Fleszarowa-Muskat Stanisława - Nie wracają na obiad.pdf

(591 KB) Pobierz
Fleszerowa Muskat Stanisława
NIE WRACAJĄ NA OBIAD
W pokoju, jaskrawię rozświetlona zachodzącym s cem, cztery kobiety grają w brydża.\
Trzy nie są już młode. Od wielu lat pr^f^mniej d\^t w tygodniu zbierają się tutaj przy poltr
suknem stoliku, żeby udawać, że nie żałują - naprawdę nie żałują - tego wszystkiego, czego
brakowało w ich życiu, ale uważają je za całkiem zwykłe i normalne, takie, jak życie innych
kobiet. Julia, która jest gospodynią tego domu, i jej przyjaciółki, Maria i Joanna, już to dobrze
umieją, ale czwarta spośród nich, ta najmłodsza, ta, tak bardzo nieodpowiednio i niewłaściwie
młoda przy tym stoliku - ona jeszcze tego nie umie. Nie nauczyła się myśleć o tym, o czym
myśleć nie powinna, przywoływać na twarz skore uśmiechy, nucić podczas zamyśleń przy
brydżowych licytacjach, nawet w karty dobrze grać się nie nauczyła, nie obchodzi ją to, co ma
w ręku, spogląda co pewien czas na uchylone drzwi do drugiego pokoju, co w końcu denerwuje
Julię.
- Elżbieto! - upomina. - Gramy piki!
Młoda kobieta zwraca ku niej oczy, przez chwilę nic nie rozumie.
- Przepraszam - szepcze ze skruchą.
- Staraj się skupić.
- Ależ staram się.
- Nie widać tego. - I nie nasłuchuj wciąż telefonu. Zapewniam cię, że jeśli zadzwoni,
wszystkie to usłyszymy. Poza tym jeszcze za wcześnie. Powinnaś już wiedzieć, że my
rozmawiamy ze swoimi mężami nocą.
- Przepraszam - powtarza Elżbieta.
- To ja przepraszam. - Julia, niezadowolona z siebie zaczyna tasować karty. Ale jednak
powie jeszcze i to, czego powiedzieć nie powinna i przed czym powstrzymuje się jedynie
króciutkim wahaniem: - Mówiłam ci, żebyś wyszła za lekarza, inżyniera, albo - szewca. Brałaś
to za moją niechęć do ciebie, myślałaś, że nie lubię cię, bo zabierasz mi syna, a to była
życzliwość. Życzliwość, moja droga!
Elżbieta podnosi wysoko karty, stara się za nimi ukryć.
- Wiem - mówi cicho.
- Ach, wiesz! Może dopiero teraz dochodzisz do tego wniosku. Ale przyznasz, że dwie
kobiety pod jednym dachem, czekające wciąż na telefon...
Teraz Elżbieta ma okazję do ataku i wykorzystuje ją:
- Przecież mama - nie czeka. Mama już się przyzwyczaiła. W końcu... tyle lat...
Julia milczy przez chwilę. Przymyka oczy.
- Przyzwyczaiłam się. Oczywiście. Zresztą... ojciec dopiero co wczoraj dzwonił. I
wkrótce... zawsze już będzie w domu.
Joanna i Maria uważają za słuszne włączyć się do rozmowy. Joanna, tęga i dobroduszna, czyni
gest, jakby chciała pogładzić Elżbietę po głowie, uśmiecha się do niej pokrzepiająco.
- To jest trudne tylko na początku. Przekona się pani.
- Tylko na początku - potwierdza Maria. Na chwilę składa karty i również stara się
uśmiechnąć do Elżbiety, ale
nie może przy tym pokonać gorzkiego skrzywienia ust. -A brydża warto pokochać-dodaje
szybko. - Przydaje się na długie wieczory, kiedy dzieci odchowane, okna pomyte, podłogi
wyfroterowane, pralka wyprała ostatni kawałek brudnej bielizny, niema się interesującej
książki, a w telewizji wciąż kopią piłkę.
Julia rzuca karty.
- Gramy czy rozmawiamy?
Maria stara się zachować spokój.
- To przecież ty zaczęłaś. Ty, moja droga.
2
Noc jest jeszcze gorsza, ta piękna, letnia, księżycowa noc. Z ciągnącego się w dole bulwaru
dochodzą głosy spacerujących. Hałaśliwe śmiechy mężczyzn, chichoty kobiet. Z czego one się
tak wciąż śmieją? - myśli Elżbieta. Leży nieruchomo na tapczanie i nie może sobie nawet
wyobrazić tej skorej chęci do śmiechu, ale chyba i ona się tak kiedyś śmiała. I będzie się
śmiała, tak samo często i łatwo i z byle powodu, gdy ciężkie pudło tankowca, opłynąwszy pół
świata, przybije znów do kei swego portu. Więc tak to jest z kobietami. Wszystkie zmieniają
się w chichotliwe idiotki, gdy tylko... Gdy co? Elżbieta obraca się, wtula ucho w poduszkę,
drugie przykrywa kołdrą. Ale gwar, dochodzący z bulwaru, przycichł tylko, nadal go słyszy,
czasem wydaje się jednostajny i szmerliwy, jak szum morza, a czasem rozdziera jego
monotonię jakiś głos, wybijający się ponad inne, i od razu wyobraźnia przypisuje mu jakąś
twarz, jakieś ciało, żywe i prawdziwe, wyraźniejsze od
najbardziej wyrazistego wizerunku, wyrytego w pamięci. A gdyby tak wstała, ubrała się i
skradając się na palcach, żeby nie zbudzić teściowej, wymknęła się na bulwar, który wydawał
jej się taką atrakcją, gdy zamieszkała w tym domu, a teraz pomnażał tylko jej udręki. Więc
gdyby tak wstała, włożyła swoją najpiękniejszą suknię i wmieszała się w ten tłum na dole. Nie,
to nie było możliwe. Samotność jest jak kalectwo, należy ukrywać je przed ludźmi, gdy z góry
wiadomo, że postawiwszy natychmiast diagnozę, nie będą potrafili z niego uleczyć.
Elżbieta siada na tapczanie, przyciska dłonie do piersi. Tak, musi się nauczyć tego swego
nowego życia, ale tak prawdę mówiąc i w tym poprzednim nie była prymusem; wciąż stawała
przed zadaniami, które przekraczały jej siły, wciąż czegoś nie umiała, cierpiała, gdy inni
zachowywali kojącą obojętność, buntowała się, gdy tylko uległość mogła zapewnić spokój.
Dlaczego zdjąwszy swój lekarski kitel nie zamykała za sobą drzwi szpitala z absolutną
pewnością, że niema sobie nic do zarzucenia, dlaczego zawsze szedł za nią czyjś ból albo
strach - do diabła, trzeba było wreszcie zrozumieć, że to jest cudzy ból i cudzy strach, nie
można przyjmować ich za własne, to nawet przytępia jasność myślenia, lekarz nie może
przejmować się każdym chorym, powinien zachować siły i przytomność umysłu dla
wszystkich. Tak, ale ona nie miała tych życiowych zdolności, które innych kierowały ku
gładkim ścieżkom, z daleka każąc im wymijać wszystkie wyboje. Ta kobieta, która umarła
podczas jej pierwszego dyżuru,.. Czy musiała być przy niej, skoro nie mogła, skoro nie można
było już jej nic pomóc...?
Z bulwaru napływają głośniejsze słowa, strzęp piosenki, śmiech, jakieś głosy zbliżają się,
wyodrębniają ze szmer- liwego gwaru - głos kobiety i mężczyzny. Słychać je coraz
wyraźniej i Elżbieta wstaje, podchodzi do otwartego okna, wychyla się przez parapet. Tamtych
dwoje zatrzymuje się przy murku ogrodzenia, całują się, mężczyzna zsuwa bluzkę z ramienia
kobiety, zaczyna rozpinać swoją koszulę, żeby pierś mieć nagą, gdy przytuli ją do siebie.
Księżyc - ten odwieczny prowokator - wisi w najwyższym punkcie nieba, oświetla całą
zatokę; światła statków na redzie wydają się blade i nikłe w jego blasku. Ten widok powinien
olśnić Elżbietę, ale ona patrzy na tych dwoje przy płocie, oczu od nich nie może oderwać,
ogarniają gorąco, jakby z okna bił upał, a nie wieczorny chłód.
- Nie - mówi kobieta.
- Tak. Tak! - powtarza mężczyzna.
- Nieee - głos kobiety słabnie, jej przeczenie jest bardziej zachętą niż uporem.
Elżbieta odwraca się od okna, przykłada pięść do ust. Chce wrócić na tapczan, ale nie może
ruszyć się z miejsca. Zza okna dochodzi podniecony śmieszek kobiety, zduszone
pomrukiwanie mężczyzny. Elżbieta powoli odwraca głowę. Wie dobrze, co robi tamtych
dwoje i nie musi patrzeć, a jednak patrzy. Nie powinna patrzeć, a patrzy. Nie powinna, nie
wolno jej, ale nie może się ruszyć z miejsca, nie może odwrócić głowy, to nie tamta kobieta, to
ona stoi tam na dole, przyparta do ogrodzenia, to ona ledwie tłumi jęk i nie może opanować
tego, co zaczyna dziać się z jej ciałem. Przerażona i upokorzona, że nie zdołała się opanować,
przymyka oczy, ale powoli spływa z niej napięcie, ogarnia ją spokój, nagłe pragnienie snu.
W sąsiednim pokoju dźwięczy telefon. Elżbieta nie od razu go słyszy, a gdy wreszcie ten
dźwięk dociera do jej świadomości - za szybą oszklonych drzwi zapala się światło, Julia jest
szybsza od niej i jej podniecony głos woła, jakby naprawdę miał przebić się przez odległość
mórz i oceanów:
- Halo! Radio-Gdynia? Tak. Jestem! Jestem!
Elżbieta znowu przymyka oczy, opiera głowę o ścianę.
- Halo! - woła Julia. Czy coś się stało? Dzwoniłeś przedwczoraj.
Na statku, który za dwa dni wchodzi do Bangkoku, młody radiotelegrafista ustępuje miejsca
kapitanowi, żeby mógł spokojnie i wygodnie przeprowadzić rozmowę.
- Czy coś się stało? - powtarza Julia.
- Nie - mówi kapitan - nic się nie stało. Po prostu... chciałem usłyszeć twój głos...
-Mój głos...? - Julia opiera się o biurko. Zamiast radości w jej twarzy jest niepokój i napięcie.
Kapitan przesuwa dłonią po siwych, ale wciąż jeszcze gęstych włosach, zerka speszony ku
radiotelegrafiście.
- Przestań się tak dziwić. Myślałem, że się ucieszysz.
- Ależ cieszę się! - Julia usiłuje się opanować. - Bardzo! Tylko... nigdy tego przedtem nie
mówiłeś.
- No i raz mówię! - kapitan podnosi głos, ale zaraz go ścisza, znów zerkając na
radiotelegrafistę. Raz mówię. I powiedz wreszcie, że to miłe z mojej strony.
- Bardzo miłe - potwierdza Julia, wciąż zdumiona.
- Właściwie... niewiele narozmawialiśmy się w życiu.
- Co takiego? - woła Julia. S ł y s z y, ale nie rozumie. Boi się zrozumieć.
- Mówię, że niewiele narozmawialiśmy się w życiu. Ty i ja.
-1 dlatego zadzwoniłeś?
- Może dlatego.
- Jeszcze to nadrobimy - Julia usiłuje nadać rozmowie lekki ton. - Jeszcze będziemy mieć
na to czas.
Kapitan znów spogląda ku radiotelegrafiście, który z pilną uwagą wpatruje się w bulaj.
- Też tak myślę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin