Gunn James - Zbiór opowiadań - Nieśmiertelni, Wiatr północy.doc

(338 KB) Pobierz
James Gunn

James Gunn

 

 

Zbiór opowiadań

 


Spis treści

 

Nieśmiertelni              3

Wiatr Połnocny              39


Nieśmiertelni

 

 

Klinika była pusta.

Harry Elliott stłumił ziewniecie idąc powoli w stronę udrapowanego stołu operacyjnego. Stół ustawiony był pod zimnym, bezcieniowym światłem w głębi dużej sali, wyłożonej antyseptycznymi, białymi kafelkami i przesyconej niewidzialnym, bakteriobójczym promieniowaniem ultrafioletowym. Zapalił palniki bunsenowskie, stojące po obu stronach stołu i włączył wentylatory, umieszczone pod freskiem przedstawiającym Nieśmiertelność, która zabija Śmierć strzykawką lekarską. Powietrze, płynące bezpośrednio z Centrum Medycznego, było czyste, wolne od bakterii i pachnące szpitalnym kadzidłem - alkoholem i eterem. Wiedza, chirurgia i ocalenie - klinika mogła je dać każdemu według potrzeb.

Harry doszedł do wniosku, że zapewne będzie to jeszcze jeden zwykły dzień. Wkrótce rozlegnie się przeraźliwa kakofonia sygnałów, oznajmiających godzinę szóstą i fabryki wypuszczą ludzką fale w kanały miedzy wysokimi murami. A wtedy przez godzinę czy dwie będzie miał dużo pracy.

To była jednak niezła zmiana. Był zajęty tylko miedzy szóstą a godziną policyjną. Od czasu do czasu mógł zerknąć do Dziennika Geriatrycznego albo wyświetlić parę szpul tekstu na wewnętrznej powierzchni szkieł swoich okularów. Nosił je nie po to, by lepiej widzieć i gdyby zachodziła taka konieczność, używałby szkieł kontaktowych, ale dlatego, że dobrze nadawały się do projekcji i wyglądało się w nich poważniej i bardziej dojrzale.

Dla osiemnastoletniego Harrego miało to duże znaczenie... Niedziela była paskudna. Ale niedziela dla każdego była paskudnym dniem.

Byłby szczęśliwy gdyby miał już to wszystko za sobą. Jeszcze tydzień znowu będzie pracował w środku. Jeszcze sześć miesięcy i spełni wszystkie wymogi stałego zatrudnienia w Centrum. Gdy tylko komisja go zaakceptuje, a nie wątpi, że tak właśnie się stanie, skończy wreszcie z kliniką. Nieść lekarstwa masom - owszem, to była bardzo piękna idea, o tym zresztą miedzy innymi mówiła przysięga Hipokratesa, ale przecież lekarz powinien myśleć praktycznie. Przecież nie sposób zapewnić opiekę medyczną wszystkim. Leczenie jednemu zapalenia ucha, a drugiemu trypra było równoznaczne z wylewaniem antybiotyków do rzeki. Rezultaty były niezauważalne. Z osobami, które miały szansę na nieśmiertelność, sprawa wyglądała inaczej. W tym przypadku ratowanie życia miało jakiś sens. Mogło mu nawet przynieść odroczenie, wtedy, gdy będzie go potrzebował. A takie odroczenia mogą przekształcić się w nieśmiertelność.

Perspektywy były jednak niezbyt różowe. Najlepszym sposobem byłoby wymyślenie czegoś, dzięki czemu stałby się człowiekiem, którego warto zachować. Wtedy wdzięczni elektorzy będą głosować za przyznaniem mu nieśmiertelności. Właśnie dlatego Harry postanowił specjalizować się w geriatrii.

Najważniejsza była synteza. Świat nie mógł być ciągle uzależniony od Cattwrightów. Byli zbyt egoistyczni. Woleli ukrywać swą przypadkową nieśmiertelność, niż w regularnych odstępach czasu ofiarowywać pewną, nieszkodliwą dla zdrowia dawkę krwi. Jeżeli dokonana przez Fordycea analiza statystyczna badań Locka była poprawna, jest wystarczająco dużo Cartwrightów, by dać nieśmiertelność 50.000 śmiertelników - i liczba ta będzie wzrastać w postępie geometrycznym w miarę, jak na świat przychodzić będą następni Cartwrightowie. Gdyby tylko nie byli oni tak samolubni...

Ale jak do tej pory odnaleziono ich zaledwie tylu by zapewnić nieśmiertelność tylko stu czy dwustu osobom - na dobrą sprawę nikt dokładnie nie wiedział ilu. Mogli dostarczać swą bezcenną krew jedynie w niewielkich dawkach. Uzyskiwano z niej znikome ilości gammaglobuliny, zawierającej czynnik immunizujący. Nawet przy zastosowaniu bardzo precyzyjnie obliczonego dozowania, musiano ograniczyć dostęp do szczepionki do małej grupy najniezbędniejszych osób. Musiano tak postępować również dlatego, że immunizaca miała charakter przejściowy. Utrzymywała się jedynie od trzydziestu do czterdziestu dni. Gdy jednak uda się syntetyzować proteiny krwi...

Szedł z wolna w stronę wyjścia na ulice, mijając umieszczone po obu stronach długiego korytarza gabinety ze stojącymi w nich leżankami diagnostycznymi. Zatrzymał się miedzy gigantycznymi laskami Eskulapa, podtrzymującymi belkę nadproża, tuż przed kurtyną powietrzną, która zamykała dostęp letniemu upałowi, zimowym chłodom, kurzowi i chorobom miasta.

Budynek kliniki jednym bokiem dotykał muru Centrum Medycznego.

Naprzeciwko wznosiło się wysokie ogrodzenie fabryki, produkującej samochody pancerne, eksportowane potem do przedmieść. Z niej właśnie Centrum otrzymywało swoje ambulanse. Nieco dalej znajdowała się druga, mniejsza przybudówka. Na jej dachu umieszczony był neonowy napis: SKUP KRWI. Tuż przy drzwiach wejściowych widniał inny, mniejszy anons: Obecnie płacimy 5 $ za pintę.

Już za parę minut technicy banku krwi będą mieli pełne ręce roboty Zaczną wbijać igły w pokryte bliznami żyły przedramion robotników, którzy po oznajmiających koniec pracy gwizdkach zaczną przepływać przez laboratoria trwoniąc swe siły żywotne. Wielu z nich wróci nim miną dwa tygodnie, inni mniej liczni, po dwóch miesiącach. Nie było na nich sposobu. Będą robić wszystko: handlować dowodami osobistymi, zdzierać naskórek z wewnętrznej strony przedramienia, by zatrzeć poprzedni ślad igły, przysięgać, że blizny powstały po zastrzykach antybiotyków...

A potem jednym haustem wypiją sok pomarańczowy - niektóre dzieci oddawały krew tylko dlatego, że nigdy dotąd nie piły soku -schwycą swoje pięć dolarów i popędzą do najbliższego handlarza nielegalnymi antybiotykami i panaceami.

Albo oddadzą je znachorowi z sąsiedztwa, by namaścił balsamem jakiegoś leciwego inwalidę, albo by wymamrotał zaklęcia nad umierającym niemowlakiem.

No cóż, obywatele byli niezbędni. Musiał o tym pamiętać. Stanowili olbrzymie źródło preparatów immunologicznych. Byli oddani na pastwę wszelkich chorób, pleniących się z biedy, nieuctwa i brudu, chorób, przed którymi szlachetni byli zabezpieczeni. Szlachetni potrzebowali gammaglobuliny swych obywateli, ich antyciał. Szlachetni potrzebowali serum, które produkowały ciała obywateli, szczepionek wytwarzanych dzięki reakcjom ich organizmów.

Za bankiem krwi mur Centrum zakręcał gwałtownie. Dalej było miasto.

Miasto nie umierało - ono już było martwe.

Drewniane domy przekształciły się w stosy gnijących rupieci: Czynszówki z cegły rozpadały się, jedynie tu i ówdzie sterczały fragmenty murów. Ściany z aluminium i magnezu były podziurawione i poszarpane. Wszędzie panował rozkład. Ale podobnie jak zielone pędy przebijają w lesie warstwę martwych liści, tak i miasto odradzało się na nowo. Z desek wyciągniętych ze śmietnisk budowano dwuizbową chałupę. Za ruinami czynszówki stał ceglany domek. Metalowe ściany przekształciły się w szeregi szałasów.

Wieczny krąg, pomyślał Harry. Ze śmierci rodzi się życie. Z życia -zagłada. Tylko człowiek może się z tego wyrwać. Z poprzedniego miasta pozostały tylko otoczone ogrodzeniami fabryki i rozległe kompleksy budynków szpitalnych. Wznosiły się za swoimi murami - wysokie, potężne i bezosobowe. Na murach, w pomarańczowoczerwonych promieniach wiszącego nisko słońca, połyskiwały opancerzone strażnice.

Rozległy się gwizdki o różnej tonacji i natężeniu, tworząc dziwny, przerażając kontrapunkt zharmonizowany z widokiem zachodzącego słonce. Było w tym coś pierwotnego i podniecającego, coś, co przypominało dziką ceremonię, która ma na celu wybłaganie u bogów powrotu słońca.

Bramy zwinęły się, odsłaniając otwory w murach fabryki. Robotnicy wylali się na ulice - mężczyźni i kobiety, dzieci, starcy, słabi i silni. Byli w jakiś sposób do siebie podobni. Obdarci, brudni i schorowani - mieszkańcy miasta. Powinni czuć się nieszczęśliwymi, ale zazwyczaj byli radośni. Jeżeli znad rzeki nie nadciągnął jeszcze smog, patrzyli w górę, na błękitne niebo, śmiali się bez powodu. Dzieci pod nogami rodziców bawiły się w berka, krzycząc i chichocząc. Nawet starcy uśmiechali się pobłażliwie.

To zdrowi szlachetni zawsze byli stateczni i zatroskani. No cóż, to zrozumiałe. Ci, którzy żyją w niewiedzy mogą być weseli. Obywatele nie muszą przejmować się zdrowiem czy nieśmiertelnością.

Zresztą, to przekraczało ich możliwości pojmowania. Pojawiali się jak jętka - jednodniówka, by pofruwać beztrosko i umrzeć. Natomiast wiedza przynosiła troski, za nieśmiertelność trzeba było płacić.

Harryemu natychmiast poprawiał się humor, gdy o tym myślał. Kiedy widział te wielkie hordy obywateli, którzy nie mieli najmniejszych szans na nieśmiertelność, od razu uświadamiał sobie swoją przewagę. Wychował się w podmiejskiej willi, daleko od chorób i rakotwótczych wyziewów miasta. Od niemowlęctwa miał zapewnioną najstaranniejszą opiekę lekarską. Miał za sobą cztery lata szkoły średniej, osiem lat studiów medycznych i prawie trzy lata stażowania na internie. W walce o nieśmiertelność dawało mu to wyraźną przewagę i uważał, że sprawiedliwą za to ceną było zatroskanie i niepokój.

 

 

 

 

Za murami zaczęły wyć syren. Harry odwrócił się. Brama Centrum Medycznego zwinęła się. Najpierw wyjechała eskorta na motocyklach. Ludzie na ulicy rozbiegali się pod ściany, pozostawiając wolne pasmo na środku jezdni. Policjanci niedbale przejechali tuż obok nich - zdrowi panicze z filtrami w nozdrzach, pychą w przysłoniętych goglami oczach, rewolwerami zawieszonymi nisko na biodrach. Policjant - to jest ktoś! - pomyślał Harry. Była w nich buńczuczność, cień przemocy.

To faceci z piekła, rodem. I jeżeli przypisywane im powodzenie u kobiet tylko w jednej dziesiątej odpowiadało prawdzie, nie było kobiety - od obywatelki poczynając, przez personel techniczny, pielęgniarki i na damach z przedmieść kończąc - które byłyby w stanie im się oprzeć.

No cóż, niech sobie mają splendory i kobiety. On wybrał bezpieczniejszą i pewniejszą drogę do zdobycia nieśmiertelności. Niewielu policjantów ją osiągnęło.

Za motocyklistami pojawił się ambulans. Jego pancerne luki były zamknięte, automatyczne działko czterdziestomilimetrowe nerwowo poszukiwało celu. Z tyłu mknęła na motocyklach następna grupa policjantów. Nad konwojem gwałtownie znurkował śmigłowiec. Coś rozbłysło w promieniach słońca, przekształciło się w szereg małych, okrągłych przedmiotów, oddzielających się od maszyny i opadających łukiem na ulicę. Z cichym puknięciem pękały jeden po drugim układając się wzdłuż całego konwoju. Policjanci, jak kukiełki, którym nagle poprzecinano sznurki, zwalili się na jezdnię. Potoczyli się jeszcze siłą rozpędu, podczas gdy ich motocykle zwolniły i stanęły.

Ambulans nie mógł się zatrzymać. Przejechał przez ciało jednego z policjantów i uderzył w motocykl, spychając go z drogi. Czterdziestomilimetrowe działko drgało nerwowo, usiłując uchwycić śmigłowiec w celownik radarowy, ale maszyna leciała tuż nad dachami.

Zniknęła, zanim padł choć jeden strzał. Harry poczuł ostry, przenikliwy zapach: Jego głowa stała się jakby spuchnięta i lekka. Ulica przechyliła się i wyprostowała.

Zobaczył, jak w środku tłumu za ambulansem czyjaś ręka robi zamach. Coś czarnego mignęło w powietrzu i rozbiło się o dach ambulansu. Wokół bryznęły płomienie. Spływały po burtach, wciskały się w strzelnice i szczeliny obserwacyjne, wsysało je do chwytu powietrza.

Przez następną chwilę nic się nie działo. Przypominało to żywy obraz - ambulans i balansujące na jezdni motocykle, policjanci i najbliżej stojący obywatele zwinięci i poskręcani na chodniku, gapie, płomienie strzelające w górę, kłęby czarnego, tłustego dymu...

Otworzyły się boczne drzwi ambulansu. Chwiejnym krokiem wyszedł z nich medyk. Trzymał coś kurczowo w jednej ręce, drugą próbował ugasić liżące jego białą kurtę płomienie. Obywatele patrzyli w milczeniu. Nikt nie pospieszył z pomocą, ale nikt też nie przeszkadzał. Z tłumu wyszedł czarnowłosy mężczyzna. Uniósł rękę. Trzymał w niej coś ciemnego i obwisającego. Ręka opadła na głowę medyka.

Do Harryego nie dotarł żaden dźwięk. Wszystko zagłuszał ryk pracujących na wolnych obrotach silników motocykli i ambulansu.

Pantomima trwała dalej, a on był częścią widowni, która widziała jak medyk pada, mężczyzna zatrzymuje się, tłumi płomienie gołymi rękami, wyjmuje z dłoni medyka zaciśnięty przedmiot i spogląda na drzwi ambulansu.

Harry zauważył, że stoi w nich dziewczyna. Z tej odległości widział tylko, że jest ciemnowłosa i smukła.

Płomienie na ambulansie wypaliły się. Dziewczyna stała w drzwiach bez ruchu. Mężczyzna, znajdujący przy leżącym medyku popatrzył na nią, zaczął wyciągać rękę w jej kierunku, zatrzymał się, opuścił dłoń, odwrócił się i wtopił w tłum. Minęły zaledwie dwie minuty od chwili, w której zaczęty wyć syreny.

Obywatele w milczeniu ruszyli do przodu. Dziewczyna odwróciła się i cofnęła w głąb ambulansu. Obywatele obdarli policjantów z ubrań i broni, wyszabrowali z ambulansu czarną torbę i zapas medykamentów, pozbierali swoich leżących towarzyszy i zniknęli.

Przypominało to Sztuczkę magiczną. Przed chwilą ulica była pełna. W następnym momencie nie było już nikogo, żywego ducha.

Za murami Centrum Medycznego znów zaczęty wyć syreny. Z Harryego jakby zdjęto urok. Zaczął biec po ulicy, krzycząc coś bez sensu.

Z ambulansu wyszedł mały, szczupły chłopiec. Miał nie więcej niż siedem lat, krótko obcięte blond włosy, ciemne oczy i smagłą twarz. Ubrany był w postrzępioną, niegdyś białą koszulkę tenisową i obcięte nad kolanami dżinsy.

Wyciągnął rękę w stronę ambulansu. Z drzwi wysunęła się na spotkanie żółtawa dłoń o palcach jak szpony i ramię, które przypominało powykręcany patyk, opleciony wijącymi się jak liany sznurami niebieskich żył. Była to ręka bardzo starego człowieka, stojącego na sztywnych, przypominających szczudła nogach. Jego włosy były cienkie i białe jak jedwabne nici. Skóra na twarzy i czaszce jak pomarszczony pergamin. Łachmany tuniki, spadając z kościstych barków i przygarbionego grzbietu, owijały się wokół ud.

Chłopiec powoli i ostrożnie wyprowadził starca na zniszczoną nawierzchnię. Stary człowiek był niewidomy. Płaskie, ciemne powieki przykrywały puste oczodoły. Z wysiłkiem pochylił się nad leżącym medykiem. Zbadał dotykiem jego czaszkę. Następnie podszedł do przejechanego przez ambulans motocyklisty. Policjant miał zgniecioną klatkę piersiową i gdy próbował wciągnąć powietrze do podziurawionych płuc, na jego ustach pękały bąbelki różowej piany.

Na dobrą sprawę był już martwy. Medycyna była bezsilna przy tak ciężkich, tak rozległych obrażeniach.

Harry schwycił starca za kościste ramię.

- Co chcesz zrobić? - zapytał.

Starzec nie poruszył się. Przez chwilę trzymał rękę policjanta w swojej dłoni, a potem wyprostował się przy akompaniamencie trzeszczących stawów.

- Leczę - odparł głosem przypominającym chrzęst papieru ściernego.

- Ten człowiek umiera - powiedział Harry.

- Wszyscy umieramy - odrzekł starzec.

Harry spojrzał na motocyklistę. Oddychał z mniejszym wysiłkiem, czy tylko mu się to wydawało?

Właśnie w tym momencie dotarli do nich sanitariusze z noszami.

 

 

 

 

Harry z trudem odnalazł biuro dziekana. Centrum Medyczne zajmowało powierzchnie kilkuset miejskich kwartałów, powiększało się pod wpływem jakichś własnych, osobliwych bodźców. Nikt nigdy nie planował, że będzie aż tak wielkie, ale nagle dobudowano skrzydło, gdy nie wystarczało już miejsca na potrzeby opieki medycznej i służb badawczych - potem następne, później łączniki i arterie komunikacyjne - dołem, naokoło, przez środek...

Jego przewodnikiem był świecący pręt kierunkowy. Prowadził go przez nieoznakowane korytarze i Harry próbował zapamiętać drogę. Bez skutku. Włożył pręt w zamek opancerzonych drzwi. Drzwi wessały pręt i otworzyły się. Gdy tylko Harry wszedł do środka, zamknęły się za nim i zaryglowały. Znajdował się w pustym przedpokoju. Wzdłuż jednej ze ścian, na metalowej, przykręconej do podłogi ławeczce siedzieli chłopiec i starzec z ambulansu. Chłopiec popatrzył z ciekawością na Harrego, potem opuścił wzrok na swe złożone dłonie. Stary człowiek opierał się o ścianę.

W pewnej odległości siedziała na ławce dziewczyna. Przypominała mu tę, która stała w drzwiach ambulansu. Harremu wydawało się jednak, że tamta była niższa i młodsza. Jej twarz była blada i tylko oczy rozbłysnęły na jego widok jakimś niezwykłym błaganiem, a po chwili przygasły znowu. Harry przesunął wzrokiem po jej chłopięcej, nieuformowanej jeszcze sylwetce. Ubrana była w prostą, przepasaną w talii, brązową sukienkę. Pomyślał, że dziewczyna nie może mieć więcej niż jakieś dwanaście, trzynaście lat.

Skrzynka recepcyjna już po raz drugi musiała powtórzyć pytanie:

- Nazwisko?

- Doktor Harry Elliott - odpowiedział.

- Zbliżyć się do identyfikacji.

Podszedł do ściany przy znajdujących się w głębi pokoju drzwiach i oparł dłoń o wmontowaną w nią Płytę. W jego prawe oko błysnęło ostre światło - porównywano wzór siatkówki.

- Proszę złożyć wszystkie metalowe przedmioty na odbieralniku -poleciła skrzynka.

Harry zawahał się, a następnie wyjął z kieszeni bluzy stetoskop, zdjął zegarek, opróżnił kieszenie spodni z monet, scyzoryka i hipnosprayu.

Coś prztyknęło. - Filtry - powiedziała skrzynka.

Harry wyjął filtry z nozdrzy i również położył je na odbieralniku.

Dziewczyna obserwowała go, lecz kiedy spojrzał w jej stronę odwróciła wzrok. Drzwi otworzyły się. Wszedł i drzwi zamknęły się za nim.

Biuro dziekana Mocka mieściło się we wspaniałym pokoju długości trzydziestu i szerokości dwudziestu stóp. Urządzone było w wiktoriańskim stylu. Meble, a szczególnie wykonane z żółtego dębu biurko o żaluzjowym zamknięciu i mahoniowa szafka na instrumenty lekarskie sprawiały wrażenie prawdziwych antyków.

Pokój imponował bogactwem. Harry, mimo wszystko wolał jednak Dwudziestowieczny Modern. Jego czyste linie, szklane i chromowane części, sprawiały przyjemne, estetyczne wrażenie. Poza tym był to styl początków nauk medycznych - okresu, w którym ludzkość zaczęta rozumieć, że dobry stan zdrowia nie fiest dziełem przypadku, że można go kupić, jeżeli ludzie będą chcieli zań płacić.

Harry widział już dziekana Mocka, ale nigdy z nim nie rozmawiał.

Jego rodzice nie mogli tego zrozumieć. Myśleli, że skoro jest lekarzem, jest tym samym równy rangą wszystkim pracownikom Centrum Medycznego. Ciągle im tłumaczył, jak wielkie jest to miejsce, ilu ludzi w nim pracuje: 75.000, 100.000 - tylko statystycy wiedzieli, jak wielu. To nie pomagało, w dalszym ciągu nie mogli tego pojąć. Harry w końcu dał sobie spokój.

Dziekan go nie znał. Ubrany w białą bluzę siedział przy swoim biurku i studiował akta Harryego, wyświetlane na wkładce z matowego szkła.

Czarne włosy dziekana zaczynały rzednąć. Miał obecnie prawie osiemdziesiąt lat, ale nie wyglądał na tyle. Pochodził z dobrej linii genetycznej i miał najlepszą opiekę lekarską. Da sobie radę bez zastrzyków długowieczności - pomyślał Harry - jeszcze przez jakieś dwadzieścia lat. Oczywiście, do tego czasu, biorąc pod uwagę jego stanowisko i osiągnięcia, na pewno przyznają mu odroczenie.

Mock spojrzał nagle do góry. Harry opuścił wzrok, ale nim to uczynił, dostrzegł, że w oczach Mocka maluje się coś, co przypominało strach albo rozpacz.

Harry nie mógł tego pojąć. Napad istotnie był zuchwały, tuż pod murami Centrum, ale przecież nie było to nic nowego. Napady już się zdarzały i na pewno będą się jeszcze nieraz zdarzać. Jeżeli tylko pojawi się coś cennego, nieprawomyślni ludzie będą próbowali to ukraść. W czasach Harryego tą wartościową rzeczą były leki.

Mock odezwał się raptownie:

- A więc widziałeś tego człowieka? Czy mógłbyś go rozpoznać, gdybyś zobaczył go znowu, albo gdyby ci pokazano dobry solidograf?

- Tak, proszę dana - odparł Harry. Dlaczego Mock robi taką aferę wokół całej tej sprawy? Przecież wyspowiadał się już lekarzowi naczelnemu i komendantowi policji.

- Czy znasz Gubernatora Weavera? - spytał Mock.

Nieśmiertelny!

- Nie, nie o to chodzi - przerwał niecierpliwie Mock. - Czy wiesz, gdzie mieszka?

- W Pałacu Gubernatora. Czterdzieści mil stąd, prawie dokładnie na zachód.

- Tak, tak - powiedział Mock. - Zaniesiesz mu wiadomość. Wiadomość.

Transport został porwany. Porwany. - Mock miał nerwowy odruch powtarzania słów. Harry musiał uważnie słuchać, by nie stracić wątku. - Minie tydzień, zanim następny transport będzie gotowy, tydzień. Nie wiem, jak nam się uda go dostarczyć. Nie wiem. - Ostatnie dwa zdania Mock mruknął sam do siebie.

Harry próbował zrozumieć, po co to wszystko. Zanieść Gubernatorowi wiadomość?

- Dlaczego pan do niego nie zatelefonuje? - spytał bezmyślnie. To pytanie wyrwało Mocka z zadumy.

- Podziemne kable są poprzecinane. Poprzecinane. Nie ma po co ich reperować. Ludzie, których wysyłamy, by je naprawili, są zabijani. A nawet jeżeli uda im się je wyremontować, to następnej nocy znowu są przecinane. Radio telewizja są zagłuszane. Przygotuj się. Musisz się pospieszyć, by dotrzeć do południowo - zachodniej bramy przed godziną policyjną.

- Przecież wypuszczą mnie, jeśli będę miał przepustkę - powiedział Harry nic nie rozumiejąc. Czyżby Mock oszalał?

- Nie mówiłem ci? Nie mówiłem? - Mock przesunął ręką po czole, jakby zgarniał pajęczynę. - Idziesz sam, pieszo, przebrany za obywatela. Konwój zostałby doszczętnie zniszczony. Doszczętnie. Próbowaliśmy. Trzy tygodnie nie mamy kontaktu z Gubernatorem. Trzy tygodnie! Pewnie zaczyna nie niecierpliwić. Nigdy nie pozwól, by Gubernator zaczął się niecierpliwić. To niezdrowe.

Harry dopiero teraz pojął sens polecenia dziekana. Gubernator! Mógł cofnąć połowę czasu życia, niezbędnego Harryemu w jego badaniach nad nieśmiertelnością. - Ale mój rejon...

Mock zrobił mądrą minę. - Gubernator jest w stanie zrobić dla ciebie więcej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin