White James-Szpital kosmiczny 6-Gwiezdny terapeuta.pdf

(1024 KB) Pobierz
White James-Szpital kosmiczny 6-Gwiezdny terapeuta
James White - Gwiezdny Terapeuta
James White.
Gwiezdny Terapeuta
Star Healer
Przekład Radosław Kot.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Conway właśnie odsunął się, aby przepuścić grupę praktykantów wchodzących na galerię obserwacyjną dziecięcego
oddziału Hudlarian, gdy uderzyło go w niej coś dziwnego. Nie wiązało się to wszakże z wyglądem owych czternastu istot,
które reprezentowały pięć różnych gatunków, ani z tym, że nie okazano mu szacunku należnego starszemu lekarzowi
pracującemu w największym wielośrodowiskowym szpitalu galaktyki.
Aby zostać skierowanym na staż do Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego, kandydat musiał być nie tylko dobrym
lekarzem ze sporym doświadczeniem. Wymagano również rozwiniętych umiejętności adaptacyjnych. Przybywający z zewnątrz
trafiał tu na warunki przekraczające możliwości wyobraźni przeciętnego śmiertelnika. U siebie każdy z tych lekarzy rzadko
miał szansę spotkać obcego, podczas gdy w Szpitalu była to norma. Co więcej, chociaż na rodzinnych planetach byli zwykle
szanowanymi medykami, tu musieli zaakceptować status stażysty. Bywały z tym kłopoty, wszelako zwykle nie trwały długo.
Conway uznał, że chyba przemęczony umysł płata mu figle. Miał nad czym się zastanawiać – od jakiegoś czasu krążyła
po Szpitalu plotka, że szykują się zmiany w obsadzie jego statku szpitalnego, a wczesnym popołudniem miał się stawić
u O’Mary i jak zwykle nie wiedział, czego może oczekiwać po naczelnym psychologu.
Na dodatek był zirytowany, ponieważ ostatnio trafiało mu się jakby więcej dodatkowych zajęć, niżby wynikało
z samego etatu. Na przykład to oprowadzanie stażystów po Szpitalu, żeby choć wstępnie się w nim zorientowali. Załoga statku
szpitalnego Conwaya miała od kilku miesięcy niewiele wezwań.
– Pacjenci na oddziale poniżej to bardzo młodzi Hudlarianie – powiedział, gdy stażyści stanęli już obok nierównym
półkolem. – Należą do wybitnie wytrzymałej rasy i, jako dorośli, są szczególnie odporni na choroby czy urazy. Z tego właśnie
powodu Hudlarianie nie rozwinęli nauk medycznych i daremnie byłoby szukać wśród nich lekarzy. Nauczyli się też
akceptować wysoką śmiertelność niemowląt związaną z licznymi patogenami atakującymi młode organizmy zaraz po
narodzinach. Te, które nie odziedziczyły odporności albo na czas jej nie rozwinęły, musiały umrzeć. Obecnie Szpital stara się
opracować metodę możliwie najszerszej immunizacji jeszcze w stadium prenatalnym, ale jak dotąd bez szczególnych
sukcesów. – Wskazał stojącego poniżej młodego Hudlarianina. – Już z samej postury i umięśnienia łatwo wywnioskować, że to
istoty, które wyewoluowały na planecie o bardzo dużej grawitacji i proporcjonalnym do niej wysokim ciśnieniu
atmosferycznym. Jedno i drugie jest odtwarzane na ich oddziale. Nie dostrzeżecie tu łóżek ani żadnych innych mebli. Pacjenci,
którzy mogą się ruszać, układają się swobodnie na podłodze. Ich powłoki skórne są tak grube, że nie robi im różnicy, która
część ciała styka się z podłożem. Ponieważ przedstawicielom innych gatunków niezwykle trudno jest odróżnić poszczególnych
Hudlarian, każdy nosi swój identyfikator oraz kartę choroby przymocowane magnetycznymi klipsami do metalowej taśmy
otaczającej lewą przednią kończynę. Każda z sześciu kończyn Hudlarianina może służyć z równym powodzeniem jako
manipulator i odnóże. Jak wspomniałem, odtworzono tutaj zarówno ciążenie, jak i ciśnienie atmosferyczne właściwe planecie
Hudlarian, jednak nie skład jej atmosfery, która przypomina gęstą, półpłynną zupę pełną odżywczych drobin, które wchłaniane
są przez wyspecjalizowane fragmenty powłok skórnych. W warunkach szpitalnych wygodniej jest spryskiwać pacjentów
specjalną mieszanką odżywczą. Dwóch pracowników technicznych właśnie to robi. Jak widzicie, obaj ubrani są w pancerne
kombinezony. Teraz, gdy znacie już podstawowe cechy tych istot, jak moglibyście je sklasyfikować? Kto wie?
Przez chwilę panowała cisza. Humanoidalny Orligianin poruszył się niespokojnie, ale obfite owłosienie nie pozwalało
dostrzec zmian wyrazu twarzy. Srebrzyste futro gąsienicowatych Kelgian było w ciągłym ruchu, jednak wyrażane w ten sposób
emocje potrafili odczytać tylko przedstawiciele ich gatunku albo ktoś noszący w głowie zapis hipnotaśmy DBLF. Słoniowaci
Tralthańczycy klasy FGLI i drobni Dewatti EGCL nie mieli części twarzowych w ludzkim rozumieniu tego słowa,
a kwadratowe szczęki i głęboko osadzone oczy krabowatych Melfian nie wyrażały nic.
W końcu ciszę przerwał właśnie jeden z ELNT.
– Należą do klasy fizjologicznej FROB – powiedział zwięźle za pośrednictwem autotranslatora.
Odróżnienie Melfian sprawiało dużo kłopotu. Wszyscy byli prawie tej samej wielkości i tylko wzory na pancerzach
mieli odrobinę inne. Na dodatek z czwórki obecnych krabowatych dwóch musiało być chyba bliźniakami. To właśnie jeden
z nich udzielił odpowiedzi.
– Zgadza się – przytaknął Conway. – Jak się pan nazywa, doktorze?
– Danalta, starszy lekarzu.
I do tego uprzejmy, pomyślał Conway.
– Bardzo dobrze, Danalta. Ale dojście do tego wniosku zabrało ci sporo czasu. To, że inni w ogóle się nie odezwali, jest
sprawą drugorzędną. Wszyscy musicie się nauczyć szybko i trafnie klasyfikować pacjentów...
– Przepraszam najmocniej, starszy lekarzu – wtrącił Melfianin. – Nie chciałem się wyrywać, by nie odebrać szansy
kolegom. Moja wiedza, chociaż obecnie jeszcze ograniczona, opiera się na informacjach o systemie klasyfikacji fizjologicznej,
do których zdołałem dotrzeć na moim zacofanym technologicznie świecie, gdzie nie mamy wielu okazji do kontaktów
międzykulturowych czy szerokiego dostępu do danych na temat Szpitala. Poza tym Hudlarianie są tak unikatową i specyficzną
formą życia, że nie można przydzielić ich do innej klasy niż FROB.
Conway nie uznałby planety Melf – ani żadnej należącej do Federacji – za zacofaną, więc Danalta musiał przybyć
z którejś z kolonii założonych w ostatnich latach przez jego rasę. Zakwalifikowanie się na staż w Szpitalu musiało w tych
1 / 60
549785028.002.png
James White - Gwiezdny Terapeuta
warunkach wymagać od niego determinacji i zawodowej kompetencji. Okazał się wprawdzie w dziwny sposób równocześnie
uprzejmy, przebiegły w swojej skromności i przemądrzały, niemniej dla przepracowanego lekarza taki bystry asystent mógł się
okazać skarbem. Conway postanowił, że z czysto prywatnych, wręcz samolubnych powodów będzie miał oko na Danaltę.
– Skoro trudno wykluczyć, że twoi koledzy są w tej kwestii gorzej poinformowani niż ty, przedstawię w skrócie na
czym opiera się stosowany przez nas system identyfikacji. Wykładowcy poszczególnych specjalności wprowadzą was później
w jego detale.
Spojrzał na Danaltę, ale stażyści nieco się kręcili i Conway nie potrafił orzec, który z Melfian jest tym właśnie
bystrzakiem.
– Dotąd, gdy spotykaliście obcych, zwykle były to ofiary wypadków albo nagłych zachorowań i nie zdarzało się, aby
reprezentowali więcej niż jeden gatunek. Wystarczało więc określać ich według planety pochodzenia. Tutaj jednak konieczna
jest dokładna i błyskawiczna identyfikacja, gdyż wielu z docierających do nas pacjentów nie jest w stanie udzielić niezbędnych
informacji. Stąd właśnie rozwinęliśmy czteroliterowy system kodowy, który opiera się na następujących zasadach. Pierwsza
litera określa poziom ewolucyjny gatunku w chwili, gdy stał się inteligentny. Druga typ i rozmieszczenie kończyn, narządów
zmysłów i otworów ciała. Ostatnie dwie zaś informują o rodzaju metabolizmu i potrzebach pokarmowych, jak również
o mieszance gazów typowych dla naturalnego środowiska istoty. To z kolei wskazuje na poziom grawitacji i wymagane
ciśnienie atmosferyczne, które mają wpływ na masę oraz grubość powłok skórnych. – Conway uśmiechnął się, chociaż
wiedział, że minie jeszcze sporo czasu, nim stażyści nauczą się rozpoznawać, co oznacza ten grymas Ziemianina. – Zwykle
w tym momencie muszę przypominać niektórym naszym świeżym współpracownikom, że poziom ewolucji nie jest
równoznaczny z poziomem inteligencji i że taka albo inna klasyfikacja nie daje podstaw do poczucia wyższości nad innymi...
Potem wyjaśnił, że umieszczone na pierwszym miejscu litery A, B i C oznaczają skrzelodysznych. Na większości planet
życie rozwinęło się w morzu i nierzadko tam też doszło do stadium rozumnego. D, E i F to ciepłokrwiści tlenodyszni i ta grupa
obejmuje większość inteligentnych ras Federacji. G i K to również tlenodyszni, ale owadopodobni. L i M natomiast odnoszą się
do skrzydlatych istot żyjących w bardzo niskim ciążeniu.
Chlorodyszne formy życia obejmowały grupy określane literami O i P, po czym następowały rzadsze, złożone
i zdumiewające niekiedy gatunki, w tym żywiące się twardym promieniowaniem oraz istoty zimnokrwiste, krystaliczne
i zmiennokształtni. Stworzenia, które miały zmysły rozwinięte do poziomu pozwalającego im obywać się bez kończyn,
otrzymywały niezależnie od kształtu określenie V.
– System nie jest wszakże doskonały – powiedział Conway. – Wynika to z braku wyobraźni i zdolności przewidywania
jego twórców. Przykładem mogą być istoty klasy AACP, które otrzymały oznaczenie odpowiadające skrzelodysznym, chociaż
cechuje je roślinny metabolizm. Brak jednak desygnatów dla tak wczesnego ewolucyjnie poziomu rozwoju.
Conway wskazał nagle pielęgniarkę, która spryskiwała młodego FROBa substancją odżywczą, i spojrzał na Melfianina.
– Może zechce pan określić tę formę życia, doktorze Danalta.
– Nie jestem Danalta – odparł krabowaty. Wprawdzie autotranslator nie oddawał emocjonalnego zabarwienia
wypowiedzi, ale i tak wydawało się, że Melfianin jest urażony.
Przepraszam – powiedział Conway i rozejrzał się za drugim przybyszem z Melfu, ale go nie dostrzegł. Pomyślał, że
zdolny medyk ze znanych sobie tylko powodów musiał schować się za grupą Tralthańczyków. Zanim jednak zdążył powtórzyć
pytanie, jeden ze słoniowatych zaczął udzielać odpowiedzi.
– Wskazana przez pana istota ma na sobie ciężki kombinezon ochronny – zahuczał FGLI z typową dla tego gatunku
drobiazgowością. – Jedyny odsłonięty fragment ciała to widoczna przez wizjer hełmu twarz, której jednak nie mogę się
dokładnie przyjrzeć, gdyż światło lamp odbija się w szkle. Ponieważ skafander ma własny napęd, trudno wnioskować o liczbie
i rodzaju kończyn, niemniej ogólny kształt i wielkość, a także cztery manipulatory rozmieszczone u podstawy stożkowej sekcji
kryjącej głowę, pozwalają przypuszczać, że chodzi o Kelgianina. Zakładam przy tym, że układ manipulatorów z powodów
ergonomicznych odpowiada naturalnemu rozmieszczeniu kończyn tej istoty, moje rozpoznanie zaś, że chodzi o DBLF,
potwierdzają pojawiające się chwilami na skraju pola widzenia w hełmie szarawe włosy, również typowe dla Kelgian.
– Bardzo dobrze, doktorze! – zawołał Conway, ale zanim zdążył spytać Tralthańczyka o imię, drzwi oddziału otworzyły
się gwałtownie i do środka wjechał kulisty wehikuł na gąsienicach. W połowie wysokości otaczała go obręcz rozmaitych
czujników i manipulatorów, a na przedniej powierzchni widniały insygnia Diagnostyka. Conway wskazał na przybysza. –
A jego jak opiszecie?
Tym razem pierwszy odezwał się jeden z Kelgian.
– W tym przypadku pomocna może być wyłącznie dedukcja – powiedział, falując futrem. – Mamy tu samobieżną kabinę
ciśnieniową, która sądząc po widocznych usztywnieniach, ma chronić tak pacjentów i personel oddziału, jak i samego
załoganta. Nie da się powiedzieć, czy istota ta ma jakieś nogi, natomiast po liczbie urządzeń na zewnątrz przypuszczam, że nie
ma wielu kończyn wykorzystywanych jako manipulatory ani wielu narządów zmysłów i musi korzystać z tak bogatego
wsparcia. Przy braku informacji na temat grubości ścian kuli nie potrafię powiedzieć nic więcej o tym, kto się w niej kryje.
Kelgianin umilkł na chwilę i, niczym futrzany znak zapytania, przysiadł na tylnych nogach. Sierść nadal falowała mu
regularnie, podczas gdy futra trzech jego kompanów zdawały się drżeć niczym targane silnym wiatrem.
Pozostali członkowie grupy jakby się ożywili. Tralthańczycy podnosili i opuszczali słoniowe nogi, Melfianie skrobali
chitynowymi odnóżami o pokład, Orligianie zaś pokazywali co rusz zęby bielejące pośród ciemnej sierści. Conway miał
nadzieję, że tylko się uśmiechają.
– Znam dwa typy istot, które korzystają z podobnych pojazdów ciśnieniowych – odezwał się w końcu Kelgianin. –
Różnią się znacznie zarówno wyglądem, jak i wymogami środowiskowymi, jednak oba wydają się tleno– i chlorodysznym
mocno niezwykłe. W jednym przypadku chodzi o metanowców, którzy najlepiej czują się w temperaturze tylko o kilka stopni
wyższej od zera absolutnego. Rozwinęli się oni na światach oderwanych od własnych słońc i dryfujących w lodowatej próżni
międzygwiezdnej. Fizycznie nie są to istoty wielkie, ich masa dochodzi do jednej trzeciej mojej masy, jednak w obcym
środowisku muszą korzystać z rozbudowanej i wymagającej częstego doładowywania maszynerii...
Aż trzech takich! – pomyślał Conway i rozejrzał się w poszukiwaniu Tralthańczyka, który trafnie rozpoznał odzianą
2 / 60
549785028.003.png
James White - Gwiezdny Terapeuta
w skafander DBLF, oraz Melfianina opowiadającego wcześniej o FROBach. Był ciekaw, jak reagują na wypowiedź kolejnego
zdolnego stażysty, ale grupa tak się nieustannie przemieszczała, że nie zdołał ich odnaleźć. Powróciło natomiast wrażenie, że
jest w tej gromadce coś dziwnego...
– Druga forma życia, która wchodzi w grę, zamieszkuje pokrytą wodą planetę o wysokiej grawitacji. Jest to świat
krążący bardzo blisko macierzystej gwiazdy. Jego mieszkańcy oddychają przegrzaną parą i mają niezmiernie ciekawy
metabolizm, o którym jednak nie wiem zbyt wiele. Również są to małe istoty, lecz wymagają wielkich powłok ochronnych
wyposażonych w silne grzejniki i grubej izolacji z zewnętrznym chłodzeniem. W przeciwnym razie stanowiłyby zagrożenie dla
innych. Ponieważ na oddziale Hudlarian jest gorąco i wilgotno, niskie temperatury wymagane przez SNLU powodowałyby, że
ich warstwy ochronne, mimo dobrej izolacji, pokryłyby się z wierzchu skroploną parą wodną. W tym przypadku nie widzę jej,
skłonny jestem więc sądzić, że mamy do czynienia z przedstawicielem rasy ciepłolubnej. Słyszałem, że jeden z jej
przedstawicieli jest tutaj Diagnostykiem. Tyle mogę powiedzieć na podstawie dedukcji, domysłów i niejakiej własnej wiedzy,
starszy lekarzu – zakończył Kelgianin. – Pod względem fizjologicznym określiłbym tę istotę jako TLTU.
Conway przyjrzał się falującej z wolna sierści niezwykle spokojnego stażysty, a potem poruszanym gwałtownymi
spazmami futrom innych Kelgian.
– Jakkolwiek do niej doszedłeś, to poprawna odpowiedź – stwierdził powoli, jak zwykle gdy intensywnie o czymś
myślał.
Pamiętał o szczególnej cesze DBLFów, którzy właśnie poprzez bezwiedne poruszenia sierścią okazywali swoje stany
emocjonalne, co powodowało, że rasa ta nie znała kłamstwa i zawsze mówiła to, co myślała. Sztuka dyplomacji i takt obce były
Kelgianom z przyczyn czysto fizjologicznych.
Nie zapomniał też o szczególnym mechanizmie rozrodczym krabowatych ELNT, który wykluczał narodziny bliźniaków.
Co więcej, wypowiedzi wszystkich trzech zdolnych stażystów były podobne, Kelgianin zaś skłonny był uznać TLTU za mało
wyjątkową formę życia...
Wrażenie, że jest w tej grupie coś niezwykłego, było jak najbardziej na miejscu. Już wtedy, na samym początku,
powinien zaufać swoim odczuciom. Tak... przez cały czas byli nerwowi i ani razu nie spytali o Szpital. Jakaś zmowa? Nie
przejmując się wywieranym wrażeniem, przyjrzał się po kolei wszystkim stażystom.
Czterej Kelgianie, dwaj Dewatti EGCL, trzej Tralthańczycy, czterej Melfianie i dwaj Orligianie – łącznie czternastu.
Nie, Kelgianie nie są uprzejmi ani też zdolni tak dalece kontrolować poruszeń futra, pomyślał ostatecznie, gdy odwrócił
spojrzenie od grupy.
– Kto jest taki dowcipny? – spytał, wpatrując się w widoczną za szybą salę.
Nikt nie odpowiedział.
– Z braku jakichkolwiek pewnych danych pozostaje mi oprzeć się na dedukcji i skąpych wynikach obserwacji –
stwierdził z sarkazmem, który musiał zginąć w tłumaczeniu, ale zapewne cała grupa i tak wiedziała, o co chodzi. – Zwracam
się teraz do tego spośród was, który potrafi niczym ameba wytwarzać dowolne kończyny, narządy zmysłów i powłoki skórne
odpowiadające obecnym wymogom środowiska. Domyślam się, że istota ta wyewoluowała na planecie o nieregularnej orbicie
powodującej drastyczne zmiany klimatu. Aby przetrwać w tych warunkach, konieczne było rozwinięcie szczególnych
mechanizmów adaptacyjnych. One to właśnie, a nie kły i pazury, pozwoliły interesującemu nas gatunkowi rozwinąć
inteligencję, stworzyć cywilizację i zająć dominujące miejsce w ekosferze. Spotykając naturalnego wroga, miał do wyboru
ucieczkę, mimikrę albo przybranie postaci, która przepełniała napastnika strachem. Szybkość, z jaką dokonuje owych
przemian, oraz doskonałość naśladownictwa, o której wszyscy mogliśmy się przekonać, sugeruje ponadto, że mamy do
czynienia z empatą. Przy tak rozwiniętych zdolnościach obronnych wszelkie niebezpieczeństwa zostały na pewno sprowadzone
do minimum. Jedyne, co może zagrozić takiej istocie, to przypadkowe zniszczenie lub wystawienie na bardzo wysokie
temperatury. Tym samym nie należy oczekiwać, aby nasz gatunek rozwinął chirurgię, zapewne bowiem sam pomysł leczenia
operacyjnego jest mu obcy. Dodatkowym skutkiem wspomnianej odporności będzie zapewne szczególny rozwój dziedzin
filozoficznych i nieprzywiązywanie większej wagi do rozwoju techniki. Gdybym miał cię sklasyfikować, powiedziałbym, że
należysz do typu TOBS – zakończył Conway, obracając się raptownie ku grupie.
Bez wahania podszedł do trzech Orligian. Dobrze pamiętał, że powinno ich być tylko dwóch. Spokojnym, ale
zdecydowanym gestem sięgnął po kolei do ich ramion, aby przesunąć palcem między rzemieniem stroju a futrem. Za trzecim
razem palec napotkał opór, gdyż pas stanowił jedno z włosem.
– Jakie ma pan plany, doktorze Danalta? – spytał oschle. – Czy jest może wśród nich coś bardziej ambitnego niż
dzisiejsza zabawa?
Ramiona i głowa istoty stopniały na chwilę, upodabniając się do melfiańskiego pancerza, lecz wkrótce przed lekarzem
ponownie stał Orligianin. Conway pomyślał, że będzie musiał przywyknąć do takich niepokojących widoków.
– Bardzo przepraszam, starszy lekarzu – powiedział Danalta. – Nie chciałem sprawić kłopotu. Dla mnie jest bez
znaczenia, jaką akurat postać przyjmuję, pomyślałem jednak, że w celu łatwiejszego nawiązania kontaktów i z przyczyn, że tak
powiem, środowiskowych, lepiej będzie, jeśli postaram się naśladować formy spotykanych tu istot. Poza tym chciałem
możliwie wiele razy przećwiczyć szybkie przemiany przed kimś, kto wyłapie wszelkie niekonsekwencje. Jeszcze na
wahadłowcu rozmawiałem o tym z członkami grupy. Zgodzili się mi pomóc. Starając się o przydział do Szpitala, chciałem
pracować z przedstawicielami jak największej liczby gatunków – dodał pospiesznie. – Uznałem, że będzie to ogromne
wyzwanie dla moich zdolności naśladowczych, które są rozwinięte lepiej niż u większości moich ziomków, chociaż
niewątpliwie napotkam i takie istoty, do których nie zdołam się upodobnić. Obawiam się, że nie rozumiem w pełni słowa
„dowcipny”, które nie ma wiernego odpowiednika w moim języku, niemniej jeśli uraziłem swym zachowaniem, przepraszam
najmocniej.
– Przeprosiny przyjęte – rzekł Conway, wspominając własną grupę sprzed wielu lat i jej ówczesną działalność, która
często miała tylko iluzoryczny związek z medycyną. – Doktorze Danalta, jeśli zależy panu na spotkaniu przedstawicieli jak
największej liczby gatunków, niebawem pańskie pragnienie się spełni – dodał, zerkając na zegarek. – Proszę wszystkich za
mną.
3 / 60
549785028.004.png
James White - Gwiezdny Terapeuta
Jednak Orligianin, który nie był Orligianinem, nie ruszył się z miejsca.
– Jak trafnie pan wydedukował, doktorze, nie znamy właściwie medycyny – powiedział. – Przybywając tutaj,
kierowałem się nie tyle idealistycznymi pobudkami, ile samolubnym pragnieniem przeżycia czegoś ciekawego. Owszem,
w pewnych sytuacjach mogę być bardzo przydatny. Gotów jestem przybierać kształty istot, które trzeba podnieść na duchu,
w sytuacji gdy w pobliżu brak przedstawicieli ich gatunku. Mogę też zmieniać się, aby sprostać śmiertelnie groźnym dla innych
warunkom środowiska, szczególnie gdy liczyć się będzie każda chwila i zabraknie czasu na wkładanie skafandra ochronnego.
Potrafię również wytwarzać wysoko wyspecjalizowane kończyny przydatne chociażby przy operacjach. Wszystko to mogę, ale
nie jestem, co pragnę wyraźnie zaznaczyć, lekarzem. Proszę zatem nie zwracać się do mnie „doktorze”.
Conway roześmiał się.
– Jeśli to właśnie zamierza pan u nas robić, czy chce pan tego czy nie, zostanie pan szybko doktorem i nikt nie będzie
pana nazywał inaczej.
ROZDZIAŁ DRUGI
Rozjaśniony światłami niczym olbrzymia cylindryczna choinka Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego wisiał w próżni
między krawędzią macierzystej galaktyki a gęsto zamieszkanymi systemami gwiezdnymi Wielkiego Obłoku Magellana. Na
jego trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach odtworzono środowiska wszystkich inteligentnych form życia znanych
w Federacji, począwszy od lodowatych metanowców, przez zwykłych tlenodysznych, po istoty, które nie zwykły ani jeść, ani
oddychać, ale żyły dzięki wchłanianiu dawek twardego promieniowania.
Szpital był swoistym cudem łączącym osiągnięcia inżynierii i psychologii. Jego utrzymaniem i zaopatrzeniem zajmował
się Korpus Kontroli, ramię sprawiedliwości Federacji. Kontrolerzy odpowiadali też za całą niemedyczną stronę działalności
placówki. Niemniej nie dochodziło tutaj do częstych gdzie indziej spięć pomiędzy mundurowymi a cywilnymi pracownikami,
nie zdarzały się również poważniejsze konflikty w gronie samego dziesięciotysięcznego personelu medycznego złożonego
z przedstawicieli prawie siedemdziesięciu ras, którzy różnili się zarówno przyzwyczajeniami, jak i wydzielanymi zapachami
oraz podejściem do życia.
Było tak, mimo że w Szpitalu zawsze panowała ciasnota i wszyscy musieli nie tylko razem pracować, ale i razem jadać.
Chociaż oczywiście niekoniecznie to samo.
Stażyści mieli szczęście trafić na dwa przyległe, wolne stoliki, ale pechowo oba przewidziano dla karłowatych
Nidiańczyków klasy DBDG. Obszerna jadalnia była w całości przeznaczona dla ciepłokrwistych tlenodysznych i wystarczał
rzut oka, aby przekonać się, że każdy siadał tutaj gdzie mógł. Rozmaite istoty zajmowały pierwsze wolne miejsce i jadły,
dyskutowały albo plotkowały przy jednym stole. Stażystom pozostało przywyknąć do takiego porządku rzeczy, tym bardziej że
mogli trafić o wiele gorzej.
Blaty nidiańskich stołów były akurat na właściwym poziomie, aby Melfianie mogli sięgnąć manipulatorami po dania,
a krzesła nie były im potrzebne, gdyż ELNT zwykli jeść na stojąco, podobnie jak Tralthańczycy, którzy nawet spali na swych
sześciu masywnych nogach. Gąsienicowaci Kelgianie potrafili przystosować się do każdego siedziska, a Orligianie, tak jak
i Conway, zdołali jakoś usadowić się na poręczach małych krzeseł. Drobny Dewatti nie miał żadnych problemów,
zmiennokształtny Danalta zaś przyjął postać Dewattiego.
– System zamawiania i dostarczania potraw jest taki sam jak na statkach, którymi tu przylecieliście – wyjaśnił Conway,
spoglądając to na jeden, to na drugi stół. – Gdy wprowadzicie swoją klasę fizjologiczną, ujrzycie menu przygotowane
w waszym języku. Wszyscy oprócz Danalty, gdyż TOBS nie mają szczególnych wymogów żywieniowych. Chociaż zapewne
ma pan jakieś ulubione potrawy... Danalta!
– Przepraszam, starszy lekarzu – powiedział TOBS. Wpatrywał się właśnie w wejście do jadalni, a jego ciało zatracało
cechy Dewattiego. – Oszołomiła mnie różnorodność wchodzących i wychodzących istot.
– Co chce pan zjeść? – spytał cierpliwie Conway.
– Cokolwiek, co nie będzie promieniotwórcze ani zbyt aktywne chemicznie, starszy lekarzu – odparł Danalta, nie
odwracając głowy. – Gdyby nie było nic innego, mógłbym spożyć nawet te meble. Zwykłem jednak przyswajać pokarm dość
rzadko i nie będę potrzebował kolejnego posiłku przed upływem kilku waszych dni.
– Świetnie – powiedział Conway i wystukał na klawiaturze zamówienie na stek. – I jeszcze jedno, Danalta. Wprawdzie
używanie pełnego tytułu jest wyrazem uprzejmości, ale w naszym środowisku zdarza się rzadko i może być nieco krępujące.
Zwykle więc do wszystkich internistów, tak lekarzy, jak i starszych lekarzy, a nawet Diagnostyków, mówi się tutaj „doktorze”.
Spotkałeś typ fizjologiczny, którego nie potrafiłeś odtworzyć?
Conwaya irytowało już, że zmiennokształtny przez całą rozmowę nie odrywał spojrzenia od drzwi. Wydawało mu się to
nieuprzejme, nawet jeśli nie było zamierzone. Chwilę potem omal nie udławił się stekiem, gdy Danalta wypączkował z potylicy
małe oko i spojrzał na niego.
– Podlegam pewnym ograniczeniom, doktorze – powiedział. – Sama zmiana postaci jest dość prosta, ale muszę się
liczyć z moją masą. Na przykład w tej chwili wyglądam jak Dewatti, ale ważę znacznie więcej niż przeciętny przedstawiciel tej
rasy. A z odtworzeniem tej istoty, która właśnie weszła, miałbym spore problemy.
Conway podążył wzrokiem za jego spojrzeniem, po czym zerwał się na równe nogi i zamachał ręką.
– Prilicla!
Istota, która pojawiła się w jadalni, należała do klasy GLNO i była sześcionogim, zewnątrzszkieletowym,
wieloskrzydłym i bardzo kruchym owadem z Cinrussa, gdzie panowało ciążenie równe jednej dwunastej wartości przyciągania
ziemskiego. Tylko podwójny zestaw degrawitatorów ratował GLNO przed zmiażdżeniem o pokład, a w razie potrzeby
pozwalał latać czy umykać na ściany albo sufit, gdzie nie groziło potrącenie przez mniej uważnych, a znacznie rosiej szych
kolegów. Wprawdzie Cinrussańczyków nie dawało się odróżnić, oni sami zaś rozpoznawali się jedynie po radiacji
emocjonalnej, a nie po wyglądzie, jednak w Szpitalu nie było drugiego empaty GLNO, zatem Conway mógł być pewien, że ma
przed sobą starszego lekarza Priliclę.
4 / 60
549785028.005.png
James White - Gwiezdny Terapeuta
Zajmujący oba stoliki praktykanci patrzyli, jak mały empata podlatuje do nich wolno na prawie przezroczystych
skrzydłach i zatrzymuje się ponad grupą. Conway zauważył lekkie drżenie sześciu patykowatych nóg i zaburzenia lotu
znamionujące, że coś musiało wzburzyć Priliclę. Nie odezwał się jednak, wiedząc, że GLNO i tak wyczuł już jego zatroskanie.
Przebiegło mu przez głowę, czy przypadkiem któryś ze stażystów nie cierpi na skrywaną głęboko fobię i czy to nie ona
dotyka tak silnie Priliclę pod postacią strachu albo odrazy wywołanych jego widokiem... Po chwili jednak opanował się
i przerwał te czcze rozważania.
– To starszy lekarz Prilicla – powiedział szybko, jakby przedstawiał kogoś całkiem zwyczajnego. – Pochodzi z Cinrussa,
należy do klasy GLNO i ma silnie rozwinięty zmysł empatyczny, który oprócz innych zastosowań bardzo przydaje się przy
ocenie stanu psychicznego nieprzytomnych pacjentów. Powiedziałbym, że w takich przypadkach jest wręcz niezastąpiony.
Z tego samego powodu Prilicla jest szczególnie wyczulony na emocje wszystkich dokoła, w tym i nas. W jego
obecności powinniśmy się wystrzegać silnych i gwałtownych reakcji. Dotyczy to również czysto odruchowych reakcji
związanych z atawistycznymi lękami. Jeśli zdarzy się, że napotkana w Szpitalu istota skojarzy się wam z drapieżnikiem
z rodzinnej planety albo potworem, którym straszono was w dzieciństwie, starajcie się nie ulegać panice, gdyż empata odczuje
ją jeszcze silniej niż wy i będzie to dla niego bardzo przykre przeżycie. Zresztą, gdy poznacie bliżej Priłiclę, przekonacie się, że
nie można być wobec niego nieuprzejmym. A w ogóle, przepraszam cię, kolego, że zacząłem wykład na twój temat.
– Nie ma sprawy, przyjacielu Conway. Rozumiem twoje zatroskanie i dziękuję za te wyjaśnienia na mój temat. Niemniej
nikt w tej grupie nie dostarcza mi niemiłych wrażeń. Wyczuwam tylko zdumienie, niedowierzanie i wielkie zaciekawienie,
które chętnie zaspokoję...
– Ale ciągle się trzęsiesz – zauważył półgłosem Conway.
Co bardzo dziwne, Cinrussańczyk zignorował tę uwagę.
– Zorientowałem się już, że w grupie jest jeszcze jeden empata – ciągnął Prilicla, zawisając nad dziwnym Dewattim
z dodatkowym okiem na potylicy. – To ty musisz być tym polimorficznym przybyszem z Fotawna. Czekałem na ciebie,
przyjacielu Danalta. Ciekaw jestem, jak będzie się nam razem pracować. Nigdy jeszcze nie spotkałem tak utalentowanego
TOBSa.
I ja po raz pierwszy widzę GLNO, doktorze Prilicla – odpowiedział Danalta, topniejąc jakby i spływając po części
z krzesła, co było reakcją na tak uprzejme słowa starszego lekarza. – Jednak nie jestem choćby w części tak wrażliwy
empatycznie jak pan. Mój dar wyewoluował wraz ze zdolnością zmiany kształtu jako odpowiedź na zagrożenie ze strony
drapieżników, których zamiary nauczyliśmy się wyczuwać z pewnym wyprzedzeniem. Poza tym, w odróżnieniu od waszych
umiejętności, które rozwinęły się w osobny kanał komunikacji niewerbalnej, moje podlegają nieustannej kontroli. W razie
potrzeby, gdyby bodźce empatyczne stały się zbyt niemiłe, mogę się od nich odciąć.
Prilicla zgodził się, że taka zdolność sterowania odbiorem może być bardzo przydatna, i ciągle ignorując Conwaya,
zaczął dyskusję o macierzystych środowiskach obu empatów, przyjaznym Cinrussie i budzącym grozę Fotawnie. Pozostali,
którzy nie słyszeli wiele o tych światach, słuchali z wielkim zainteresowaniem i tylko czasem przerywali pytaniami.
Conway z braku alternatywy zajął się posiłkiem. Dobrze zresztą zrobił, bo podmuch od poruszających się nieustannie
skrzydeł Prilicli porządnie już wszystko ostudził i jeszcze chwila, a danie nie nadawałoby się do zjedzenia.
Nie zdumiewało go, że dwaj empaci tak przypadli sobie do gustu, było to wręcz zgodne z prawami natury. Ktoś bardzo
wrażliwy na cudze emocje musiał troszczyć się o jak najlepszą atmosferę wokoło, gdyż każdy wywołany przezeń grymas
niezadowolenia wracał i ranił niczym bumerang. Chociaż Danalta był w odrobinę innej sytuacji, skoro potrafił odciąć się od
niemiłych bodźców...
Nie zdziwiło też Conwaya, że TOBS wie tyle o Cinrussie i jego empatycznych mieszkańcach – Danalta już wcześniej
dał świadectwo swojej erudycji. Zastanawiało go natomiast, skąd Prilicla dysponuje tyloma informacjami o Fotawnie. Miał na
dodatek wrażenie, że jest to dość świeża wiedza. Tylko od kogo mógł to wszystko usłyszeć? Przecież nie od Danalty, z którym
rozmawiał pierwszy raz w życiu.
W Szpitalu na pewno mało kto słyszał o tym świecie, pomyślał Conway ze wzrokiem wbitym w deser. Czasem tylko
podnosił spojrzenie, aby zerknąć na wiszącego ciągle nad stołem Priliclę. Zgodnie z wyrobionym już dawno odruchem nie
patrzył na cudze talerze i ich rozmaitą, nie zawsze apetyczną dla Ziemianina zawartość. Był pewien, że gdyby przybycie
TOBSa choć półoficjalnie zapowiedziano, wieść dotarłaby już dawno do wszystkich. Również do niego. Nic takiego się nie
stało, a jednak Prilicla wydawał się świetnie poinformowany. Dlaczego tylko on?
– Coraz bardziej zachodzę w głowę... – zaczął, gdy zapadła cisza.
– Wiem, przyjacielu Conway – rzekł Prilicla i zadrżał jeszcze silniej. – W końcu jestem empatą.
– A ja, chociaż empatą nie jestem, nauczyłem się z czasem wyczuwać, kiedy coś jest z tobą nie tak, mały przyjacielu.
Powiedz, mamy problem.
Ostatnie zdanie było raczej stwierdzeniem niż pytaniem. Prilicla zachwiał się tak bardzo, że musiał aż wylądować na
wolnym kawałku stołu. Gdy się odezwał, nad wyraz starannie dobierał słowa. Conway przypomniał sobie, że empatą nie stronił
od kłamstwa, jeśli tylko zapewniało ono dobrą atmosferę.
– Miałem właśnie dość długie spotkanie z O’Marą – powiedział. – Nie było zbyt przyjemne...
– Pod jakim względem? – spytał Conway, czując się trochę jak stomatolog. Wyciąganie informacji od Prilicli
przypominało niekiedy rwanie opornego zęba.
– Jestem pewien, że z czasem dotrze to do mnie... Zresztą, nie o mnie tu chodzi. Otrzymałem awans na odpowiedzialne
i ważne stanowisko. Przyjąłem go, przyjacielu Conway, z wielkimi oporami...
– Gratuluję! – odetchnął Conway. – Niepotrzebne były te opory. O’Mara nie zaproponowałby ci czegoś, jeśli nie byłby
pewien, że się do tego nadajesz. Co dokładnie będziesz robił?
– Wolałbym nie rozmawiać teraz o tym, przyjacielu Conway – odparł Prilicla, trzęsąc się jak osika, jakby zmuszał się do
wygłoszenia bardzo trudnej kwestii. – To nie pora ani miejsce na rozmowy zawodowe.
Conway zakrztusił się kawą. Obaj doskonale wiedzieli, że w jadalni rozmawiało się przede wszystkim na tematy
zawodowe. Co więcej, obecność stażystów nie była przeszkodą, gdyż na pewno chętnie posłuchaliby dyskusji dwóch lekarzy
5 / 60
549785028.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin