Mama i pół taty artykuł.doc

(57 KB) Pobierz
Polscy bezprizorni

Mama i pół taty

 

 

Rodzinne domy dziecka walczą z urzędami

 

W Ełku rodzinne domy dziecka dostają niecałe dwa złote dziennie na jedzenie. Stawka żywieniowa w więzieniu wynosi 10 zł

 

 

W domu Hałków wszystko wygląda zwyczajnie: jadalnia w kwiatach, kolorowe zasłonki. Ale w przedpokoju stoi kilkadziesiąt par butów, a krzeseł przy stole w jadalni stoi kilkanaście.

 

Henryka i Józef Hałkowie od pięciu lat prowadzą w Brzozowie na Podkarpaciu rodzinny dom dziecka. Oprócz ich rodzonego syna Piotrka mieszka tu trzynaścioro dzieci. Ich rodzicom sąd odebrał lub ograniczył prawa rodzicielskie.

 

Takich domów jest w Polsce 141, mieszka w nich 1775 dzieci. 10 lutego prowadzący rodzinne domy dziecka założyli związek zawodowy, by bronić swoich interesów. Uważają, że od ubiegłego roku, gdy domy przeszły spod kurateli Ministerstwa Edukacji Narodowej do Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, zaczęło się w nich źle dziać. Przewodniczącym związku został Józef Hałka.

 

Najpierw czworo, potem dwanaścioro

 

Hałkowie przez pół życia mieszkali w Łomżyńskiem, pracowali w domu pomocy społecznej. Kiedy dom zreorganizowano i pan Józef trafił na bezrobocie, postanowili założyć rodzinny dom dziecka. W 1995 r. przeszli testy w ośrodku adopcyjno-opiekuńczym w Krośnie i miesiąc później zamieszkała z nimi pierwsza czwórka dzieci. Po roku było ich już dwanaścioro. Kuratorium oświaty przydzieliło im dom w Brzozowie z ośmioma sypialniami, kuchnią i jadalnią.

 

- Mamy cztery rodzeństwa. Trójka najstarszych dzieci chodzi do liceum, jedno do gimnazjum, czwórka do podstawówki, reszta to przedszkolaki - wylicza Józef Hałka, szczupły niewysoki 46-latek.

- Tak się o nich martwię, jak im się życie ułoży - pani Henryka przysiada na brzegu krzesła.

Sześcioletnia Małgosia czasem pyta: - Ty nie jesteś moją prawdziwą mamą, prawda?

- Prawda, nie urodziłam cię. Ale twoja mama nie miała warunków, żeby cię wychować, i teraz jesteś moją córką.

- Aha, to tak też może być.

- Czemu to robimy? Może dlatego, że nas też było w domu dużo, bo aż ośmioro. I jakoś do dziś kupą się trzymamy - zamyśla się Hałkowa. -

 

Dzisiaj cały mój świat to te dzieci.

 

Dzień zaczyna o 6 rano - trzeba przygotować dla wszystkich dzieci śniadanie i wyprawić je do szkoły, potem przelecieć odkurzaczem podłogi, wrzucić pranie do pralki, nastawić obiad, wyskoczyć na zakupy. Koło południa zaczynają się schodzić - każdy chce opowiedzieć, co mu się dzisiaj zdarzyło w szkole. Potem obiad i lekcje - z każdym trzeba usiąść nad książkami. Hałkowie kładą się koło północy.

 

W ubiegłym roku miesięczna stawka na utrzymanie dziecka w rodzinnym domu wynosiła w kraju średnio 1335 zł. Hałkowie dostawali po 1300 zł. Z tego odliczali swoje pensje (razem ok. 3 tys. zł), płacili ZUS, podatki, ubezpieczenia, rachunki za gaz, prąd, wodę, opał, wywóz śmieci. Zostawało po 550 zł na dziecko (na jedzenie, ubranie, środki czystości, dojazdy do szkoły, podręczniki, lekarstwa).

 

Do końca 1999 r. pieniądze płynęły z resortu edukacji. W ubiegłym roku domy przeszły pod opiekę resortu pracy. Ich utrzymanie stało się zadaniem własnym powiatów, dotowanym z budżetu państwa. - Wrześniowe "Rozporządzenie ministra pracy i polityki społecznej w sprawie placówek opiekuńczo-wychowawczych" jest tak niejasne, że każde starostwo interpretuje je inaczej - mówi Józef Hałka. - Dochodziły do nas informacje, że powiaty nie przekazują pieniędzy na czas, że szukają oszczędności.

 

Posłać dzieci do starosty

 

Gabriela i Jarosław Wiśniewscy rodzinny dom w Grabinku prowadzą od trzech lat. Wcześniej mieszkali w Ełku - Gabriela uczyła w szkole, Jarek był pracownikiem socjalnym. - Nie mieliśmy własnych dzieci, więc w 1988 r. wzięliśmy do rodziny zastępczej czteroletniego Pawła. Potem zdecydowaliśmy się poprowadzić rodzinny dom dziecka. Kiedy przeszliśmy kwalifikacje w ośrodku adopcyjnym, okazało się, że jestem w ciąży, ale nasza decyzja była już nieodwołalna - opowiada pani Gabriela. - Przez znajomych dowiedzieliśmy się, że z dworku w Grabinku niedaleko Ostródy wyprowadza się szkoła.

 

Gmina zgodziła się go użyczyć. Za swoje dwa pokoje Wiśniewscy płacą czynsz, dzieci mieszkają za darmo.

 

Wiśniewscy sprzedali mieszkanie w Ełku, działkę rekreacyjną nad jeziorem i samochód, wzięli kredyt w banku. Wszystkie pieniądze włożyli w remont dworku. Odnowili już prawie cały parter - ściany pomalowali na zielono, żółto, pomarańczowo i fiołkowo, położyli jasne deski na podłodze, zrobili łazienki, których wcześniej w ogóle nie było.

 

Przy stole w kuchni codziennie siada ósemka dzieci, bo prócz Pawła mieszka teraz z nimi rodzeństwo: Daria, Agnieszka, Żaneta, Elwirka, Karol i drugi Paweł, sześciolatek. Jest jeszcze Weronika, rówieśnica Elwiry, rodzona córka Wiśniewskich.

 

Ubiegły rok był dla Wiśniewskich bardzo ciężki. Starostwo od września nie wypłacało pieniędzy na utrzymanie dzieci, dostawali tylko pensje. - Powód: skończyły się im środki na pomoc społeczną. Nikogo nie obchodziło, co dzieci jedzą, w czym chodzą do szkoły, czy mają podręczniki, a przecież właśnie zaczął się rok szkolny. Oprócz kredytu na remont domu trzeba było zaciągnąć drugi - na życie - mówi Wiśniewski. - Wiadomo, że nie wystawimy dzieci za próg i będziemy o nie walczyć. Ale nie można naszego przywiązania do dzieci w taki sposób nadużywać.

 

- W rozporządzeniu ministerstwa jest tylko napisane, że dziecku przysługuje wyżywienie dostosowane do potrzeb rozwojowych. Urzędnicy wyliczają je więc według własnego widzimisię - denerwuje się Józef Hałka.

 

Np. w powiecie ełckim wyliczyli, że dziecko można wyżywić za niecałe dwa złote dziennie, i tyle dawali. W tym czasie stawka żywieniowa w więzieniu wynosiła 10 zł.

 

Barbara Passini, kierownik Krajowego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego, zna to wszystko od podszewki: - Słyszałam o domach, którym powiaty nie płaciły nawet przez pół roku. I żadni rodzice nie posłali dzieci do starosty, żeby ich wyżywił i ubrał. Gdyby ci ludzie nie dokładali z własnych pieniędzy do dzieci, chodziłyby nagie i bose. W tym samym powiecie kieleckim w jednym domu stawka żywieniowa wynosi 10 zł dziennie, w drugim 5 zł.

 

Proszę lizaka na rachunek

 

- Nasze starostwo pierwsze wymyśliło, że wszystkie wydatki muszą być udokumentowane fakturami - żali się Andrzej Cybulski. Jego żona od 13 lat prowadzi rodzinny dom w Makowie Mazowieckim. Przejęła go po rodzicach, którzy najpierw pracowali w państwowym domu dziecka, a kiedy dostali spadek, wybudowali dom i wzięli część dzieci do siebie. - Dopóki podlegaliśmy resortowi edukacji, można było rozliczać drobne wydatki ryczałtem. Dostawaliśmy określoną kwotę na wyżywienie, odzież i podręczniki.

 

W myśl obowiązujących od ubiegłego roku przepisów rodzinny dom dziecka jest jednostką budżetową. Wydanie każdego grosza musi być udokumentowane.

 

- Co więc zrobić, jeśli dziecko będzie chciało kupić lizaka w budce, podręczniki od starszych kolegów albo przejechać się na karuzeli? - pyta Andrzej Cybulski. - Jeślibyśmy chcieli traktować serio polecenia starosty, musielibyśmy odmówić.

 

Cybulscy opowiedzieli o fakturach gazetom i starostwo makowskie na razie wycofało się z pomysłu. Starostwo żywieckie też zrezygnowało z tego, chociaż z innych powodów. Po prostu z rachunków wyszło, że dzieci kosztują więcej, niż życzyliby sobie urzędnicy.

 

Ale pomysł podoba się innym powiatom. - Słyszałem z bardzo poważnych ust, że nasz powiat ostródzki się do tego przymierza - mówi Jarosław Wiśniewski. - Ja oczywiście mogę gromadzić rachunki i do tego wykazać, że koszty utrzymania domu są wyższe niż przyznany mi ryczałt.

 

- Tylko jak ja mam powiedzieć dziewczynie, która idzie kupić podpaski: "Tylko weź dziecko fakturę na rodzinny dom dziecka" - irytuje się Józef Hałka. - Jeżeli poseł dostaje ryczałt na prowadzenie biura i nie musi się z tego rozliczać, dlaczego my mamy być traktowani gorzej?

 

Barbara Passini: - Obrazowo mówiąc, wygląda to tak: jeśli dom stoi na wsi i opiekunowie mają własne jajka od kury, nie mogą kupić pszenicy. Bo dzieci pszenicy nie jedzą. I w konsekwencji muszą kupować gorsze i droższe jajka w sklepie. U sąsiadki ani na targu też nie mogą kupić jajek, bo tam nie dostaną faktury. Takich absurdów jest więcej - w Kielcach kazano rodzinnym domom zatrudnić księgowego. I przyszykować mu pokój z okratowanymi oknami, kasą pancerną i komputerem. Zadzwoniła do mnie niedawno kobieta z Kieleckiego i mówi: "Jeśli oni nie przestaną się mnie czepiać, to ja te dzieci po prostu adoptuję". Ale nie każdego stać na utrzymanie kilkorga dzieci. Jarosław Wiśniewski myśli tak: - Jeżeli państwo mi zaufało i powierzyło dzieci na wychowanie, to urzędnicy też powinni zaufać. A nie traktować jak hochsztaplera, który chce zrobić na tym biznes.

 

Mam nowy paluszek

 

Praca przy dzieciach jest ciężka. Ale najgorsze są choroby. Kiedy dzieci trafiają do domu, niewiele o nich wiadomo. Tak na przykład było z Krzysiem. Ma już sześć lat, a ciągle chodzi na palcach, często traci równowagę, przelewa się przez ręce. Lekarze uznali, że może to być wynik porażenia okołoporodowego. Hałkowie właśnie wysłali chłopca na rehabilitację do sanatorium. Albo Maciek: miał być adoptowany, ale kiedy rodzina adopcyjna dowiedziała się, że chłopiec choruje na przewlekłe zapalenie wątroby, wycofała się. Przez rok leżał w szpitalu, nabawił się choroby sierocej. Hałkowie zaryzykowali - zaszczepili całą rodzinę i zabrali chłopca do domu. Trzy lata jeździli z nim po szpitalach. Jest zdrowy, chodzi już do pierwszej klasy.

 

Cała szóstka Wiśniewskich to alergicy, mają szpotawe nóżki, krzywe kręgosłupy. Paweł miał zrośnięte dwa palce prawej ręki, niedawno przeszedł operację ich rozdzielenia. To ważne, bo chodzi do zerówki i uczy się pisać. Ale czwarty palec jest dużo krótszy i ręka wygląda brzydko. Potrzebna jest jeszcze operacja plastyczna, ale takich upiększających zabiegów kasa chorych nie refunduje. Wiśniewscy szukają więc kogoś, kto mógłby za operację Pawła zapłacić. Ale chłopczyk i tak promienieje. - Mam nowy paluszek - chwali się wszystkim.

 

Lekarze orzekli też, że wszystkie dzieci Wiśniewskich powinny chodzić na hipoterapię - z powodu krzywych kręgosłupów i szpotawych nóg. Skąd jednak wziąć na to pieniądze? Pan Jarosław przypomniał sobie o dawnym znajomym z Torunia Stanisławie Duszyńskim, który założył Fundację Ducha zajmującą się rehabilitacją dzieci. Od niego dostał w prezencie dwa pierwsze konie. Dwa kolejne kupili przyjaciele z Ameryki, na następne dwa zrzucili się sponsorzy. Wiśniewscy znaleźli we wsi opuszczone gospodarstwo i trzymają tam wszystkie konie.

 

Hipoterapię dzieci mają więc na miejscu. Wiśniewskim marzy się, że otworzą ośrodek i na zajęcia rehabilitacyjne będą do nich przyjeżdżać dzieci z innych rodzinnych domów. Nie było pieniędzy na ciuchy? Zadzwonili do polonijnego radia w Ameryce. Po kilku tygodniach przyjechała cała ciężarówka ubrań. Obdzielili nimi nawet co biedniejsze rodziny we wsi.

 

Ile razy jesz mięso?

 

Od kilku tygodni u Hałków urywa się telefon. Rodzice z domów w całej Polsce opowiadają o problemach. Nie tylko o wiszącej groźbie rozliczania się fakturami. - Np. w Bielsko-Podlaskiem starostwo ogłosiło przetarg na usługi opiekuńcze i osobie prowadzącej rodzinny dom kazano do niego stanąć. To co - dzieci są towarem, który można przerzucać z jednej hurtowni do drugiej?

 

Powiat gorlicki zatrudnił panią prowadzącą od lat dom na umowę-zlecenie na czas nieokreślony, chociaż to sprzeczne z prawem pracy. Bywa, że nawet poważni urzędnicy dzwonią do Hałki pytać, co to jest właściwie ten rodzinny dom, ilu w nim pracuje psychologów i pedagogów.

 

- W 2001 r. budżet na rodzinne domy nie został powiększony nawet o wskaźnik inflacji - denerwuje się Józef Hałka. - Ja mam co do złotówki tyle samo co rok temu, ale w Jeleniogórskiem mają mniej, bo ich powiat postanowił poszukać oszczędności właśnie w finansowaniu rodzinnych domów.

 

Barbara Passini: - Na posiedzeniu sejmowej komisji rodziny 14 lutego mówiono o sytuacji rodzinnych domów dziecka. Opowiadano tam, że jeżeli rodzinny dom prowadzi tylko matka, a ojciec pracuje i chce wspomóc ją finansowo, to trzeba założyć konto środków specjalnych. Te przepisy wyzwalają jakieś szaleństwo biurokracji. Najbardziej wkurza mnie to, że żaden urzędnik nie pójdzie do szkoły sprawdzić, jak dzieci się uczą, do sołtysa - spytać, czy nie żebrzą i są ciepło ubrane. A jak już jest kontrola, to taka jak w Jedwabnem. Wyproszono rodziców, rozdano dzieciom ankiety. Miały w nich wpisać, ile razy w tygodniu jedzą mięso i czy mają własną szczotkę do zębów. Bezczelnością było o to pytać, bo powiat dawał tej kobiecie 200 zł miesięcznie na dziecko. W dużych domach dziecka poza tym nikt o to jakoś nie pyta. Spuściłabym taką kontrolę ze schodów.

 

Każda sztuka garderoby z określeniem koloru

 

Na posiedzenie sejmowej komisji 14 lutego przyjechała też Helena Suława z Rycerki Dolnej na Żywiecczyźnie. Przywiozła ze sobą wyliczenia kosztów utrzymania dziesięciorga dzieci w swoim domu w Rycerce. Oto kilka przykładów:

 

- powiat przeznaczył na podręczniki i przybory szkolne 180 zł rocznie na jednego wychowanka - komplet książek do gimnazjum kosztuje około 300 zł; brakuje 120 zł, nie licząc zeszytów czy długopisów;

- na dojazdy do szkoły i telefon dostaje 16 zł na wychowanka miesięcznie, czyli razem 160 zł - miesięczny bilet z Rycerki do Żywca (dojeżdżają tam dwie dziewczyny do szkoły średniej) kosztuje 120 zł; trzeba jeszcze opłacić dojazdy do lekarza i kursy przygotowujące trójkę dzieci do bierzmowania, zostaje jeszcze telefon;

- na opał starostwo daje 16 zł na wychowanka miesięcznie, czyli rocznie 1920 zł, ogrzanie domu kosztuje 4 tys. zł; brakuje ponad 2 tys. zł.

 

Dwa lata temu pani Suława zaciągnęła 10 tys. zł kredytu (dzięki pomocy rodziny jest już częściowo spłacony), w ubiegłym roku - 23 tys. zł. Starostwo uznało, że to jej problem. - Usłyszałam, że jak sobie nabrałam bachorów, to jest to moje zmartwienie - mówi pani Helena. Starostwo zobowiązało też panią Helenę do prowadzenia m.in.: zeszytu zamówień publicznych (wpisuje się tam wszystkie wydatki z uzasadnieniem, że były niezbędne), książki inwentarzowej, kart wyposażenia wychowanków (trzeba wyliczyć wszystkie sztuki garderoby z określeniem koloru i wszystkich innych rzeczy kupowanych dla dzieci), kart pobytu dziecka w placówce (wpisuje się tu m.in. częstotliwość kontaktu dzieci z biologicznymi rodzicami) i opracowania indywidualnych planów pracy z dzieckiem.

 

Z sercem różnie bywa

 

Osobna sprawa to etaty, które przydziela starostwo. Wiśniewscy dostali półtora, chociaż oboje pracują tak samo. Jarek wozi dzieci do szkoły, kościoła, lekarza, robi zakupy i czapkuje po urzędach. Gabriela gotuje, pierze, prasuje, odrabia lekcje, wyciera nosy, chodzi na spacery. Ale oficjalnie ich dzieci mają całą matkę i połowę ojca. Często bywa jednak i tak, że starostwo przyznaje tylko jeden etat.

 

Zgodnie z nowymi przepisami w rodzinnym domu może mieszkać od czworga do ośmiorga dzieci - sześcioro dzieci to jeden etat. Prowadzący domy uważają, że etat powinien przypadać na każde czworo dzieci.

 

Antoni Szymański, przewodniczący sejmowej komisji rodziny z AWS, też uważa, że przepisy nie są dobre. - Zobowiązałem trzech posłów z komisji, żeby przygotowali propozycje poprawek do nowelizowanej właśnie Ustawy o pomocy społecznej. Jej drugie czytanie odbędzie się w Sejmie w środę i to ostatnia szansa, żeby coś w niej jeszcze zmienić. Chyba za bardzo zaufaliśmy samorządom i uwierzyliśmy, że jeśli są bliżej ludzi, to czują ich problemy i mają serce. Okazuje się, że z tym sercem różnie bywa.

 

Starość u Alberta

 

Józef Hałka wypisał sobie na kartce, czym związek powinien się zająć.

 

Po pierwsze, przepisy muszą być proste i jasne, czyli jednakowo interpretowane przez wszystkie powiaty w całym kraju.

Po drugie, minimalna stawka utrzymania jednego dziecka powinna być określona ustawowo.

Po trzecie, trzeba przekonać urzędników, że żaden rodzinny dom na dzieciach nie zarabia. I działa nie jak instytucja, tylko wielodzietna rodzina.

 

Jest jeszcze jedna ważna rzecz - zabezpieczenie na starość.

 

- Dom, w którym mieszkamy, nie jest naszą własnością, tak jest w przypadku wielu rodzin. Kiedy będziemy za starzy, by go prowadzić, spakujemy walizki i pójdziemy prosto do schroniska brata Alberta - martwi się Hałka. - Trzeba takim ludziom jak my ustawowo zapewnić choćby niewielkie mieszkanie po przejściu na emeryturę. Jeśli my będziemy się czuć bezpiecznie, dzieci też.

 

Teraz gdy w telewizji mówią, że znowu brakuje pieniędzy na rodzinne domy, dzieci ciągną za rękawy i pytają: "To co się z nami stanie?".

 

Barbara Passini usłyszała ostatnio, jak jakiś urzędnik z południa Polski pocieszał prowadzących rodzinne domy: "Ludzie, w czym problem? Nie dacie rady, to najwyżej oddacie dzieci z powrotem do domu dziecka". Imiona niektórych dzieci zostały zmienione

 

Edyta Różańska

25-02-2001 17:08

 

dziękujemy autorce za zgodę na umieszczenie jej tekstu na stronie "Misji Nadziei"

 

Gazeta Wyborcza

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin