Zahn Timothy - Kobra 04 - Wojna kobry.doc

(812 KB) Pobierz
Timothy Zahn

Timothy Zahn

 

 

 

Wojna Kobry

Cykl: Kobra  tom 4

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

Przez dłuższą chwile Pyre leżał nieruchomo w hamaku i zastanawiał się, co go obudziło. Prześwitujące przez liście drzew promienie słońca uświadomiły mu, że zbliża się wieczór. Zdał sobie sprawę, że przespał cały dzień, i zrobiło mu się trochę głupio. Pomyślał, że zbudził się, ponieważ całe jego ciało wypoczęło musiał być o wiele bardziej zmęczony, niż początkowo sądził.

Zaczął właśnie wysuwać rękę ze śpiwora, kiedy nagle usłyszał czyjeś stłumione pokasływanie.

Zamarł bez ruchu, włączywszy wzmacniacze słuchu na największą czułość. Naturalne odgłosy lasu rozbrzmiały mu w uszach niczym głośny ryk... a oprócz tych dobrze znanych dźwięków usłyszał ciche głosy ludzi. Musiało ich być wielu, co najmniej dziesięciu.

"Polowanie?" - pomyślał z niejaką nadzieją. Wiedział jednak, że podczas takich wypraw rozmowom towarzyszą zazwyczaj odgłosy kroków, nie słyszał ich jednak. Od czasu do czasu ktoś przenosił tylko ciężar ciała z nogi na nogę. Nawet myśliwi, podkradający się do zwierzyny, powinni robić więcej hałasu... co znaczyło, że nieoczekiwani goście byli zapewne bardziej wędkarzami niż myśliwymi.

A w pobliżu, o ile mu było wiadomo, znajdowały się tylko dwie ryby warte tak dokładnie zaplanowanej akcji: on sam i "Dewdrop".

Niech to diabli.

Powoli, poruszając się jak najciszej, zaczął wyplątywać się z leżącego w hamaku śpiwora i otaczającej go obronnej klatki. Jeżeli go śledzili, robił błąd, ale bez względu na to, czy zauważą jego obecność, czy nie, nie miał zamiaru dać się schwytać związany niczym prosię. W pewnej chwili klatka zaskrzypiała, dźwięk ten rozbrzmiał mu w uszach niczym wybuch granatu atomowego, ale na szczęście nikt więcej tego nie usłyszał. W następnej minucie stał już na gałęzi, na której rozwiesił hamak, przyciskając mocno plecy do pnia drzewa.

Niedoszła zwierzyna gotowa była przedzierzgnąć się w myśliwego. Ciche głosy dochodziły z części lasu oddzielającej go od "Dewdrop", zaczął więc schodzić po pniu, zatrzymując się na każdej gałęzi i nasłuchując.

Nie zauważywszy żadnego Qasamanina, dotarł na ziemię, ale dobiegające coraz wyraźniej głosy, pozwoliły mu lepiej zorientować się, gdzie znajduje się obława dzięki czemu przestał się dziwić, że dali mu spokój. Wyglądało na to, że wszyscy zostali rozstawieni wzdłuż skraju lasu rosnącego najbliżej "Dewdrop" oraz że zwracali uwagę i broń tylko na statek. Organizowanie takiej akcji po prawie tygodniu od chwili lądowania musiało świadczyć o tym, że dzieje się coś złego. W tej chwili nie było ważne, czy to ktoś z grupy zwiadowczej zawalił sprawę, czy też może był to jeden z przejawów wyolbrzymiającej wszystko qasamańskiej paranoi. Liczyło się tylko...

Liczyło się to, że życie Joshuy Moreau znalazło się w niebezpieczeństwie. A jeżeli go zabili, kiedy Pyre spał, wówczas...

Kobra przygryzł mocno wewnętrzną część policzka. Uspokój się! - warknął do siebie. - Przestań i zamiast wpadać w panikę, zacznij myśleć. Fakt, że Qasamanie nie zdecydowali się jeszcze na zaatakowanie "Dewdrop", oznaczał, że widocznie nie byli do tego gotowi... a jeżeli tak, to może Joshua i inni wciąż jeszcze żyli. Qasamanie wiedzieli, że atak na grupę zwiadowczą musiał zaalarmować załogę statku, a byli zbyt sprytni, by uderzyć.

Jeżeli ani Cerenkov, ani ludzie na statku nie mieli pojęcia, co się święci, wszystko zależało teraz od Pyre'a.

Nie miał wielkiego wyboru. Jego awaryjna słuchawka była urządzeniem umożliwiającym łączność tylko w jedną stronę; nie mógł więc porozumieć się ze statkiem. Urządzenie do komunikacji laserowej było dobrze ukryte i zapewne nie wpadło w ręce Qasaman, lecz jeżeli nawet ich kordon nie znajdował się dokładnie w tamtym miejscu, to z pewnością musiał stać niedaleko. Pozabijać ich wszystkich? To byłoby zbyt ryzykowne, może nawet samobójcze, i z pewnością zmusiłoby Qasaman do natychmiastowego rozpoczęcia akcji.

Gdyby jednak Qasamanie nie widzieli się nawzajem, może udałoby się unieszkodliwić po cichu jednego albo dwóch stojących najbliżej kryjówki, nie alarmując przy tym pozostałych. Wyciągnąć szybko laser, znaleźć jakieś bezpieczne miejsce - chociażby na wierzchołku drzewa, jeżeli to będzie konieczne - i nawiązać łączność ze statkiem. Może wspólnie Uda się wymyślić jakiś sposób, żeby sprzątnąć Moffowi sprzed nosa całą grupę.

Zwracając uwagę na zeschłe, szeleszczące przy każdym kroku liście, Pyre ruszył ostrożnie w stronę kryjówki, rozglądając się na wszystkie strony. Ocenił, że zostało mu już tylko pięć metrów, kiedy nagle w uszach zabrzmiał mu przenikliwy jazgot.

Odruchowo odskoczył w bok. Zanim jeszcze mózg zdążył zinterpretować ten dźwięk, awaryjna słuchawka odebrała silne zakłócenia. Jednym płynnym ruchem wyszarpnął ją z ucha, ale kiedy echo tego dźwięku zamierało w jego mózgu, uświadomił sobie z przerażeniem, że się spóźnił. Zakłócenia o tak dużej sile musiały oznaczać, że Qasamanie chcieli uniemożliwić ludziom wszelką łączność radiową w promieniu co najmniej kilkudziesięciu kilometrów. A to z kolei oznaczało, że postanowili rozpocząć swoją akcję... - Gifss - usłyszał nagle jakiś syk.

Znieruchomiał na widok dwóch maskujących się Qasaman. Stali zaledwie o kilka metrów przed nim. Wymierzone w niego pistolety wydały mu się większe od tych, które widywał zazwyczaj, a rozłożone do lotu skrzydła mojoków świadczyły o tym, że i ptaki również mają się na baczności. Jeden z mężczyzn mruknął coś i zaczął iść powoli w stronę Pyre'a, nie przestając mierzyć w pierś Kobry.

Nie było czasu na zastanawianie się nad skutkami jakiejkolwiek akcji, ani na żadne rozmyślania poza jednym: w jaki sposób wyjść cało z opresji, nie alarmując przy tym. wroga. Było jasne, że napastnikom chodzi o to, by załoga "Dewdrop" nie dowiedziała się o ich obecności. Jeżeli więc Pyre tym samym pokrzyżuje ich plany. Jego atak musi być szybki i skuteczny.

Pyre jeszcze nigdy w życiu nie zabił człowieka. Był tego bliski owego pamiętnego dnia, dawno temu, kiedy w ciągu kilku zaledwie sekund najstraszliwszej wymiany laserowego ognia, jaką udało mu się widzieć w tamtych czasach, i kiedykolwiek potem. Jonny Moreau i jego rzekomo zmartwychwstały towarzysz zastrzelili kilka Kobr - niedoszłych kacyków Challinora. Był wtedy kilkunastoletnim chłopcem, mieszkańcem borykającej się z wieloma problemami osady, i przeżył widok tylu zmasakrowanych ciał ludzkich, że później przez długi czas nie mógł uwolnić się od koszmarów - zwłaszcza, że dzięki wcześniejszemu poparciu planów Challinora czuł się za to wszystko współodpowiedzialny. Nie chciał więc brać na swoje sumienie śmierci następnych ludzi.

Ale nie miał wyboru. Żadnego. Jego broń soniczna mogła z tej odległości ogłuszyć napastników, wiedział jednak, że nie na długo... a poza tym, zakres częstotliwości, na który byli wrażliwi ludzie, zapewne różnił się od tego, na który reagowały ich mojoki. Trzeba zaś było unieszkodliwić wszystkich naraz, zanim ktokolwiek - czy to Qasamanin, czy mojok - będzie miał czas ostrzec innych.

Zbliżający się do niego napastnik znajdował się tymczasem w odległości dwóch metrów, przepisowo nie zasłaniając celu swojemu partnerowi. Cztery szybkie mrugnięcia okiem, żeby nastawić celownik nanokomputera na właściwe cele, delikatne naciśnięcie językiem podniebienia w celu uruchomienia systemu automatycznego naprowadzania na cel... i kiedy Qasamanin otwierał usta, żeby coś powiedzieć, Pyre strzelił.

Lasery jego małych palców rozbłysły nitkami światła, bo Pyre ruchami dłoni i nadgarstków reagował na rozkazy sterowanych przez komputer serwomotorów. Jak wszystkie odruchy Kobry, i te były niesamowicie szybkie, toteż cała akcja dobiegła końca w czasie krótszym niż mrugnięcie okiem.

To nie było zbyt trudne - pomyślał, kucając pod pniem drzewa i czekając, czy cichy odgłos padających na ziemię ciał nie zwróci czyjejś uwagi. - Właściwie było całkiem łatwe. Popatrzył na trupa, który upadł niemal tuż przed nim, i na jego głowę z wypaloną w niej laserem dziurą, częściowo zasłoniętą teraz przez leśne runo. Kiedy jednak przeniósł wzrok na mojoka, który zginął tak szybko, że wciąż jeszcze obejmował szponami gruby naramiennik, zaczął gwałtownie drżeć i musiał ze sobą walczyć, żeby nie zwymiotować.

Czekał tak przez pot minuty, aż ustąpią najgorsze skurcze mięśni i smak żółci w ustach, zanim zaczął ponownie skradać się do kryjówki. Nie mając w uchu słuchawki, której jazgot odwracałby jego uwagę, zdołał przebyć pozostałą część drogi bez żadnych przygód. Raz tylko, kiedy wyjmował urządzenie, zobaczył jakiegoś Qasamanina. Tamten jednak był odwrócony w inną stronę i Pyre zdołał ukończyć pracę, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi.

Zagłębiwszy się bardziej w las, szedł na południe. Liczył na to, że Qasamanie nie naszpikowali swoimi oddziałami całego tego przeklętego lasu. Nawet gdyby to uczynili, zawsze mógł wspiąć się na drzewo i z jego wierzchołka spróbować nawiązać łączność ze statkiem.

Przesadna ostrożność tubylców nie sięgała jednak tak daleko. Linia kordonu kończyła się zaledwie sto metrów od kryjówki; Pyre odszedł dalsze pięćdziesiąt metrów, a później ponownie skręcił w stronę granicy lasu. Zauważył rosnący tam krzak, i pomyślał, że będzie mógł wycelować antenę laserowego nadajnika w dziób "Dewdrop" bez zwracania na siebie uwagi obserwatorów z wieży kontrolnej po drugiej stronie lotniska. Leżąc na ziemi, rozstawił urządzenie tak szybko, jak tylko umiał, i naprowadził celownik anteny na miejsce na dziobie, w którym znajdowała się większość gniazd z czujnikami. Pomodliwszy się w duchu, pstryknął przełącznikiem.

- Tu Pyre - mruknął do mikrofonu. - Odezwijcie się, jeżeli mnie ktoś słyszy.

Nikt się jednak nie odezwał. Odczekał kilka sekund, a później nieznacznie przesunął celownik w bok i spróbował po raz drugi. Nadal żadnej odpowiedzi.

Mój Boże - pomyślał - czyżby udało się im zabić wszystkich na pokładzie? Uważniej popatrzył na kadłub, starając się dostrzec na nim ślady po kulach czy odłamkach. Może zastosowali jakiś gaz, który przedostał się na pokład, nie uszkadzając kadłuba? Czując, jak trwoga ściska go za gardło, jeszcze raz nieznacznie zmienił położenie celownika.

- ... Almo, jesteś tam? - usłyszał. - Odezwij się, Almo! Ciało Pyre'a odprężyło się w poczuciu nagłej ulgi.

- Jestem tu, pani gubernator - odetchnął głośno. - Obawiałem się, że przydarzyło się wam coś złego.

- Ta-a, niewiele brakowało - odparła ponuro Telek.

- W jakiś sposób się zorientowali, że ich szpiegujemy, a teraz zastanawiamy się, czy chcą wziąć statek szturmem, czy też z uwagi na własne bezpieczeństwo uznają, że lepiej będzie wysadzić go w powietrze.

- Ma pani jakieś wiadomości od grupy zwiadowczej? - zapytał Pyre, zmuszając się, by jego głos nie zdradzał dręczącego go niepokoju.

- Wciąż jeszcze są w autokarze razem z Moffem i chyba na razie nic się nie stało. Ale nie wiozą ich do Sollas, a zapewne do następnego miasta. Mieliśmy nadzieję, że uda się nam skontaktować z tobą w porę i że będziesz mógł się do nich dostać, zanim oddalą się od statku.

- No i? - przynaglił ją Pyre.

Telek zawahała się.

- No cóż... Oceniamy, że autokar powinien minąć skrzyżowanie z główną drogą wiodącą do Sollas za jakieś dziesięć do piętnastu minut, ale to ponad dwadzieścia kilometrów stąd...

- Ilu Qasaman jest w środku? - przerwał jej bezceremonialnie.

- Zwyczajna sześcioosobowa eskorta - powiedziała. - Rzecz jasna, także ich mojoki. Nie wiem jednak, czy nawet gdyby udało ci się dotrzeć tam na czas, będziesz mógł uwolnić ich w taki sposób, żeby nikomu nic się nie stało.

- Coś wymyślę. Tylko nie odlatujcie, dopóki nie wrócę... albo dopóki nie stanie się jasne, że nie wrócimy wcale.

Nie czekając na odpowiedź, przerwał połączenie i zaczął wycofywać się na czworakach zza skrywającego go krzaka, w głąb zbawczego lasu. Pozostawił jednak ukryty laser, aby mógł z niego skorzystać później. Dwadzieścia kilometrów w dziesięć minut. Beznadziejna sprawa, nawet gdyby miał biec po równej drodze, zamiast przedzierać się przez leśne gąszcze... pocieszał się jednak tym, że może Qasamanie zaplanowali to wszystko zbyt sprytnie. Sześciu strażników w zwykłym autokarze nie stanowiło skutecznej ochrony, nawet jeśli uwzględnić ich mojoki i fakt, że pilnowali tylko czterech i to nieuzbrojonych więźniów. Gdyby Pyre był na ich miejscu, postarałby się przy pierwszej okazji zamienić autokar na jakiś bezpieczniejszy pojazd... a jeżeli rozumował prawidłowo, wprost idealnym miejscem do takiej przesiadki byłoby znajdujące się na południe od nich skrzyżowanie dróg.

Jeżeli jego domysły są słuszne, cała grupa powinna spędzić tam kilka minut. Całkiem możliwe, że przesiadka zajmie tyle czasu, iż będzie mógł dotrzeć na miejsce, zanim zdążą udać się w dalszą drogę.

Tylko że wówczas będzie miał do czynienia nie tylko z szóstką strażników, ale i z całym oddziałem wojska, który sprowadzą, aby ochraniał całe przedsięwzięcie. Nic jednak nie mógł na to poradzić. Nadszedł czas, żeby Almo Pyre, Kobra, stał się wreszcie tym, kim powinien być dzięki swoim implantowanym urządzeniom. Nie myśliwym czy szpiegiem, czy nawet pogromcą aventińskich kolczastych lampartów.

Ale wojownikiem.

Zaczął biec najszybciej, jak potrafił. W gąszczu otaczających ze wszystkich stron drzew, skierował swe kroki na południe. Wszystko zależało teraz tylko od niego.

Wszystko zależało teraz tylko od niego. York głęboko odetchnął i zaczął stosować dobrze znane każdemu komandosowi techniki odprężania mięśni i uspokajania nerwów, żeby lepiej przygotować się do akcji. Na tle ciemniejącego nieba dostrzegł nieco z przodu, po prawej stronie zarysy pierwszych budynków Sollas, a ze zdjęć lotniczych pamiętał, że wkrótce droga skręci i zaczną oddalać się od miasta. Nadszedł wiec czas, by rozpocząć akcję... i przekonać się, jak groźne potrafią być naprawdę te mojoki.

Wieczne pióro i pierścień miał jak zwykle przygotowane w lewej dłoni. Zdjąwszy zegarek z kalkulatorem z lewego przegubu, umieścił pióro w specjalnym otworze w opasce, a potem sprawdził, czy styki są dokładnie połączone. Wsunął pierścień we właściwe miejsce na oprawce pióra i po chwili podręczny pomocnik komandosa był gotów. Uzbrojenie urządzenia wymagało tylko wystukania trzech cyfr na klawiaturze kalkulatora.

Owinąwszy pasek zegarka wokół paków prawej dłoni, niedbałym ruchem umieścił przedramię na oparciu znajdującego się przed nim fotela. Kilka kilometrów wcześniej Moff powierzył pilnowanie więźniów jednemu ze swoich ludzi, a ten wpatrywał się teraz w Rynstadta i Joshuę. Masz tylko jeden strzał - powtórzył York w myślach, a potem wymierzył pióro w strażnika i nacisnął spust

Qasamanin szarpnął się, kiedy mikroskopijna strzałka wbiła mu się głęboko w policzek, a pistolet w jego dłoni zatoczył szeroki łuk, jak gdyby wypatrując celu. Odruch ten okazał się daremny; jego oczy zaczynały już tracić blask pod wpływem mieszaniny bardzo silnych środków paraliżujących, York przesunął nieco pióro, kierując je w mojoka znajdującego się na ramieniu umierającego Qasamanina, i po chwili druga strzałka trafiła do celu tak samo pewnie jak pierwsza... ale kiedy chciał wycelować w mojoka na ramieniu Moffa, w autokarze rozpętało się prawdziwe piekło.

Były to niesamowicie mądre ptaki. Martwy Qasamanin nie zdążył osunąć się na podłogę, a pięć pozostałych mojoków poderwało się do lotu, pikując na Yorka niczym srebrzysto-niebieskie Furie. Zdołał wystrzelić jeszcze dwukrotnie, ale nie trafił ani razu. Ptaszyska dopadły go, wpiły się szponami w prawą rękę i twarz i przyciskały go do siedzenia. Przez mgłę paniki ogarniającej jego umysł słyszał pełen przerażenia głos Rynstadta i niezrozumiałe krzyki Qasaman. Ptaki oślepiały go, tłukąc skrzydłami po twarzy, lecz nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że rozrywają mu prawe przedramię i rozszarpują dłoń, by dobrać się szponami i dziobami do pomocnika komandosa. Urządzenie było wciąż owinięte wokół dłoni, chociaż York od dawna przestał myśleć o jego ochronie. Cała prawa ręka paliła go żywym ogniem, szturmując mózg falami piekącego bólu... i nagle z łopotem skrzydeł ptaki odleciały. Skrzeczały tylko na niego, siedząc na oparciach sąsiednich foteli i ramionach swoich panów, ale kiedy popatrzył na to, co zrobiły z jego ręką...

Emocjonalny wstrząs połączył się z fizycznym bólem... i Decker York, który podczas służby na pięciu innych światach widywał wielu zabitych i rannych, pogrążył się w azylu omdlenia niczym kamień ciśnięty w głębię nieświadomości

Zanim ogarnęła go ciemność, pomyślał, że chyba już nigdy się nie obudzi.

- Och, mój Boże - szepnął Christopher. - Mój Boże.

Telek przygryzła mocno kostki palców prawej dłoni, którą trzymała przy ustach zaciśniętą w pięść. Ręka Yorka... Bardzo chciała odwrócić wzrok od ekranu, ale nie pozwalał jej na to jakiś wewnętrzny nakaz, podobnie jak Joshui. Przypomniało jej to szaleńczą, przeprowadzaną na ślepo sekcję ręki Yorka... z rym jednak, że pacjent wciąż żył. Na razie.

Stojący obok niej Nnamdi zakrztusił się i wybiegł z pomieszczenia. Prawie tego nie zauważyła.

Wydawało się, że trwało to całą wieczność, ale musiało upłynąć najwyżej kilka sekund, zanim Rynstadt znalazł się obok Yorka z niewielkim plastikowym pojemnikiem z gojącą pianką, który trzymał w trzęsącej się dłoni. Zaczął nerwowo spryskiwać jego rękę, ale zanim opróżnił pojemnik, Cerenkov zdołał ocknąć się z paraliżującego go strachu i doskoczył, wyjmując własny. Udało im się powstrzymać upływ krwi z najobficiej krwawiących ran.

Przez cały ten czas Joshua nawet nie drgnął.

Przeraził się nie na żarty - pomyślała Telek. - Dla takiego dzieciaka musiał to być okropny widok.

- Pani gubernator? - odezwał się w interkomie głos F'ahla, tak głośno, że aż podskoczyła. - Czy przeżyje?

Zawahała się. Co prawda krwotok został powstrzymany, ale znała się na tym zbyt dobrze, aby mieć jakiekolwiek złudzenia.

- Nie ma na to najmniejszych szans - odezwała się do F'ahla bardzo cicho. - Przed upływem godziny powinien znaleźć się w sali operacyjnej na pokładzie "Dewdrop".

- A Almo...?

- Tylko on mógłby przynieść go tutaj, zanim nie będzie za późno. Nie może jednak tego zrobić. Jeżeli tylko spróbuje, sam straci życie.

Słowa te paliły jej usta, chociaż wiedziała, że to prawda. Qasamanie i ich ptaki nie byli już tak łatwowierni, i Pyre nie zdoła zbliżyć się do autokaru nawet na odległość dziesięciu metrów. Obawiała się, że mimo to będzie próbował, a wtedy...

Nie było jednak innego wyjścia.

- Kapitanie, proszę przygotować "Dewdrop" do startu - powiedziała, oderwawszy w końcu wzrok od ekranu, by spojrzeć na Justina leżącego na tapczanie. Miał mocno zaciśnięte pięści i jeżeli nawet zdawał sobie sprawę z tego, że właśnie skazała na śmierć jego brata, nie dał tego po sobie poznać.

- Zanim wystartujemy, trzeba zniszczyć jak najwięcej granatników oraz innego uzbrojenia na szczycie wieży i na skraju lasu a także mieć nadzieję, że "Dewdrop" da sobie radę z resztą.

- Rozumiem, pani gubernator.

Telek zwróciła się w stronę drzwi pomieszczenia, przy których stali z ponurymi minami Winward i Link.

- Nie uda się nam zabrać wszystkich - odezwała się bardzo cicho.

- Doszedłem do tego samego wniosku - burknął Winward. - Kiedy mamy wyjść?

Przygotowania statku do startu powinny zająć co najmniej dziesięć minut.

- Za jakiś kwadrans - powiedziała. Winward kiwnął głową.

- Będziemy gotowi - odrzekł.

On i drugi Kobra odwrócili się i opuścili pomieszczenie.

- Pakiety ratunkowe z pełnym wyposażeniem! - krzyknęła w ślad za nimi Telek.

- Jasne - dobiegła z korytarza ich odpowiedź.

Nie oszukała nikogo i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Nawet jeżeli obaj przeżyją strzelaninę, nie było najmniejszej szansy, żeby "Dewdrop" mogła po nich wrócić i wziąć na pokład. Zakładając, rzecz jasna, że i statek nie zostanie trafiony podczas walki.

No cóż, przekonają się o tym za pół godziny albo nawet wcześniej. Zanim to jednak nastąpi...

Zanim nastąpi, będzie mnóstwo czasu na obserwowanie, jak Pyre umiera, próbując uwolnić swoich towarzyszy.

Ponieważ był to jej obowiązek, Telek skierowała ponownie wzrok na monitory. W ustach pozostała jej gorycz klęski i poczuła się bardzo, bardzo stara.

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

Joshua czuł, jak mocno bijące serce podchodzi mu do gardła, a w oczach kręcą się łzy współczucia dla kolegi. Obraz zmasakrowanego ramienia Yorka, niewidocznego teraz pod białą skorupą piany tamującej upływ krwi i gojącej rany, utkwił mu w pamięci tak mocno, jak gdyby miał w niej pozostać na zawsze. Och, Boże, Decker - poruszył bezgłośnie ustami. - Decker! - on sam nie zrobił nic, by mu pomóc. Ani podczas nieudanej próby ucieczki, ani potem. Rynstadt i Cerenkov pospieszyli z pomocą, wyciągając podręczne zestawy medyczne, a on bojąc się przeraźliwie Qasaman i mojoków nie kiwnął nawet palcem. Gdyby to zależało od niego, York wykrwawiłby się na śmierć.

Ludzie spodziewają się po nas nadzwyczajnych czynów - pomyślał. Czuł się jak małe dziecko. Jak tchórzliwe dziecko.

- Musimy zabrać go na pokład - mruknął Cerenkov i uniósł poplamioną krwią dłoń, aby otrzeć sobie policzek. - Potrzebne będą transfuzje i Bóg wie, co jeszcze.

Rynstadt mruknął coś w odpowiedzi, ale tak cicho, że Joshua go nie usłyszał. Oderwawszy wzrok od ręki Yorka, popatrzył na przód autokaru i ujrzał obserwującego ich Moffa z pistoletem skierowanym w ich stronę. Joshua machinalnie zauważył, że autokar przyspieszył, a przez przednią szybę zobaczył skupisko słabych, oddalonych świateł. Jakaś nie otoczona murem wioska czy też może strzeżone skrzyżowanie?

Po namyśle doszedł do wniosku, że to drugie. Mimo zapadającego mroku udało mu się dojrzeć zarysy połowy tuzina pojazdów stojących obok niskiego, przypominającego szopę domu.

A obok nich dziesiątki kręcących się Qasaman.

Ich autokar zatrzymał się obok. Zaledwie zdążył stanąć, kiedy drzwi otworzyły się i do środka wpadł barczysty Qasamanin. Zamienił z Moffem kilka chrapliwie brzmiących, szybko wypowiedzianych zdań i popatrzył podejrzliwie na Aventinian.

- Bachuts! - rozkazał i zrobił wymowny gest w stronę otwartych drzwi autokaru.

- Yuri? - mruknął Rynstadt.

- Oczywiście - odparł z goryczą Cerenkov. - A mamy jakieś inne wyjście?

Pozostawiwszy Yorka na swoim miejscu, obaj przecisnęli się obok przybysza i wyszli z pojazdu. Joshua zrobił to samo, chociaż czuł palącą go coraz silniej złość.

Na zewnątrz czekało już czterech uzbrojonych po zęby mężczyzn, stojących półkolem przed drzwiami autokaru. Towarzyszył im pomarszczony starzec. Joshua zwrócił uwagę na jego przygarbione plecy i resztki siwych włosów rosnących po bokach łysiejącej głowy. Jego spojrzenie było jednak zdumiewająco przenikliwe - wręcz przerażająco przenikliwe - i to właśnie on odezwał się do trójki więźniów.

- Jesteście oskarżeni o szpiegowanie Qasamy - powiedział. Mimo wyraźnie brzmiącego obcego akcentu, można było zrozumieć go bez trudu. - Wasz towarzysz o nazwisku York jest ponadto oskarżony o zabicie Qasamanina i jego mojoka. Jakiekolwiek następne próby stosowania przemocy zostaną ukarane natychmiastową śmiercią. Udacie się teraz pod eskortą do miejsca, gdzie zostaniecie przesłuchani.

- A co z naszym przyjacielem? - zapytał go Cerenkov, ruchem głowy wskazując wnętrze autokaru. - Musi zostać zbadany przez lekarza i poddany natychmiastowej operacji.

Starzec powiedział coś do mężczyzny wyglądającego na dowódcę ich nowej eskorty, a tamten odpowiedział mu równie szybko.

- Zostanie poddany leczeniu na miejscu - zwrócił się starzec do Cerenkova. - Jeżeli umrze, poniesie tym samym zasłużoną karę za swoje przewinienie. Wy udacie się teraz z nami.

Joshua nabrał głęboko powietrza w płuca.

- Nie - odezwał się bardzo stanowczo. - Musimy zabrać naszego przyjaciela na pokład statku. I to zaraz. W przeciwnym razie wszyscy zginiemy, nie udzieliwszy odpowiedzi na żadne z waszych pytań.

Starzec przetłumaczył te słowa, a czoło dowódcy zmarszczyło się, kiedy udzielał odpowiedzi.

- W waszym położeniu nie możecie stawiać warunków - warknął starzec.

- Mylisz się - odparł Joshua tak spokojnie, jak tylko potrafił, chociaż obraz zmasakrowanej ręki Yorka mieszał mu się z widokiem rozmawiających z nim Qasaman. Gdyby domyślili się, że blefuje... Lecz nawet kiedy unosił zaciśniętą w pięść lewą rękę, wiedział, że jest tylko zwyczajnym tchórzem. Na myśl o tym, że mogłoby przydarzyć mu się coś podobnego jak Yorkowi, czuł, jak żołądek zaczyna podchodzić mu do gardła... nie miał jednak innego wyjścia. - To urządzenie na moim nadgarstku jest bombą, umożliwiającą mi autodestrukcję - powiedział starcowi. - Jeżeli rozewrę palce, uprzednio go nie wyłączywszy, zostanę rozerwany na strzępy. A wraz ze mną wszyscy pozostali. Oddam wam to urządzenie tylko wówczas, kiedy pozwolicie mi osobiście zanieść Yorka na pokład statku.

Po przetłumaczeniu jego słów zapadła krótka, pełna napięcia cisza.

- Wciąż uważasz nas za głupców - odezwał się dowódca, a starzec przetłumaczył jego słowa. - Dostaniesz się na pokład i nie wrócisz.

Joshua pokręcił lekko głową.

- Nie - odpowiedział. - Na pewno wrócę.

Dowódca splunął pogardliwie, ale zanim miał czas odpowiedzieć, podszedł do niego Moff i zaczął mu coś szeptać do ucha. W pewnej chwili dowódca zmarszczył brwi, ale później zacisnąwszy usta, kiwnął głową. Potem odwrócił się do jednego ze swoich ludzi i wydał mu rozkaz. Qasamanin natychmiast zniknął w ciemności, a Moff odwrócił się do starca i zaczął coś tłumaczyć, ale tak cicho, że i tym razem Joshua nie zdołał nic usłyszeć. Tamten tylko kiwnął głową i zwrócił się do Joshuy.

- Jako gest naszej dobrej woli, Moff wyraził zgodę na spełnienie twojego życzenia, ale pod jednym warunkiem: do czasu powrotu będziesz miał zawieszony na szyi ładunek wybuchowy. Jeżeli pozostaniesz na statku przez czas dłuższy niż trzy minuty, wywołamy eksplozję.

Joshua poczuł, jak coś ściska go za gardło i w ciągu kilku następnych chwil myśli o zdradzie i podstępie mieszały się w jego głowie niczym mętna ciecz, z prześwitującym przez nią promykiem nadziei. Z pewnością istniało wiele innych, o wiele łatwiejszych sposobów, by go zabić... ale jeżeli chcieli być pewni, że "Dewdrop" już nigdy nie wystartuje, nie było prostszego sposobu przemycenia ładunku wybuchowego na pokład. Taki sposób pozbawiał ich jednak szansy zapoznania się z napędem gwiezdnym... ale może nie zależało im na tym aż tak bardzo... z drugiej strony, jeżeli nie podejmie ryzyka, York z pewnością umrze... ale jaki mógł być prawdziwy powód tego gestu dobrej woli, skoro i tak mieli w rękach wszystkie karty...?

Odwrócił się do Cerenkova i Rynstadta, którzy także czekali w napięciu.

- Co mam zrobić? - zapytał szeptem, nadal bijąc się z myślami.

Cerenkov lekko wzruszył ramionami.

- To twoje życie i ty ryzykujesz - powiedział. - Musisz sam podjąć decyzję.

Jego życie... Nagle zdał sobie sprawę z tego, że wcale nie chodzi tylko o to. Gdyby pozostał z nimi, żaden nie miałby szansy ocalenia... Cerenkov i Rynstadt wspólnie z Justinem może będą mieli taką szansę.

Od tego, co postanowi, będzie zależało życie ich wszystkich. Plan Corwina - główny powód, dla którego obaj bracia Moreau znaleźli się na pokładzie statku - i wszystko inne było teraz w jego trzęsących się ze zdenerwowania rękach.

- Zgadzam się - powiedział w końcu do starca. - Przystaję na wasze warunki.

Starzec przetłumaczył jego słowa, a dowódca zaczął wydawać rozkazy swoim ludziom.

Kilka następnych minut minęło bardzo szybko. Cerenkova i Rynstadta zabrano do innego, wyraźnie opancerzonego autokaru, który po chwili zniknął w mroku, jadąc dalej tą samą, wiodącą na południowy zachód drogą. Nieprzytomnego wciąż Yorka przeniesiono na noszach do drugiego, również opancerzonego pojazdu. Wkrótce po nim znaleźli się tam Joshua i Moff, do których dołączył także tłumacz. Kiedy pojazd skręcił na północ, kierując się w stronę Sollas i "Dewdrop", jeden z eskortujących ich Qasaman ostrożnie zapiął na szyi Joshuy taśmę z ładunkiem wybuchowym.

Urządzenie wyglądało bardzo niewinnie, składało się z dwóch pękatych cylindrów, umieszczonych po obu stronach szyi i złączonych za pomocą elastycznej, ale sprawiającej wrażenie bardzo wytrzymałej, plastikowej taśmy o szerokości trzech centymetrów i grubości kilku milimetrów. Joshua pomyślał, że utrudnia mu oddychanie... ale może tak mu się tylko wydawało. Przesuwając od czasu do czasu językiem po wargach, starał się zbyt często nie przełykać śliny, a potem zmusił się do myślenia o Yorku i jego szansach przeżycia.

Jazda trwała zdumiewająco krótko.

Autokar zatrzymał się o jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt metrów od głównej śluzy "Dewdrop". Dwaj Qasamanie wyciągnęli składany stolik na kółkach, rozstawili go, umieścili na nim wciąż leżącego na noszach Yorka, a potem wrócili do pojazdu. Moff gestem nakazał Joshui, by przystanął, a następnie wyjął niewielkie pudełko i po kolei zbliżył je do obu cylindrów na szyi młodego Aventinianina. Joshua usłyszał dobiegające z ich środka dwa ciche trzaski i wyczuł wytwarzane przez nie lekkie drżenie.

- Masz tylko trzy minuty, nie zapomnij - odezwał się Moff znośnym anglickim, patrząc młodzieńcowi prosto w oczy.

- Wrócę - obiecał Joshua.

Wydawało mu się, że droga do śluzy statku trwa całą wieczność. Chciał znaleźć się tam jak najszybciej, ale musiał bardzo uważać na leżącego Yorka. Zdecydował się w końcu na niezbyt szybki trucht, modląc się przez całą drogę, żeby ktoś obserwował, co się dzieje, i otworzył właz, kiedy będzie blisko... i żeby zdążył opowiedzieć wszystko jak najszybciej... i żeby było można przełożyć naszyjnik przed upływem wyznaczonych mu trzech minut...

Zostały mu już tylko dwa kroki, kiedy śluza się otworzyła. Ze środka wyszedł szybko jeden z członków załogi i uchwycił za przeciwległe końce drążków noszy. Po kilku następnych sekundach znaleźli się w komorze śluzy, gdzie czekali już na nich Christopher, Winward i Link.

- Usiądź - odezwał się Christopher, kiedy ktoś wyrwał z rąk Joshuy parę drążków.

Kolana Joshuy nie potrzebowały zachęty i opadł na wskazane mu krzesło jak wór piachu.

- Ta rzecz na mojej szyi... - zaczął.

- ... To bomba - dokończył za niego Christopher. Mówiąc to, wodził miniaturowym czujnikiem po taśmie naszyjnika, a na czole pojawiły mu się drobne krople potu.

- Wszystko wiemy. Nie udało im się zakłócić twoich sygnałów. Siedź teraz spokojnie, a my zobaczymy, czy uda się nam ściągnąć to draństwo, tak by nie uruchomić tego piekielnego zapalnika.

Joshua zgrzytnął zębami i zamilkł, a kiedy siedział nieruchomo, do komory wszedł Justin, ubrany tylko w bieliznę. Bliźniacy przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy... widok twarzy Justina sprawił, że połowa ciężaru przygniatającego barki Joshuy uleciała tak nagle, jakby nigdy jej tam nie było. Nie czuli się jeszcze bezpieczni - nie mogło być o tym nawet mowy - ale zadowolenie w oczach Justina powiedziało mu wymowniej niż jakiekolwiek słowa, że spisał się na medal, podejmując decyzję mogącą dać im wszystkim chociaż niewielką szansę.

Justin był z niego bardzo dumny... a to liczyło się w tej chwili najbardziej.

Chwila radości szybko minęła, a Justin, klęknąwszy obok brata, zajął się zdejmowaniem jego butów. Joshua w tym czasie odpiął pas i zsunął spodnie, a kiedy zaczynał rozpinać bluzę, usłyszał, jak Christopher cicho chrząknął.

- No dobra, jesteśmy w domu - powiedział. - Bocznik trzeba założyć tutaj i tutaj. Dorjay?

Joshua poczuł, jak między szyję i opaskę wsunięto mu coś zimnego.

- Nie ruszaj się - mruknął stojący teraz za nim Link. Usłyszał cichy trzask termoutwardzalnego plastiku... nagle ucisk na szyi zelżał i Winward zdjął mu rozłączoną opaskę przez głowę. - Znikaj z krzesła - polecił mu zwięźle. - Justin?

Na miejscu zwolnionym przez Joshuę usiadł teraz jego brat, a Winward nasunął mu ostrożnie opaskę na szyję.

- Jak z czasem? - zapytał Christopher, kiedy on i Kobry dociskali jej oba końce i rozpoczynali uciążliwą pracę mającą na celu przywrócenie przerwanego połączenia.

- Dziewięćdziesiąt sekund - odezwał się głos F'ahla z interkomu. - Jeszcze macie dużo.

- Jasne - burknął Link, ciężko oddychając. - Popracuj tak jak my i wtedy nam to powiedz. Uważaj, Michael.

Joshua zdjął bluzę i zegarek i z mocno bijącym sercem przyglądał się temu, co robią Christopher, Winward i Link. Gdyby nie udało im się zakończyć roboty, zanim...

- W porządku - oznajmił nagle Christopher. - Wygląda jak nowy. Jeszcze tylko usuniemy ten bocznik...

Odłączył przewody, a cylindry pozostały na swoim miejscu. Justin bardzo powoli wstał z krzesła i wyciąg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin