21_Przegrupowanie.doc

(197 KB) Pobierz
Rozmowa

Przegrupowanie.

 

Nie wiem dlaczego, ale kolejne wydarzenia pamiętałam jak przez sen. Chodziłam dziwnie półprzytomna, w niepojęty sposób, nawet wbrew swojej woli wracając myślami do historii legendarnej Amenothepe. Czasem skupiałam się na niej tak bardzo, że niemal fizycznie odczuwałam jej obecność. Wydawało mi się, że stoi tuż za mną i opuszkami palców leciutko dotyka moich włosów, ale kiedy się błyskawicznie obracałam – jej już nie było. Nikogo nie było.

Pozwoliłam innym opracowywać plan działania i układać schematy podziemi Volterry. Carlisle, Edward, Declan, Eleazar, Emmett i Gabriel całymi godzinami ślęczeli nad skomplikowanymi mapami, uzupełniając je o nowe dane. Dzięki obecności Eleazara tempo ich pracy zwiększyło się wydatnie. Mieli nowe informacje, które miały pomóc nam w dostaniu się do zamku, a Gabriel próbował wyczuć, czy we wskazanych przez nich tunelach stoją jakieś straże. Jego zadanie było utrudnione, bo nie znał zapachu, którego szukał, jednak czasem udawało mu się znaleźć jakiegoś strażnika w niespodziewanym miejscu.

Benjamin, Peter, Robert, Charles, Stephenie oraz Claire skupili się na strategii i próbowali w sensowny sposób rozplanować ustawienie nas wszystkich w momencie natarcia, choć wciąż nie mogli skorzystać z kompletnych map. Dla nich ogromną nadzieją był Noah. Jego obecność pozwalała podzielić nas na dwie grupy, z których każda będzie chroniona przed Jane i Aleciem, a to liczyło się chwilowo najbardziej.

Najbardziej, ale tylko do momentu, gdy nie staniemy oko w oko z trojaczkami...

Wszyscy wiedzieli, że w takim przypadku nie mamy już żadnych szans i cała bitwa jest przegrana. Dlatego głównym zadaniem obu pracujących nad planami grup, a także niezrzeszonych domowników, było wymyślenie jakiegokolwiek sposobu, aby ominąć trojaczki i jak najszybciej oddalić się z zamku z naszymi bliskimi. Ja jednak nie potrafiłam go znaleźć. Nie potrafiłam też pomóc w uzupełnianiu map ani układaniu planu działania, a w dodatku kompletnie nie panowałam nad własną tarczą, w której wszyscy pokładali tyle nadziei... To wszystko sprawiało, że z chwili na chwilę czułam się coraz gorzej i uciekałam do lasu, aby zaznać choć chwili upajającej samotności.

Wymknęłam się także wieczorem, gdy zniżające się ku linii horyzontu słońce zaczęło przybierać barwy czerwieni i gorejącej pomarańczy. Usiadłam na grubym konarze drzewa, podziwiając zapierające dech w piersiach niebo, ubrane przez zachód w róż, lawendę i łagodny fiolet. Ostatnie promienie odbiły się w mojej skórze, rozsiewając ciepły blask, więc po chwili przymknęłam oczy i cieszyłam się łagodnymi podmuchami wiatru na twarzy.

Może to krwista czerwień, wypełniająca mi powieki, a może słodki zapach zachodzącego słońca i przesiąkniętego lasem wiatru, ale znowu wyczuwałam jej obecność... Intensywna, jak nigdy przedtem, Amenothepe wydawała się siedzieć tuż za mną i także chłonąć ten fantastyczny zachód. Niemal czułam ulotne muskanie jej loków przy swoim policzków. Tych bordowych, sprężystych pukli o zapachu wiśni i róż. Przysięgłabym, że słyszę jej oddech tuż przy uchu. Mówiąc szczerze, wyczuwałam ciepło jej ciała, prawie dotykającego moich pleców. I choć takie wrażenie powinno po chwili zniknąć, ono coraz bardziej się potęgowało. Im dłużej i intensywniej próbowałam wczuć się w otaczającą mnie rzeczywistość, tym bardziej byłam przekonana, że Amenothepe jest tuż obok. A kiedy poczułam dotyk czyichś palców na swoim ramieniu, już wiedziałam, że KTOŚ tam jest.

Otworzyłam oczy i obróciłam się gwałtownie. Zdumiona, tuż przed sobą ujrzałam parę bordowych tęczówek i te sprężyste, w świetle zachodzącego słońca niemal purpurowe pukle...

-          Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć – uśmiechnął się spokojnie Noah. – Dlatego cię dotknąłem. Żebyś wiedziała, że ktoś za tobą siedzi.

-          Nic się nie stało – odparłam, choć nie było w tym ani odrobiny prawdy.

Teraz, gdy już wiedziałam, kto za mną jest, powinnam się uspokoić i ochłonąć. Dlaczego więc w głowie mi wirowało, oddech nadal przyspieszał, a jakaś niepokorna część ciała wewnątrz mnie podskakiwała rytmicznie? Objęłam ramionami chłodny, chropawy pień, żeby poukładać myśli. Nie na wiele to się zdało, gdy wciąż wpatrywały się we mnie ogromne, przesycone spokojem tęczówki.

-          Często tak uciekasz? – zapytał łagodnie Noah, nie spuszczając ze mnie wzroku.

-          Czasem mi się zdarza – przyznałam, zaskoczona. – Muszę odpocząć od zgiełku, pozbierać myśli...

-          O Renesmee – To nie było pytanie. On po prostu stwierdził fakt.

Nie widziałam powodu, aby zaprzeczać. Kiwnęłam głową. To była naga, odarta ze złudzeń prawda. Wszystkie moje myśli w ten czy inny sposób wiązały się z Renesmee i jej losami. Chociaż niekiedy wydawało mi się, że myślę o czymś innym, w gruncie rzeczy jakaś część mnie ciągle była przy niej i do niej tęskniła. Nikt, absolutnie nikt, komu nie odebrano dziecka, nie może mieć pojęcia, jakie to uczucie. Nikt nie wie, jak skutecznie może zabijać niepewność.

-          Czasem wiadomości z zewnątrz bywają mylące... – powiedział powoli Noah, przenosząc oczy na zachodzące słońce.

W blasku jego tęczówki gwałtownie zapłonęły żywym ogniem, tworząc niepowtarzalne, przepiękne widowisko. Gładka cera lśniła, odbijając ciepłe kolory zachodu, a w niej płonęły te dwie krwisto-złote pochodnie. Widok był tak nieziemski, że przez chwilę, pochłonięta jego obserwacją, nie zrozumiałam, co powiedział. Dotarło to do mnie dopiero po kilku sekundach.

-          Co takiego? – zmarszczyłam brwi.

-          Mówię tylko, że nie zawsze należy ufać choćby najbardziej bezpośrednim znakom – odparł, wciąż wpatrzony w słoneczną kulę. A potem błyskawicznie skierował te płonące tęczówki prosto na mnie. – Jesteś matką. W twojej córce płynie twoja krew. Łączy was więź o wiele silniejsza, niż dar Gabriela. To TY powinnaś wiedzieć, co się z nią dzieje...

Adrenalina oblekła mi uszy ciągłym szumem, a krew zabuzowała w żyłach. Ktoś wreszcie na głos wypowiedział myśl, którą tak bardzo chciałam usłyszeć, a której bałam się nawet sama dotknąć. Otóż to. Cokolwiek nie mówiłby najlepszy tropiciel na świecie, na cokolwiek nie wskazywałyby znaki na niebie i ziemi, ja WIEDZIAŁAM, że Renesmee żyje. Wiedziała to jakaś część mnie i nigdy nie powinnam była w to zwątpić.

-          Rodzic zawsze wie... – szepnął Noah, kładąc długie, smukłe palce na moim policzku i leciutko opuszczając je niżej. Jednym palcem uniósł moją brodę do góry i zmusił, żebym spojrzała mu w oczy.

-          Skąd możesz... nie masz pojęcia... – wyjąkałam, na siłę próbując odwrócić wzrok.

-          Zawsze – powiedział twardo i to chyba jego ton w końcu kazał mi popatrzeć na te gorejące źrenice.

I wtedy zobaczyłam jego wiek, który rzeczywiście musiał być liczony w stuleciach. Z młodej, przepięknej i niezwykle harmonijnej twarzy patrzyły na mnie głębokie, mądre oczy starca, przy którym byłam nic nie znaczącym podlotkiem. Poczułam jego oddech na swojej twarzy i z rozkoszą wciągnęłam w nozdrza jego wiśniowy, słodki aromat. Odruchowo przymknęłam oczy, kiedy zbliżał się do mnie w mrożąco wolnym tempie, a potem delikatnie, ulotnie ucałował w skołatane czoło. Kiedy otworzyłam oczy, jego już nie było.

Nie wiem, ile jeszcze siedziałam na tym drzewie. Kiedy zeszłam było już całkiem ciemno, a po słońcu nie został żaden ślad. Nawet księżyc nie świecił i nie rozjaśniał nieprzeniknionego mroku lasu. Gdyby nie mój wampirzy wzrok, na pewno niejednokrotnie potknęłabym się o korzeń lub pniak, jednak teraz bez przeszkód dotarłam z powrotem do domu. Bez przeszkód, za to z głową pełną wątpliwości. Nie miałam bowiem pojęcia, jak mam się w obecności Noaha zachować. To, co między nami zaszło było tak niesłychanie... intymne...

-          Bella! – dobiegł mnie z werandy domu głos, którego nie mogłabym pomylić z żadnym innym.

Podeszłam do Edwarda i wtuliłam się w niego mocno, z całej siły starając się zagłuszyć lekkie poczucie winy. Mimo wszystko, mimo tego, że w gruncie rzeczy nic między mną a Noah nie zaszło, miałam gdzieś w podświadomości poczucie, iż tego wieczoru nie byłam mężowi do końca wierna...

A jednak jego zapach, jego rudawe kosmyki, opadające mi na czoło i dotyk jego skóry był tak cudownie bezpieczny, znajomy i ukochany, że nigdy bym z niego nie zrezygnowała. Co wobec tego się ze mną dzieje?! Dlaczego we mnie, w moim własnym ciele, które zawsze powinno mi być posłuszne, znalazło się coś, co tak bardzo ciągnie mnie do tego tajemniczego wampira o ciemnych lokach?!

-          Carlisle opracowuje plan... – szepnął Edward, uspokajająco tuląc mnie w ramionach. – Jesteśmy już bardzo blisko, nie ma sensu dłużej czekać. Lada dzień ruszymy do Volterry. Chcemy tylko się upewnić, że nikt więcej tu nie przyjedzie.

-          Odnajdziemy ją, prawda? – wyrwało mi się, zanim zdążyłam pomyśleć.

Przez chwilę Edward nie odpowiadał, tylko mocniej otulił mnie ramionami. Słyszałam, jak ostrymi zębami przygryza dolną wargę i zaciska szczęki, ale się nie odezwałam. Nie odwołałam swojego pytania, choć pewnie powinnam to była zrobić. Mi jednak za bardzo zależało na jego odpowiedzi. Musiałam ją usłyszeć.

-          Zrobimy wszystko, co konieczne... – zaczął Edward i zamilkł, ale za chwilę nabrał oddechu i z sykiem wypuścił powietrze. – Oczywiście, że tak. Znajdziemy ją.

-          Kocham cię... – szepnęłam wtedy i poczułam jego słodkie usta na swoich wargach.

-          Kochani, pozwólcie do środka – usłyszeliśmy cichy głos Esme.

Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, że stoi na środku salonu, patrząc w zamknięte okno, przez które mogła dostrzec nasze objęte sylwetki.

-          Już idziemy – odparł Edward, nie podnosząc głosu.

Esme zza szyby skinęła głową i pośpieszyła do stołu, przy którym zebrali się już prawie wszyscy domownicy. My zaś spokojnie pocałowaliśmy się jeszcze raz, usiłując przedłużyć ten moment bliskości, który od tak dawna nie był nam dany. Czując miękkie wargi Edwarda, odruchowo pomyślałam o tych, którzy pozbawili mnie ich na długie lata. Odebrali mi zresztą jeszcze więcej, czego nie umiałam im darować. Znowu narósł we mnie gniew i szalona żądza zemsty, buzująca mi pod skórą silnym, jasnym płomieniem. Byłam gotowa stawić czoła swoim wrogom.

-          Chodźmy – powiedziałam wtedy, zdecydowanie ujmując dłoń Edwarda i prowadząc go przez próg.

Byli tam już wszyscy. Siedzieli i stali wokół stołu zaścielonego całą masą papierów i szkiców. Zanim zajęłam swoje miejsce, nie powstrzymałam się przez rzuceniem krótkiego spojrzenia na Noah. On jednak stał spokojnie obok Claire i Emmetta, nawet na mnie nie patrząc. Uwagę skupioną miał najwyraźniej na jednym z wyrysowanych przez Carlisle’a planów, bo wpatrywał się weń ze zmarszczonymi brwiami.

Jako pierwszy głos zabrał Eleazar.

-          Jak wszyscy wiecie, wybieramy się do Volterry – zaczął, uważnie tocząc wzrokiem po twarzach zgromadzonych. – Jest nas i tak nadspodziewanie dużo, ale też stajemy do walki z siłą, której nie potrafię wam nawet opisać. O ile mogliśmy łudzić się pokonaniem jakiejś części Volturi, tak od razu możemy wybić sobie z głowy skuteczny atak na Trójcę. Dlatego przy opracowywaniu planu skupiliśmy się na uniknięciu ich za wszelką cenę. Jeśli ten punkt się powiedzie, mamy ogromną szansę na odnalezienie tych, których szukamy. Jednak wszyscy musicie zdawać sobie sprawę z zagrożenia i dlatego zadam to pytanie tylko raz, ale musicie dobrze zastanowić się nad odpowiedzią... Czy na pewno chcecie pójść z nami?

Przez chwilę panowała cisza, ale zaraz Claire zdecydowanie wstała z miejsca i w milczeniu skinęła głową. W tym samym momencie wstały jej przysposobione dzieci: Gabriel, Naima i Lily. A tuż za nimi podniósł się cały klan z Denali, Declan oraz Benjamin i Tia. Podnieśli się Rumuni i nomadzi, a nawet ludzie, dumnie reprezentowani przez Stephenie, Roberta i Laurie. Usłyszałam, jak Seth szczeknął gdzieś sprzed domu i po ciele rozlała mi się od serca fala ciepła. To było cudowne, widzieć ich wszystkich bez wahania wstających i deklarujących walkę po naszej stronie. Jednocześnie miałam świadomość istnienia niewielkiej zaledwie szansy na to, że wszyscy wrócimy z tej wyprawy bez szwanku. Gdyby którekolwiek z nich ucierpiało, nigdy nie umiałabym sobie tego darować.

-          Doskonale – Eleazar spokojnie kiwnął głową i gestem pokazał, żeby usiedli. - Wobec tego Carlisle wprowadzi was w szczegóły planu, który wspólnie opracowaliśmy.

Doktor wstał z miejsca i opuszki palców oparł na lśniącym nowością blacie wielkiego stołu. Blask ognia z kominka zatańczył na jego twarzy i włosach, ożywiając je szczególną poświatą i nadając jego rysom jeszcze więcej pewności i szlachetności, którymi i tak się przecież cechował. W tej chwili wyglądał jak znakomity przywódca i strateg, za którym bez wątpienia poszłyby tłumy. Nawet, gdyby sytuacja była w istocie beznadziejna. A nasza była...

-          Przed sobą widzicie plany Volterry, które udało nam się ustalić – zaczął, wskazując dłonią szkice, naniesione na półprzezroczyste pergaminy. – Są w nich luki i nieścisłości, bo żadne z nas nie zna tajemnic zamku w całości. Musicie uświadomić sobie, że do konfrontacji dojdzie na ich terytorium, co automatycznie zmniejsza nasze szanse. Dlatego tak ważne jest, by wypełniać plan dokładnie i w każdej sytuacji się go trzymać. Inaczej narażacie na niebezpieczeństwo zarówno siebie, jak i innych...

Mówił długo, prawdopodobnie ponad trzy godziny. Co jakiś czas swoje uwagi wtrącał Eleazar bądź Declan, którzy zamek znali najlepiej z nas. Wprowadzali nas w plan dopóty, dopóki nie upewnili się, że każde z nas zna swoją rolę w najmniejszym szczególe i nie zawaha się w żadnym momencie. Ale mimo drobiazgowego opracowania strategii, prześladowała mnie jedna myśl: tak wiele rzeczy mogło się nie udać... W tym najważniejsza z nich, o którą na samym końcu zapytała Claire:

-          A co, jeśli jednak natkniemy się na Trójcę?

Wtedy na moment zapadła głucha cisza, a wszyscy wbili wyczekujący wzrok w Carlisle’a i Eleazara, stojących ramię w ramię na tle płonącego kominka. Znaliśmy tę odpowiedź, jednak musiała ona w końcu paść.

-          Wtedy pozostaje nam tylko modlitwa... – odparł Eleazar.

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin