Hollanek Adam - Zbrodnia wielkiego człowieka.rtf

(299 KB) Pobierz
ADAM HOLLANEK

 

 

 

 

ADAM HOLLANEK

 

 

 

ZBRODNIA

WIELKIEGO CZŁOWIEKA

 

ZŁOTA PODKOWA 45

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1960

 

 

Adam Hollanek jest literatem oraz dziennikarzem, obecnie zajmuje stanowisko redakto-ra naczelnego popularnego tygodnika krakowskiego Zdarzenia.

Dotychczas wydał: w Wydawnictwie Literackim dwa tomy reportaży, Niewidzialne armie kapitulują i „Sobotnie spotkania. W „Naszej Księgarni — kilka książek młodzieżo-wych, m. in. „Klucz do potęgi. Opublikowana w roku 1958 powieść fantastyczna „Katastro-fa na słońcu Antarktydy rozeszła się błyskawicznie. „Zbrodnia wielkiego człowieka również powieść fantastyczno-naukowa o sensacyjnej treści — była w całości drukowana w „Panoramie. „Złota Podkowa" z przyczyn technicznych drukuje tę powieść z niewielkimi skrótami. Hobby: nowoczesna nauka i technika oraz... samochód.

 

 

 

 

I

 

AKTORKA — Zuzanna Hay spojrzała na zegarek. Siódma. Na motorowcu „Gigant, utrzymującym stałą łączność między dwoma kontynentami, kolację podawano o siódmej. Opuszczając dłoń z zegarkiem, Zuzanna stwierdziła z niepokojem, że nie czuje ręki. Poruszyła głową, aby popatrzeć w ślad za pozbawioną czucia ręką, i wydało jej się, że nie ma głowy. Ale przecież widziała zegarek i ręka uniosła się. Te czynności, zazwyczaj automaty-czne i nie odczuwalne, nabrały teraz szczególnego znaczenia — jak by od nich właśnie zależało życie.

Opuszczając fotel zatoczyła się po kabinie. Wyciągnęła ręce, aby oprzeć się o ścianę. Chłód plastikowej płaszczyzny przywrócił na chwilę równowagę.

Gwałtownym szarpnięciem rozwarła drzwi na korytarz. I znowu niesamowite wrażenie: to nie własna ręka otwiera drzwi, nie własne nogi robią krok naprzód.

Poczuła nudności. Krzyknęła.

Na korytarzu steward, pochylony, ściskał kurczowo pas, jaki używała służba okrętowa i co trzeźwiejsi pasażerowie pragnący przejść przez korytarz w czasie sztormu. Ale statek pły-nął bez wstrząsu, a steward wyglądał tak, jak by przed chwilą dostał potężny cios w żołądek i ciężko dyszał.

Krzyk Zuzanny wyprostował go. Był przyzwyczajony do reagowania na każde skinienie pasażerów. Towarzystwo okrętowe „Atlanta nie patyczkowało się z mało usłużnymi praco-wnikami, za najmniejsze uchybienie wylatywali z pracy. Zuzannie zakręciło się w głowie. Zapragnęła wrócić natychmiast do kabiny i położyć się. Odwróciła się i wyciągnęła rękę, nie czując, że ją wyciąga; chciała nacisnąć klamkę, ale trafiła na plastik ściany. Widziała dokła-dnie klamkę, lecz nie potrafiła jej uchwycić.

Znowu krzyknęła.

Steward zdołał oderwać się od pasa ochronnego i kołysząc się jak pijany postąpił dwa kroki. Od pasażerki dzieliły go trzy metry. Robert Rear w czasie najgorszej huśtawki potrafił zręcznie podawać — jedną ręką trzymając nad głową tacę pełną potraw, drugą przesuwając po pasie ochronnym. Teraz ręce miał puste, ale nie mógł dobrnąć do wrzeszczącej pasażerki. A Zuzanna Hay wrzasnęła znowu i upadła, bowiem jej dłoń, która dotychczas długo nie mo-gła trafić do klamki, niespodzianie nacisnęła chłodny metal, nie czując tego zupełnie. Porwa-na skrzydłem otwierających się nagle drzwi, straciła równowagę.

Steward był już przy niej. Opierając się plecami o ścianę, pochylił się i, podłożywszy ręce pod ramiona i uda leżącej, wyprostował się gwałtownie. Podrzuciło go do góry. Zawisnął nagle wraz ze swym żywym ciężarem w powietrzu.

Zuzanna, przerażona niezwykłą pozycją i zdziwiona utratą ciężaru — wyrwała się z ramion stewarda Reara i — stanęła na suficie. Rear, pchnięty przy tym przez nią, zatrzymał się nogami na podłodze. Ich twarze znalazły się obok siebie, ale w odwrotnym położeniu.

Co... co to znaczy? — wyjąkała wreszcie Zuzanna.

Nnnnie... rozzzumiem... nic... nic... — odparł steward Rear, szczękając zębami. Słyszał dźwięk klekoczących zębów, ale nie czuł ruchu szczęki ani warg. — Koniec... koniec świata... kkkoniec — jęczał.

Zuzanna zrobiła krok na suficie.

Pppproszę pani — jęczał steward — może... może my już na drugim świecie. Może statku już... nie ma...

W tej chwili Zuzanna Hay odpadła od sufitu i całym ciężarem zwaliła się na podłogę obok koi-tapczanu. Zerwała się natychmiast. Przed nią sterczał steward. Wymachiwał jak opętany rękami i nogami.

Czuje pani ręce, nogi?... Czuje pani? Chyba żyjemy.

Zuzannie pociemniało w oczach.

Ocknęła się wśród lśniących sprzętów szpitalika okrętowego.

Co to było? — spytała, energicznie prostując ramiona. Każdy ruch czuła teraz doskonale.

Dobrze już, dobrze — odparł stary lekarz, którego tu nazywano Wańką-Wstańką, bo był z pochodzenia Rosjaninem, miał kołyszący chód i fenomenalną tuszę. Był dziś bledszy niż zazwyczaj, ale bardzo spokojny. — Nie wiadomo co to właściwie było, pani Zuzo. Przez kilka minut czuliśmy się gorzej niż pijani. To wszystko. Może być — zatrucie. Dałem do laboratorium zbadać resztki wczorajszego i dzisiejszego jedzenia. Ale wątpię, żeby to z tego. Pierwszy raz w życiu... Przerwał. Zuzanna przeglądała się w lusterku. A co się tyczy pani noska, to siniec szybko zniknie. Proszę nie myśleć, że pani jedna ucierpiała. Wszystkim się trochę dostało.

Zuzanna uśmiechnęła się.

Teraz wszystko wydaje się śmieszne i nierealne, ale — panie doktorze — przysięgła-bym, że wisiałam w powietrzu. Pod sufitem. Zresztą steward widział... — co się z nim stało?

Przyniósł tu panią.

Panie doktorze, proszę, niech go pan zawoła.

Telegram, przysięgnę, pani Zuzo, że jak zwykle o tej porze czeka pani na telegram.

Zaczerwieniła się. Doktor Wańka uchylił drzwi i zawołał. Steward Rear wszedł powoli.

Nie ma i nie będzie telegramu, pani Hay, radio zamilkło. Jesteśmy odcięci od świata.

 

 

 

II

 

Dowódca portu urzędował w wysokiej, oszklonej wieży. Świeciła samotna pośrodku be-tonowej płaszczyzny, ogrodzonej niskimi zabudowaniami. Kapitan miał na uszach słuchawki. Wiercił się na swoim ulubionym obrotowym fotelu. Meldunek wydawał mu się zupełnie nie-wiarygodny.

Co pleciesz, Jeans — wołał do mikrofonu — co ty za głupstwa gadasz! Jak wy tam pracujecie! Sprawdź jeszcze raz, czy w ostatniej depeszy nadanej z „Giganta nie ma pomył-ki.

Wykluczone! — zaskrzeczało w słuchawkach. — Depesza została nadana radiotele-fonem dwie i pół godziny temu. Słyszały ją wszystkie stacje na Bermudach i na naszym wybrzeżu, okręt wojenny U-110 oraz statek pasażerski „Londyn, który był na kursie do Europy. „Londyn zresztą pierwszy popłynął na pomoc...

I nic nie zauważył? Nonsens! — ryknął kapitan. — Przecież byli zaledwie kilka mil od „Giganta. Coś się wam pomieszało. Powtórz jeszcze raz dokładnie całą depeszę z „Giga-nta.

Niech pan posłucha: „Jesteśmy w odległości 100 mil od Bermudów (tu następowało dokładne określenie położenia statku). Przed chwilą przeżyliśmy niezwykle zjawisko. Cała załoga i wszyscy pasażerowie stracili na okres kilkunastu minut zdolność normalnej orienta-cji. Zaobserwowano zaburzenia równowagi i utratę ciężaru ciała. Dokładny meldunek przygo-towujemy. W tej chwili wszystko już jest w porządku. Zjawiska te wydarzyły się przy idea-lnej pogodzie. Porozumiewaliśmy się ze znajdującym się według naszych obliczeń w odległo-ści 15 mil od nas „Londynem”, który mijał nas w drodze do Europy. U nich nic podobnego nie zaobserwowano. Donosimy również... O, i w tym miejscu, panie kapitanie, depesza się urwała i łączności nie dało się nawiązać.

Idiotyczna historia — wołał rozgorączkowany kapitan. — Jeśli byli na kursie, to przecież „Londyn, który, jak mówisz, pierwszy był na miejscu wypadku, powinien był choć-by spotkać łodzie ratunkowe. A samoloty? Jak to możliwe, żeby niczego nie zobaczyły? Taki kolos, tylu ludzi, tyle łodzi ratunkowych najnowszego typu! I to miałoby zniknąć nagle w ciągu pół godziny bez śladu? Nonsens. Sam zaraz lecę. Na was nie można liczyć.

Zerwał słuchawki z uszu. Przekręcił się na swym fotelu i spostrzegł, że nad nim stoi barczysty, wysoki mężczyzna o kwadratowej twarzy, szpakowatej czuprynie i chłodnych cza-rnych oczach.

Kim pan jest! — wrzasnął kapitan, zrywając się z fotela — tu wchodzić nie wolno.

Błagam pana — zawołał nieznajomy, chwytając kapitana za ramię — polecę z panem. Jestem pilotem. Pomogę szukać. Tam była... moja...

Proszę się uspokoić. Jest pan pilotem?

Oblatuję maszyny dla BONA... Kapitanie, każda minuta droga.

Dobrze, chodź pan.

Przeszli podwórze i korytarzyk oświetlony białymi neonami. U jego końca było lotni-sko. Nieznajomy poznał to natychmiast po całej gamie żółtych i czerwonych świateł. Świetli-sty ogon latarni omiatał pola startowe, odsłaniając co chwila rybie kształty maszyn i ich kary-katuralne cienie. Jak spod ziemi wyrósł nagle żołnierz w hełmie. Zastawił drogę automatem.

Ach, to pan kapitan — powiedział prężąc się służbiście.

Nie wiesz, która maszyna gotowa do startu?

Szóstka. Tu bez przerwy urywają się telefony z całego kraju. Porucznik Murchisson kazał wzmocnić posterunki przy bramach, bo tam się tłumy zbierają. Wszyscy już wiedzą o katastrofie „Giganta.

Spodziewałem się tego lotu — przywitał ich pilot. Jego twarz w skórzanym hełmie była prawie niewidoczna. — Sam już latał, Rose latał i nic nie wykryli.

Wiem — mruknął kapitan. — Niech nam bez przerwy podają kurs „Giganta. Pole-cimy jego śladami.

Spojrzał na oświetloną mapę — jedyne rozjaśnione miejsce w kabinie.

O, tu musieli utknąć — pokazał nieznajomemu punkt na mapie. — Stąd był ostatni komunikat. — Siadaj pan — dodał.

Można? — zapytał pilot.

Jazda! — powiedział kapitan.

Maszyna rozpędzała się powoli na długim runwayu. Drgania ogarniały kadłub i ciała pasażerów. Potem żołądek podskoczył do gardła, huk silników przeszedł w przeraźliwy świst i drgania ustały.

Musisz lecieć jak najniżej — krzyczał kapitan do pilota.

Jesteśmy zaledwie trzysta metrów nad wodą.

Dobra. Za pół godziny będziemy nad tym miejscem.

Nieznajomy ciągle wpatrywał się w mapę. Siedział bez ruchu, jakby skamieniały z rozpaczy.

Gdzie jesteśmy? — zapytał nagle.

Kapitan spojrzał jak na wariata.

Jak to gdzie? O co pan pyta?

Gdzie w tej chwili jesteśmy! Niech pan powie pilotowi, żeby podał współrzędne. Chcę to odnaleźć na mapie.

Nieznajomy usłyszał i natychmiast wskazał na mapie odpowiedni punkt. „Doskonale się orientuje pomyślał kapitan.

Musimy zmienić kurs — powiedział niespodziewanie nieznajomy.

Co to znaczy?

Niech pan wyda rozkaz! — upierał się nieznajomy. — Żeby ich znaleźć, musimy lecieć tędy — wskazał położenie na mapie.

Czy pan zwariował?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin