moje prawdziwe odczucia.

-         Byłaś dzielna i wspaniała – pochwalił mnie z uśmiechem. - W nagrodę zabieram cię na pyszną kolację z kimś, kogo chyba chciałaś poznać...

Oczy rozszerzyły mi się ze zdziwienia. Z tego wszystkiego zapomniałam o jego niespodziance i teraz ze zdwojoną ciekawością czekałam tajemniczego gościa. Kogo chciałam poznać?! Matko, tyle tego było...

W garderobie przebraliśmy się w swoje normalne ubrania i włożyliśmy kurtki, bo listopadowy Nowy Jork był chłodny. Zachmurzone niebo zapowiadało deszcz, ale my nie musieliśmy się tym przejmować, bo już czekał na nas samochód. Dopiero gdy dojeżdżaliśmy do restauracji, Robert zdecydował się puścić parę.

-         Mówiłaś mi, że „Twilight” podobał ci się bardziej w wersji książkowej... - powiedział powoli, skupiony na drodze przed sobą.

-         No nie, już zawsze będziesz mi to wypominał? - naburmuszyłam się.

-         Nie, nie tym razem – prychnął śmiechem. - Tym razem po prostu pomyślałem, że chciałabyś poznać autorkę tej książki...

O MATKO. Stephenie Meyer! To z nią mieliśmy się za chwilę spotkać! Za chwilę stanę twarzą w twarz z kobietą, która stworzyła Bellę, Edwarda, Alice i cały światek Forks! O Boże, jak cudownie! O Boże, co ja jej powiem?!

Teraz się dopiero zdenerwowałam... Nie miałam pojęcia, co mogę jej powiedzieć, kiedy spyta, jak podobała mi się książka. Przecież nie mogę wyznać jej całej prawdy... Będę musiała coś wymyślić, albo trzymać się jakichś półśrodków... Spróbuję nie skłamać. Powiem, że książka była świetnie napisana...

Ale okrutna prawda była taka: po przeczytaniu wszystkich czterech części sagi dostałam głębokiej depresji... Przepłakałam cholernie dużo godzin, nie umiałam cieszyć się światem, dostawałam świra w zaciszu własnego pokoju i niemal tłukłam głową w ścianę. Oczywiście nie była to wina pisarstwa Stephenie, absolutnie! Chodziło tylko o treść... Ta historia była niesamowita. Coś w niej nie dawało mi spokoju, położyło na sercu cień i wgryzło się w umysł. Na myśl, że nigdy nie będzie mi dane przeżyć takiej miłości, że Edward jest tylko fikcyjną postacią, a wampiry nie istnieją, dostawałam fizycznej gorączki. Nie spałam po nocach, gryzłam wargi aż do krwi i orałam paznokciami drewnianą podłogę sypialni, aż na panelach powstały długie bruzdy. Bo ta historia była tak piękna, tak doskonała i tak szalenie odległa od mojego świata...

Zakochałam się w Edwardzie. Zakochałam się w postaci, która nigdy nie żyła, nigdy nie ujrzała dziennego światła. Jak ostatnia kretynka zadurzyłam się po uszy w kimś, kto był wyłącznie wytworem umysłu pisarki. Kobiety, którą za chwilę poznam...

-         To tu, chodźmy... - powiedział łagodnie Robert, stając pod wejściem do lokalu.

Rzucił kluczyki parkingowemu i otworzył przede mną drzwi. Suchość w ustach pogłębiła się jeszcze, a w uszach słyszałam szum. Powinnam czuć jeszcze wzmożone bicie serca, ale moje problemy z układem krwionośnym nie pozwalały na stosowny melodramatyzm. Znowu miałam lodowate, niemiłe w dotyku dłonie i miękkie nogi. Mimo to chwyciłam Roberta mocno za rękę i postanowiłam go nie puszczać aż do końca świata.

Rozglądał się ze zmarszczonymi lekko brwiami.

-         Widzisz ją gdzieś? - spytał.

-         Ja dokładnie nie wiem, jak ona wygląda – przyznałam się wstydliwie.

-         A ona pewnie nie wie, jak ty wyglądasz – zachichotał. - Nie przejmuj się, jest trochę dziwna. Żyje jakby w swoim świecie, jak to artystka. Czasem mam wrażenie, że w ogóle nie ogląda telewizji, nie czyta gazet ani nie surfuje w internecie. Niby udziela wywiadów, ale prywatnie jest trochę odludkiem.

-         Dlaczego? - zdziwiłam się szczerze.

-         Nie mam pojęcia – Robert wzruszył ramionami. - Niekiedy zachowuje się trochę irracjonalnie. Rozgląda się, jakby ktoś ją śledził albo podskakuje ze strachu na dźwięk telefonu. O, tam jest! Chodźmy.

Widziałam, jak pomachał ręką do kogoś na końcu sali, ale oczy zaszły mi trochę mgłą zdenerwowania i nie potrafiłam rozróżnić kształtów, tak jak w studio. Dopiero jak podeszliśmy bliżej, zobaczyłam uśmiechniętą, ciemnowłosą kobietę o miłych kształtach. Patrzyła tylko na Roberta, bo wąskie przejścia między stolikami ustawiły nas w rządku i ja cała kryłam się za jego plecami.

-         Stephenie, witaj! - usłyszałam jego głos i podniosłam oczy.

Uściskali się serdecznie na powitanie, a kobieta cmoknęła policzek Roberta po przyjacielsku. Potem przeniosła wzrok na mnie i wtedy dopiero zrobiło się dziwnie...

Stephenie zbladła nagle tak strasznie, że wyglądała na bliską omdlenia. Zbielałymi palcami chwyciła oparcie krzesła i chyba tylko dlatego utrzymała się na nogach. Widziałam wyraźnie, jak jej ciemne oczy rozszerzają się gwałtownie i jak pojawia się w nich... przerażenie? Nie, chyba nie. Raczej szok. Zmarszczyłam brwi.

-         Pozwól, że przedstawię ci moją dziewczynę - Robert wysunął mnie do przodu. - Oto....

-         Bella... - wyrwało się z bladych ust Stephenie.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin