Willis Connie - Przewodnik Stada.rtf

(425 KB) Pobierz
www.scan-dal.prv.pl

Connie Willis

 

 

Przewodnik Stada

 

(przełożyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski)

 

 

 


l. Początek

 

Bracia i siostry, męże i żony

Idą za fletem w tan szalony.

 

Robert Browning

 

 

Hula-hoop (marzec 1958 - czerwiec 1959)

Prototyp wszystkich manii komercyjnych. Niesamowity sukces, jakiego później nigdy nie udało się powtórzyć. Pierwotnie była to drewniana obręcz używana w Australii na lekcjach gimnastyki. Firma Wham-O zastosowała do jej konstrukcji plastik w jaskrawych kolorach i zaczęła sprzedawać po 1,98 dolara, dla dorosłych i dla dzieci. Hula-hoop kręciło się na biodrach zakonnic, gwiazd Hollywood, gejsz, cesarzowej Jordanii i szarych ludzi, powodując dyslokację bioder, nadwerężenie karku i wypadanie dysków. Rosja i Chiny wyklęły tę zabawkę jako “twór kapitalistyczny"; grupa belgijskich podróżników zabrała dwadzieścia sztuk na biegun południowy (dla pingwinów?); na całym świecie sprzedano ponad pięćdziesiąt milionów sztuk. Szał wygasł równie szybko, jak powstał.

 

Uchwycenie początkowego momentu danej manii jest prawie niemożliwe. Każda moda i szał ma zazwyczaj źródła w głębokiej przeszłości i dotarcie do nich to przedsięwzięcie znacznie trudniejsze niż dotarcie do źródeł Nilu.

Po pierwsze, w wypadku mody istnieje prawdopodobnie kilka źródeł, a po drugie, stykamy się tu z bogactwem ludzkich zachowań. Speke i Burton mieli do czynienia jedynie z krokodylami, wodospadami i muchą tse-tse. Po trzecie, wiemy, jak

funkcjonują rzeki, jak płyną od źródła do ujścia. Mania natomiast wybucha znikąd i jakby bez powodu. Na przykład skoki na elastycznej linie. Albo lampy wulkaniczne.

To samo dotyczy odkryć naukowych. Ludzie na ogół myślą, że nauka to racjonalne rozumowanie, systematyczne kroki od pierwotnej hipotezy przez eksperyment do ostatecznych wniosków. Doktor Chin, któremu w ostatnim roku przyznano Grant Niebnitza, napisał: “Proces odkrycia naukowego jest logicznym przedłużeniem obserwacji przez eksperyment".

Nic bardziej niezgodnego z prawdą. Ten proces przypomina inne ludzkie osiągnięcia - jest bezładny, często prowadzi w niewłaściwych kierunkach, decydującą rolę gra w nim przypadek. Przypomnijmy sobie Aleksandra Fleminga - odkrył penicylinę, bo przez okno do jego laboratorium wleciał zarodnik pleśni i zakaził kultury bakteryjne.

Albo Roentgen. Pracował z lampą katodową otoczoną czarnymi kartonami, gdy zauważył błysk po przeciwnej stronie laboratorium. To świecił papier pokryty warstwą platynocyjan-ku baru, mimo że nie padało na niego światło lampy. Zaciekawiony fizyk wsunął rękę między lampę a ekran i zobaczył zarys kości własnej dłoni.

Przypomnijmy sobie Galvaniego. Badając układ nerwowy żaby, odkrył prąd elektryczny. Albo Messier. Nie szukał galaktyk, ale je znalazł. Poszukiwał komet. Naniósł galaktyki na mapy nieba tylko po to, by podczas dalszych obserwacji już się nimi więcej nie zajmować.

Nie znaczy to jednak, że doktor Chin nie zasługuje na mi-liondolarowe finansowanie z Grantu Niebnitza. Nie musimy rozumieć, jak coś działa, byśmy potrafili to robić. Na przykład prowadzić samochód. Zainicjować jakąś modę. Zakochać się.

O czym to ja mówiłam? Aha, o tym, jak powstają odkrycia naukowe. Prowadzący do nich ciąg wydarzeń - podobnie jak ciąg wydarzeń prowadzących do powstania manii - jest zwykle

tak zawiły i chaotyczny, że trudno go prześledzić. Ja jednak wiem dokładnie, jak zaczął się jeden z nich i kto go rozpoczął.

Było to drugiego października, w poniedziałek. O dziewiątej rano. W laboratorium statystycznym HiTeku zmagałam się z pudłem wycinków prasowych na temat krótkich fryzur. Zapomniałam się przedstawić: nazywam się Sandra Foster, pracuję w HiTeku, w dziale Badań i Rozwoju. Cały weekend przeglądałam pożółkłe gazety z lat dwudziestych, “The Saturday Evening Post" i “The Delineator", pracowicie usiłując dobrnąć do początków szaleństwa krótkich włosów, usiłując ustalić, co spowodowało, że wszystkie Amerykanki nagle obcięły swe “wspaniałe sploty", nie bacząc na nacisk społeczny, wygłaszane wszędzie morały i trwającą cztery tysiące lat tradycję włosów długich.

Zgromadziłam mnóstwo nowego materiału: artykułów, ogłoszeń, odsyłaczy. Poklasyfikowałam je według dat i kategorii. Flip zwinęła mi zszywacz, Desiderata nie mogła znaleźć drugiego, więc włożyłam wszystko w stos do pudła i teraz taszczyłam je do swego gabinetu.

Było ciężkie. Wykonali je ci sami ludzie, którzy produkują papierowe torby dla supermarketów, więc gdy cisnęłam je na ziemię przed laboratorium, by otworzyć drzwi, rozerwało się z jednej strony. Częściowo je niosłam, częściowo ciągnęłam do stołu. Już kładłam na nim cały materiał, ale pudło nagle pękło.

Przez rozerwany bok ruszyła lawina wycinków. Nie zdążyłam wtłoczyć jej z powrotem do środka. Schyliłam się, gdy drzwi otworzyły się na oścież i weszła naburmuszona Flip. Usta miała pomalowne na czarno, na sobie czarny gorset i krótką czarną spódniczkę ze skóry. Dźwigała karton podobny do mojego.

- Dostarczanie paczek nie należy do moich obowiązków -powiedziała. - Pani sama powinna to sobie zabrać z sekretariatu.

- Nie wiedziałam, że mam przesyłkę - odparłam. Jedną ręką trzymałam swoje pudło, drugą sięgałam po leżącą na środku stołu taśmę klejącą. - Proszę to gdzieś postawić.

Wywróciła oczyma.

- Powinni wysłać zawiadomienie, że nadeszła do pani paczka.

Jasne, pomyślałam zła, a do twoich obowiązków należy doręczanie zawiadomień. To wyjaśnia, dlaczego go nie dostałam.

- Czy mogłabyś mi podać taśmę? - poprosiłam.

- Do obowiązków asystentów międzywydziałowych nie należy spełnianie osobistych posług ani podawanie pracownikom kawy - oświadczyła Flip.

- Przysunięcie taśmy nie jest osobistą posługą. Flip westchnęła.

- Ja jestem od dostarczania poczty międzywydziałowej.

Odgarnęła włosy. Tydzień temu ogoliła sobie głowę, ale zostawiła długie pasmo z przodu, najprawdopodobniej po to by odrzucać je, gdy czuła się wykorzystywana.

Flip to moja kara za próbę zwolnienia jej poprzedniczki, Desideraty. Tamta była bezmyślna, tępa i zupełnie pozbawiona inicjatywy. Mylnie dostarczała pocztę, błędnie zapisywała przekazywane mi wiadomości, trwoniła cały czas na oglądanie rozdwojonych końców swych włosów. Pracowała ze mną dwa miesiące. Wreszcie gdy pomyliła telefony, przez co straciłam rządowy grant, poszłam do Dyrekcji, zażądałam jej zwolnienia i przyjęcia kogoś innego. Kogokolwiek. Wychodziłam z założenia, że gorszej osoby już być nie może. Jakże się myliłam!

Dyrekcja przesunęła Desideratę do Działu Zaopatrzenia (w HiTeku nikogo się nie zwalnia z wyjątkiem uczonych, ale nawet my nie dostajemy różowej karteczki oznaczającej zwolnienie; nasze projekty badawcze zostają po prostu anulowane z powodu braku funduszy) i zatrudniła Flip, dziewczynę z kółkiem w nosie oraz tatuażem przedstawiającym sowę białą. Miała zwyczaj wzdychać i przewracać oczyma, gdy się ją o cokolwiek poprosiło. Nie występuję o jej zwolnienie. Boję się. Nigdy nie wiadomo, kogo przyjmą na jej miejsce.

Flip głośno westchnęła.

- Ta paczka jest naprawdę ciężka.

- Więc ją postaw - poradziłam, wyciągając rękę po taśmę.

Była niemal w moim zasięgu. Powoli przesuwałam dłoń, przytrzymując równocześnie bok pudła i głębiej pochylając się nad stołem. Palcami już prawie dotykałam taśmy...

- To jest kruche - oświadczyła Flip, podchodząc do mnie i upuszczając paczkę.

Wyciągnęłam obie ręce, by pochwycić pakunek, ale rąbnął o stół. W moim pudle odpadł bok i papiery wysypały się na podłogę.

- Następnym razem niech sobie pani sama to przyniesie. - Flip pomaszerowała do drzwi, depcząc po wycinkach.

Potrząsnęłam paczką, by przekonać się, czy nic się nie stłukło. Nic podejrzanego nie usłyszałam. Spojrzałam na wierzch przesyłki. Nie napisano nigdzie: “Ostrożnie szkło!", wydrukowano natomiast: “Materiał nietrwały!" I zaadresowano do doktor Alicji Turnbull.

- To nie do mnie - stwierdziłam, ale Flip była już za drzwiami. Przeszłam przez papiery i krzyknęłam: - To nie moja paczka! Jest adresowana do doktor Turnbull z Biologicznego.

Westchnęła.

- Musisz to zanieść do doktor Turnbull - tłumaczyłam. Przewróciła oczyma.

- Najpierw muszę dostarczyć resztę poczty międzywydziałowej - odparła, odrzucając pukiel z czoła.

Poczłapała korytarzem, upuszczając po drodze dwie przesyłki.

- Jak wszystko rozniesiesz, żebyś mi tu wróciła i zabrała paczkę! - zawołałam za nią. -To materiał wrażliwy - dodałam. Uświadomiłam sobie jednak, że nieuctwo jest w modzie, a “materiał wrażliwy" to słowa trzysylabowe. - Może zgnić - wyjaśniłam.

Ogolona głowa nawet się nie odwróciła. Otworzyły się natomiast drzwi w połowie korytarza i wychyliła się z nich Gina.

- Co ona tym razem zrobiła? - spytała.

- Podanie taśmy zalicza się teraz do osobistych posług - poinformowałam ją.

Gina podeszła bliżej.

- Dotarło to do ciebie? - Wręczyła mi niebieską karteczkę. Ogłoszenie o zebraniu. Sobota. Stołówka. Wszyscy pracownicy HiTeku, wydziały Badań i Rozwoju również. - Flip miała to wszystkim dostarczyć.

- Co ma być na tym zebraniu?

- Dyrekcja organizuje kolejne seminarium - powiedziała. - To oznacza ćwiczenie wrażliwości, taka nowa nazwa, a dla nas więcej papierkowej roboty. Chyba wezmę zwolnienie lekarskie. Za dwa tygodnie są urodziny Brittany, muszę przygotować wystrój na przyjęcie. Jak się teraz dekoruje domy na przyjęcia urodzinowe? Cyrk? Dziki Zachód?

- Power Rangers - odparłam. - Czy zanosi się na reorganizację wydziałów?

Na ostatnim seminarium Dyrekcja postanowiła powołać stanowisko, które obecnie zajmowała Flip, jak część ŁGARZ-a (Łączność Grupowa Aktywnej Reformy Zarządzania). Może tym razem zlikwidują asystentów międzywydziałowych i skończy się na tym, że sama sobie będę robiła kserokopie, roznosiła pocztę i pobierała przesyłki. I tak zresztą wszystko to już robię osobiście.

- Nie znoszę Power Rangersów - oświadczyła Gina. -Wyjaśnij mi, jak mogli osiągnąć taką popularność.

Cofnęła się do swego laboratorium, a ja powróciłam do studiów nad krótkimi fryzurami. Łatwo zrozumieć, czemu stały się popularne. Nie trzeba było więcej upinać koków grzebieniami i spinkami; po umyciu włosów nie czekało się tydzień, aż wyschną. Podczas drugiej wojny światowej pielęgniarki ścinały włosy w obawie przed zawszeniem, a później zaakceptowały lekkość i swobodę, jaką uzyskały dzięki nowemu uczesaniu. Miało ono również wiele oczywistych zalet przy uprawianiu innych szaleństw tamtych czasów - jazdy na rowerze i tenisa.

Ale dlaczego krótkie fryzury nie weszły w modę w 1918 roku? Dlaczego upłynęły aż cztery lata, gdy nagle bez żadnych widocznych powodów stały się przebojem? Zakłady fryzjerskie były zatłoczone, a firmy produkujące spinki bankrutowały z dnia na dzień. W 1921 roku ostrzyżenie na pazia było na tyle niezwykłe, że uczesane tak kobiety trafiały na okładki pism, niektóre nawet zwalniano z pracy. W 1925 roku fryzura była już bardzo popularna - zdjęcia absolwentek college'ów ukazują dziewczęta z krótkimi włosami, podobnie ilustracje w czasopismach. Kapelusze przybrały kształt dzwonów, zbyt obcisły dla długich włosów. Co się wydarzyło? Co wywołało tę modę?

Do końca dnia porządkowałam porozrzucane wycinki prasowe. Wydawałoby się, że stronice magazynów z lat dwudziestych powinny być pożółkłe i szorstkie. Nic podobnego. Śliskie jak węgorze, pełzły po kafelkach, mieszały się, rozkładały wachlarzem, pozbywały spinaczy.

Segregowałam wszystko na podłodze. Na jednym stole laboratoryjnym pełno było wycinków o sprężynujących kijach pogo - Flip miała wykonać kserokopie, ale nie zrobiła tego. Na drugim stole leżały papiery z moimi danymi na temat jitter-bugu. Ale i tak oba stoły nie wystarczały, by pomieścić rozmaite kupki, na jakie to wszystko układałam - całe artykuły poświęcone krótkiej fryzurze; uwagi na temat flappersów -awangardowych dziewczyn lat dwudziestych; uwagi sarkastyczne, uwagi obojętne, uwagi pełne dezprobaty, uwagi żartobliwe, uwagi pełne zgrozy i oburzenia; ilustrowane ogłoszenia; oznaki akceptacji fryzur przez panie w średnim wieku, przez dzieci, przez osoby starsze; nowe modele poklasyfikowa-ne według dat, rejonów kraju (obszary miejskie, obszary wiejskie); uwagi pogardliwe; uwagi wyrażające pełną aprobatę; pierwsze oznaki schyłku tej mody; wreszcie obwieszczenie, że mania przeminęła.

O czwartej pięćdziesiąt pięć całą podłogę laboratorium pokrywały pliki wycinków, a Flip się jeszcze nie pojawiła. Stąpając ostrożnie między poukładanymi papierami, podeszłam do stołu, by obejrzeć paczkę. Oddział Biologii znajdował się wprawdzie w drugim końcu budynku, ale to nie miało znaczenia. Na przesyłce napisano przecież “Materiał nietrwały!" i choć w latach dziewięćdziesiątych brak odpowiedzialności stał się bardzo modny, nie zdążył jednak ogarnąć wszystkich warstw społecznych. Wzięłam pudło i poniosłam je do doktor Turnbull.

Ważyło tonę. Gdy przeszłam z nim dwa piętra i cztery korytarze, zrozumiałam, dlaczego nieodpowiedzialność tak się rozpowszechniła. Miałam przynajmniej okazję zwiedzić skrzydło budynku, do którego nigdy przedtem nie zajrzałam. Nie wiedziałam nawet dokładnie, gdzie mieści się Biologia, ale chyba podążałam w dobrym kierunku. W powietrzu czuło się wilgoć i dobiegał lekki zoologiczny hałas. Szłam za tymi dźwiękami jeszcze piętro w dół, potem długim korytarzem. Gabinet doktor Turnbull znajdował się oczywiście na samym końcu.

Drzwi były zamknięte. Pukając, poprawiałam sobie pudło. Odczekałam. Cisza. Przesunęłam paczkę, przyparłam ją biodrem do ściany i próbowałam nacisnąć klamkę. Drzwi się nie otworzyły.

Nie uśmiechało mi się wleczenie tego ciężaru z powrotem do mojego laboratorium, a potem szukanie jakiejś lodówki. Spojrzałam w głąb korytarza. Wszystkie pokoje były pozamykane, najprawdopodobniej na klucz, ale pod jednymi drzwiami, pośrodku korytarza na lewo, jaśniało pasmo światła.

Poprawiłam sobie pakunek, który stawał się coraz cięższy, i poniosłam go w tamtym kierunku. Zapukałam. Nikt się nie odezwał, ale gdy nacisnęłam klamkę, drzwi ustąpiły. W środku zobaczyłam dżunglę: kamery wideo, sprzęt komputerowy, otwarte pudła, plątanina przewodów.

- Dzień dobry, czy ktoś tu jest?! - zawołałam.

Usłyszałam pochrząkiwanie. Miałam nadzieję, że to nie mieszkaniec tutejszej menażerii. Spojrzałam na tabliczkę na drzwiach.

- Doktor O'Reilly?

- Tak, słucham? - Męski głos dobiegł spod metalowego pudła przypominającego piec.

Podeszłam i zobaczyłam dwie obciągnięte sztruksem nogi wystające na zewnątrz, wśród porozrzucanych narzędzi.

- Przyniosłam paczkę dla doktor Turnbull - powiedziałam do nóg. - Nie ma jej w gabinecie. Czy mógłbyś to przechować?

- Postaw gdzieś - powiedział niecierpliwie.

Rozejrzałam się, szukając wolnego miejsca, nie zastawionego sprzętem elektronicznym, nie pokrytego siatką na kojce dla drobiu.

- Tylko nie na sprzęcie - powiedziały nogi ostrzegawczo. -Na podłodze. Ostrożnie.

Odsunęłam na bok kabel oraz dwa modemy i postawiłam pudło.

- To ma nalepkę “Materiał nietrwały!" - poinformowałam, kucnąwszy obok nóg. - Musisz wstawić do lodówki.

- Dobra - odparł.

Wyłoniło się piegowate ramię w pomiętym białym rękawie i zaczęło poklepywać podłogę wokół pudła.

Leżała tam taśma klejąca, poza zasięgiem ręki.

- Szukasz taśmy? - spytałam, wkładając mu rolkę w dłoń. Palce się zacisnęły.

- Nie chcesz taśmy? - Rozejrzałam się, sprawdzając, o co tu jeszcze mogłoby chodzić. - Kombinerki? Śrubokręt krzyżowy?

Nogi i ramiona zniknęły pod piecem, wynurzyła się natomiast głowa - piegowata twarz, okulary grube jak dno butelki do coca-coli.

- Przepraszam. Myślałem, że to ta dziewczyna od poczty.

- Flip. To ona pomyłkowo dostarczyła przesyłkę do mojego gabinetu.

- Tego się można po niej spodziewać. - Wysunął się spod pieca i wstał. - Bardzo przepraszam - otrzepywał się z kurzu -na ogół nie jestem nieuprzejmy w stosunku do osób roznoszących pocztę. Ale ta Flip...

- Rozumiem - kiwnęłam głową ze współczuciem. Przejechał dłonią po jasnych włosach.

- Kiedy ostatnio przyniosła tu paczkę, postawiła ją na monitorze. Pudełko spadło i roztrzaskało kamerę wideo.

- To podobne do Flip - odparłam, ale w zasadzie go nie słuchałam. Przyglądałam mu się z uwagą.

Ktoś taki jak ja, kto spędził mnóstwo czasu na analizowaniu rozmaitych mód i manii, porafi je natychmiast wytropić. Obrońca przyrody, jogger, giełdziarz, terrorysta miejski. Doktor O'Reilly nie należał do żadnej z tych grup. Był mniej więcej w moim wieku, mniej więcej mojego wzrostu. Miał na sobie fartuch laboratoryjny i sztruksowe spodnie, prane tyle razy, że straciły prążki na kolanach. Prócz tego się zbiegły i nie sięgały teraz kostek. Na dole nogawek widniała wyblakła linia - ślad po odłożeniu.

Ogólnie - zwłaszcza gdy się uwzględniło te grube okulary - powinien sprawiać wrażenie zwariowanego naukowca. Ale nie sprawiał. Przyczyniały się do tego piegi oraz para płóciennych tenisówek, niegdyś białych, teraz nieokreślonego koloru, dziurawych na palcach, z postrzępionymi szwami. A zwariowani naukowcy noszą czarne buty i białe skarpetki. Ten facet nie zakładał nawet skuwek na długopisy, choć powinien. Na górnej kieszeni fartucha zobaczyłam dwie plamy niebieskiego tuszu i kleks po markerze. Dolna kieszeń miała naderwany szew. Było w nim jeszcze coś, czego nie potrafiłam uchwycić, a co uniemożliwiało mi zaliczenie go do jakiejkolwiek grupy.

Zerkałam kątem oka, usiłując zrozumieć co to takiego. On patrzył na mnie z zaciekawieniem.

- Zaniosłam pudło do gabinetu doktor Turnbull, ale ona poszła już do domu.

- Miała dziś spotkanie w sprawie grantu. Jest bardzo dobra w zdobywaniu grantów.

- W tych czasach to najważniejsza kwalifikacja uczonego -stwierdziłam.

- Tak - odparł kwaśno. - Chciałbym ją mieć.

- Jestem Sandra Foster, z Socjologii. Wytarł dłoń o spodnie i uścisnął mi rękę.

- Bennett O'Reilly.

To też było dziwne. Facet w moim wieku powinien mieć na imię Matt lub Mike, lub choćby - nie daj Boże - Troy. Ale Bennett?

- Jesteś biologiem? - spytałam.

- Teoria chaosu.

- Czy to nie oksymoron? Uśmiechnął się.

- W moim wykonaniu - owszem, tak to wygląda. Dlatego mój projekt przestano finansować i musiałem przenieść się do HiTeku.

Może właśnie dlatego było w nim coś dziwnego, a sztruksy i płócienne tenisówki to obecnie strój badaczy chaosu. Ale nie, przecież doktor Applegate, z Chemii, też zajmował się chaosem, a ubierał się jak wszyscy inni z działu Badań i Rozwoju: flanelowa koszula, czapka baseballowa, dżinsy, adidasy.

I prawie wszyscy w HiTeku pracowali nie w swojej specjalności. W nauce, jak w innych dziedzinach, panują mody i szaleństwa. Teoria strun, eugenika, mesmeryzm. Teoria chaosu była na fali przez kilka lat, choć równocześnie dużo hałasu robiono wokół zimnej fuzji i doświadczeń w Utah. Może zresztą mody te były powiązane. Obie dziedziny jednak zostały wyparte przez inżynierię genetyczną. Jeśli doktor O'Reilly chce uzyskać pieniądze z grantu, musi porzucić chaos i postawić na lepszego konia.

Pochylił się nad pudłem.

- Nie mam lodówki. Muszę umieścić to na zewnątrz na ganku. - Podniósł paczkę, mrucząc coś pod nosem. - Rety, ale

ciężkie. Flip dostarczyła to do ciebie, żeby nie nieść tu daleko na dół. - Pomógł sobie sztruksowym kolanem. - Dzięki w imieniu doktor Turnbull i wszystkich ofiar Flip. - Ruszył pośród plątaniny przyrządów.

Należało się zbierać, a jeśli już mówimy o grantach, to przed pójściem do domu powinnam poselekcjonować jeszcze ponad połowę materiałów na temat krótkich fryzur. Nadal jednak próbowałam zrozumieć, co takiego niezwykłego jest w tym człowieku. Poszłam za nim przez labirynt urządzeń.

- Czy to wszystko robota Flip? - zapytałam, przeciskając się między dwoma stosami pudeł.

- Nie. Przygotowuję nowe badania - odparł, depcząc po zwoju przewodów.

- Mianowicie? - Odsunęłam zwisającą plastikową sieć.

- Dyfuzja informacji. - Otworzył drzwi i wkroczył na ganek. - Tu jest dostatecznie zimno. - Postawił pudło.

- Z pewnością.

Skuliłam ramiona przed październikowym wiatrem. Ganek wychodził na duży zamknięty wybieg okolony wysokim murem, przykryty z góry drucianą siatką. Po drugiej stronie znajdowała się brama.

- Tu prowadzimy doświadczenia z dużymi zwierzętami -wyjaśnił O'Reilly. - Myślałem, że do lipca dostarczą mi małpy, mogłyby wtedy przebywać na zewnątrz, ale przesyłanie papierów trwało dłużej, niż początkowo przypuszczałem.

- Małpy?

- Badania dotyczą przepływu informacji w stadzie makaków. Jednego osobnika uczymy jakiejś nowej umiejętności, a potem obserwujemy i dokumentujemy rozprzestrzenianie się tej wiedzy wśród reszty gromady. Chodzi mi o wyznaczenie proporcji między praktycznymi a niepraktycznymi umiejętnościami. Jedną z małp uczę niepraktycznych sztuczek o niskim progu przyswajalności i wielu stopniach zaawansowania...

- Jak na przykład hula-hoop - wtrąciłam.

Postawił pudło na zewnątrz, tuż za drzwiami.

- Hula-hoop?

- Hula-hoop lub miniaturowy golf, albo twist. Wszystkie mają niski próg przyswajalności. Dlatego błyskawiczne szachy czy szermierka nigdy nie staną się manią.

Poprawił okulary na nosie.

- Badam różne manie. Co je wywołuje, skąd się biorą - wyjaśniłam.

- A skąd się biorą?

- Nie mam pojęcia. Ale jeśli nie wrócę do pracy, nigdy się nie dowiem. - Wyciągnęłam rękę. - Miło mi było cię poznać. Brodziłam wśród urządzeń. O'Reilly szedł za mną.

- Nigdy nie pomyślałem o nauczeniu ich kręcenia hula--hoop.

Miałam ochotę powiedzieć, że tutaj byłoby na to za mało miejsca, ale zbliżała się szósta, a ja przed pójściem do domu musiałam przynajmniej zebrać swoje stosy papierów z podłogi i powkładać je do teczek.

Pożegnałam się z doktorem O'Reillym i wróciłam na Socjologię. W korytarzu stała Flip, dłonie oparła na biodrach obciągniętych skórzaną spódniczką.

- Wróciłam, a pani nie było. - Powiedziała to takim tonem, jakbym pozostawiła ją tonącą w bagnie.

- Zeszłam do Biologii - odparłam.

- Musiałam tu iść aż z Działu Kadr. - Odrzuciła kosmyk. -Powiedziała pani, żebym wróciła.

- Nie mogłam się doczekać i sama zaniosłam paczkę.

Miałam nadzieję usłyszeć jakieś usprawiedliwienie; może powie, że roznoszenie poczty to przecież jej obowiązek. O święta naiwności! To by oznaczało przyznanie, że jest za cokolwiek odpowiedzialna.

- Rozejrzałam się po pani gabinecie - powiedziała z odcieniem moralnej wyższości. - Czekając na panią pozbierałam z podłogi te porozrzucane śmieci i wyrzuciłam je do kosza.


Magazyn osobliwości (1840 - 41)

Szał związany z publikowaną w odcinkach powieścią Dickensa, w której mała dziewczynka i jej nieszczęsny dziadek zmuszeni są opuścić swój sklep i udać się na wędrówkę po Anglii. Powieść cieszyła się tak ogromnym zainteresowaniem w Ameryce, że ludzie tłoczyli się na nabrzeżach portowych, czekając na statki z Anglii, i niecierpliwie wołali do pasażerów na pokładzie: “Czy mała Nell umarła?" Umarła, a jej śmierć pogrążyła czytelników w bolesnej rozpaczy. Starych i młodych, kobiety i mężczyzn, ludzi wrażliwych i o sercach z kamienia. Kowboje i górnicy na Zachodzie otwarcie łkali nad ostatnimi stronicami, a pewien parlamentarzysta z Irlandii zalał się łzami i wyrzucił powieść przez okno pociągu.

 

Źródła Tamizy nie przypominają źródeł. Wyglądają jak niezbyt wilgotne pastwisko. Nie ma tam żadnej roślinności wodnej. Gdyby nie stara studnia wypełniona kamieniami, nie można by nawet zlokalizować tego punktu. Krowy, zupełnie nie zainteresowane kamieniami, łażą leniwie wokół źródła, skubiąc jaskry i trybulę, nieświadome, że coś ważnego rozpoczyna się tuż pod ich kopytami.

W nauce wszystko jest jeszcze mniej wyraziste. Jabłko spada; czajnik pyrka. Aleksander Fleming przed wyjazdem na weekend spogląda po raz ostatni na laboratorium i nie dostrzega nic specjalnego w tym, że przez uchylone okno wlatują sadze z pobliskiej stacji Paddington. Zbiera notatki, mówi asystentowi, by niczego nie ruszał. Zamyka drzwi. Nawet nie zauważa, że przykrywka jednej z płytek Petriego zsunęła się na bok. Myśli o wakacjach, o sprawunkach, które musi załatwić, o powrocie do domu.

Ze mną było podobnie. Flip zmięła wszystkie moje wycinki, po czym wrzuciła je do kosza. Wiedziałam, że dziś wieczór nie zdołam wszystkiego uporządkować na nowo. W rezultacie nie tylko nie zauważyłam pierwszego szczęśliwego przypadku prowadzącego do naukowego odkrycia, ale właśnie przeoczyłam drugi. I trzeci.

Postawiłam kosz na stole, na artykułach o jitterbugu, okleiłam go z góry taśmą i przylepiłam napis: “Nie ruszać. To dotyczy ciebie, Flip". Potem poszłam do samochodu. W drodze na parking przypomniałam sobie, co wiem na temat jej umiejętności czytania. Zawróciłam, by zabrać kosz ze swego gabinetu.

Gdy otwierałam drzwi, zadzwonił telefon.

- Cześć - zabrzmiał głos Billy'ego Raya. - Zgadnij, gdzie jestem.

- W Wyoming? - Billy Ray był farmerem w Laramie. Umawiałam się z nim, gdy przeprowadzałam badania na temat tańca kowbojskiego.

- W Montanie - powiedział. -W połowie drogi między Lod-ge Grass i Billings. - Dzwonił zatem z telefonu komórkowego. -Jadę, by zobaczyć targheesy. To teraz ostatni krzyk mody.

Chyba chodziło o krowy. Podczas moich studiów nad tańcem kowbojskim hitem były longhorny aberdeeńskie. Billy Ray to miły facet, chodząca encyklopedia w dziedzinie aktualnych manii na wsiach Zachodu. Dwie pieczenie przy jednym ogniu.

- W sobotę będę w Denver - dotarło do mnie przez jąkanie telefonu, co oznaczało, że Billy Ray wychodzi z zasięgu sieci. -Seminarium na temat informatyzacji i komputeryzacji rancz.

Zastanawiałam się, jaki akronim można tu utworzyć. Komputeryzacja Rancz o Wielotorowej Aktywności.

- Więc tak sobie myślę, czybyśmy nie wyskoczyli razem na kolację. W Boulder jest nowa knajpa z kuchnią w stylu prerii. A preria to ostatni krzyk restauracyjnej mody.

- Wybacz, ale mam zaległości - odparłam, spoglądając na kosz na stole. - W ten weekend muszę trochę popracować.

- Wprowadź wszystko do komputera i niech robi za ciebie. Ja mam w swoim pececie całe ranczo.

- Wiem. - Chciałabym, żeby to było takie proste.

- Powinnaś sobie sprawić skaner tekstu. - Rady Billy'ego Raya przedzierały się przez coraz silniejsze buczenie. - Wtedy nie musiałbyś nawet nic wklepywać.

Ciekawe, czy skaner tekstu porafi przeczytać kulki papieru.

Brzęczenie przeszło w krakanie.

Powiedział coś w rodzaju “cóż, może następnym razem" i zniknął w komórkowym niebycie.

Odłożyłam swój niekomórkowy telefon i podniosłam kosz. Pod nim, częściowo pogrzebane przez notatki na temat jitter-bugu, leżały książki z biblioteki, które powinnam była oddać dwa dni temu. Ułożyłam je na wierzchu kosza - taśma klejąca wytrzymała - zabrałam to wszystko do samochodu i pojechałam do biblioteki.

W pracy studiuję rozmaite trendy, niektóre dość odrażające, więc uważam, że moim obowiązkiem po pracy jest stymulowanie trendów, których rozwój uważam za pożądany. Na przykład włączanie kierunkowskazów przy zmianie pasów ruchu lub konsumpcja serników wiedeńskich. I czytanie.

Biblioteki są ponadto wspaniałym miejscem obserwacji trendów w dziedzinie bestselerów, kierowania bibliotekami oraz strojów bibliotekarek.

- Lorraine, na co są w tym tygodniu zapisy? - zapytałam bibliotekarki. Miała na sobie bluzę w czarno-białe ciapki z napisem “Fantascycna", w uszach czarno-białe kolczyki w kształcie krowy.

- Prowadzeni przez los - odparła. - Cały czas. Lista zapisów ma kilometr. Pani jest na... - sprawdziła w komputerze - piątym miejscu. Była pani na szóstym, ale pani Roxbury zrezygnowała.

- O, doprawdy? - spytałam zainteresowana.

Moda na książki nie wygasa zwykle przed ukazaniem się kontynuacji, kiedy to czytelnicy dochodzą do wniosku, że mają już dosyć. Dowodem jest Opowieść Oliuera i Powolny walc w Cedar Bend. I dlatego Przeminęło z wiatrem utrzymała się prawie sześć lat, w wyniku czego tysiące nieszczęsnych chłopców musiało żyć z imieniem Rhett albo nawet gorzej - Ashley. Gdyby Margaret Mitchell napisała Powolny walc w Tara Bend, wszystko wygasłoby znacznie wcześniej. No właśnie, muszę sprawdzić, czy zainteresowanie Przeminęło z wiatrem spadło po ukazaniu się Scarlett.

- Niech pani nie rob...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin