Vinge Joan D. - Psychotronik 03 - Deszcz snów.doc

(2068 KB) Pobierz
Do prawdy

Do prawdy

dochodzimy nie tylko rozumem.

ale i przez serce

pascal

Dla

dr. Fredericka Brodsky'ego dr Anny Marie Windsor dr. Richarda Reindollara

Podziękowania

Chcialabym złożyć gorące podziękowania za nieoce­niony wkład i poparcie następującym osobom, bez których ani ta książka, ani w ogóle moje życie nie by­łyby obecnie w tak dobrym stanie: Jimowi Frenkelo-wi, Barbarze Luedtke, Carroll Martin, Betsy Mitchel, klanowi Peachów-Pozników, Mary oraz Nickowi Pen-dergrassom i Vernorovi Vinge'owi. Dzięki, kochani -jesteście cudowni.

- Jaki jest cel owej gry, panie Ropuch? Zabicie potwora? Uratowanie dziewicy? Pomszczenie krzywd?

- Zajęcie dogodnej pozycji.

Bill Griffen

Rozścieliłem ci pod stopy swe marzenia;

Chodź ostrożnie, nie depcz mi po snach.

W.B.Yeats

Drogę do piekła wybrukowano dobrymi chęciami.

Karol Marks

 

1

Pięć czy sześć wieków temu jeden przedkosmiczny filozof o na­zwisku Marks powiedział, że droga do piekła jest wybrukowana dobrymi chęciami. Dobrze rozumiał, co to znaczy być człowiekiem, być niedoskonałym.

Marks myślał też, że wie, jak położyć kres ciągłemu ludzkie­mu cierpieniu i niesprawiedliwości: „Dziel się wszystkim, czym możesz, a dla siebie zachowaj tylko to, czego sam potrzebujesz". Nigdy nie zdołał pojąć, dlaczego reszta ludzkości nie może do­strzec prostego wyjścia, skoro dla niego było tak oczywiste.

Chodzi o to, że ta reszta nawet nie dostrzegała problemu.

Marks mówił także, że jedynym antidotum na psychiczne cier­pienie jest ból fizyczny.

Ale nigdy nie twierdził, że czas szybko ucieka, kiedy człowiek dobrze się bawi.

Zerknąłem na bransoletę danych chyba setny raz, żeby spraw­dzić, czy już minęła godzina. Nie minęła. Piąty raz z rzędu w cią­gu niecałej godziny znalazłem się przed wysokimi parabolami okien Aerie, wyglądając przez nie na świat zwany Ucieczką, żeby umknąć przed hałasem i presją przyjęcia Tau, które toczyło się w najlepsze za moimi plecami. Ucieczka od czego? I dla kogo? Pod­stawowe dane, do których zdołała uzyskać dostęp nasza ekipa, nie mówiły nic na ten temat.

Nie przed biurokracją Tau. I nie dla nas. Ekipa badawcza, w któ­rej skład wchodziłem, znalazła się w Firstfall ledwie wczoraj. Nie

byliśmy tu nawet na tyle długo, żeby przywyknąć do miejscowe­go czasu. Ale jeszcze zanim rzuciliśmy na ziemię swoje torby tu, w Riverton, natychmiast w naszym hotelu zjawił się pełnomoc­nik Tau i zmusił nas do wzięcia udziału w tym przyjęciu, które to­czyło się, jakby wszyscy znajdowali się w śpiączce.

Z jedwabiście gładkiej kieszeni kupionej po drodze eleganc­kiej koszuli wygrzebałem kolejny kawałek kamfy i wepchnąłem do ust. Po chwili zaczęła się rozpuszczać i znieczulać język, a ja znów wyjrzałem przez okno na zapierający dech w piersiach wi­dok odległych obłocznych raf. Właśnie zachodziło słońce, obryso-wując blaskiem ich wapienny krajobraz złożony z postrzępionych szczytów i stromo opadających dolin. Przez labirynt wąwozów przedzierała się ognistym szlakiem nitka rzeki, pewnie już od wieków kształtując ten krajobraz w coś równie surrealistyczne­go jak sen.

Poniżej ta sama rzeka, która odległe rafy kształtowała w fan­tastyczne rzeźby, opadała bezgłośnie i bez końca z wysokiej ska­ły. Protz, pełnomocnik Tau, nazwał to Wielkim Wodospadem. Przy-glądając się ospałej, ciężkiej od szlamu wodzie, zastanawiałem się, czy to przypadkiem nie jakiś żart.

- Kocie!

Ktoś wołał mnie po imieniu. Obróciłem się, jednocześnie zer­kając po sobie, bo nieustannie towarzyszyła mi obawa, że następ­nym razem, kiedy na siebie spojrzę, będę zupełnie nagi.

Nie byłem nagi. Wciąż miałem na sobie ten sam schludny, zbyt drogi, konserwatywny w kroju garnitur, który kupiłem w ho­telowym sklepie, żebym dzisiejszego wieczoru mógł uchodzić za Człowieka. Człowieka przez duże C. Tak jak to tutaj wymawiano, żeby ktoś broń Boże nie pomylił mnie z Hydraninem - obcym.

Po drugiej stronie rzeki leżało całe miasto pełne Hydran. Dziś wieczorem na przyjęciu było ich troje. Ledwie minutę temu pa­trzyłem, jak wchodzą. Nie teleportowali się, nie zmaterializowali się irytująco w samym środku tłumu, wzbudzając lęk. Weszli nor­malnie przez drzwi jak wszyscy inni goście. Ciekawe, czy mogliby postąpić inaczej.

Od momentu ich przybycia nie potrafiłem uformować w gło­wie ani jednej składnej myśli. Przez cały czas bezwiednie obser­

wowałem Hydran, upewniwszy się, że mnie nie widzą ani że nie zmierzają w moją stronę. W końcu jednak musiałem przestać i od­wrócić się do okna, po prostu, żeby nabrać tchu.

Udają ludzi - to ich główna czynność na tym przyjęciu - choć i tak na zawsze pozostaną obcymi, bo przez psychotroniczny Dar stali się wybrykami natury. To kiedyś był ich świat, dopóki nie po­jawili się ludzie, żeby im go odebrać. Teraz oni byli tu obcy, oni by­li outsiderami, znienawidzonymi przez tych, którzy ich zniszczyli - bo to takie ludzkie: nienawidzić tych, których się skrzywdziło.

Resztka kamfy rozpuściła się na języku w gorzką papkę, ale nie zdołała ukoić nerwów. Przełknąłem ją i wyjąłem z kieszeni kolejną porcję. Jeszcze w hotelu przyłożyłem sobie przylepki ze środkami uspokajającymi, wypiłem też stanowczo zbyt wiele drin­ków, które pojawiały się przede mną za każdym razem, kiedy się obróciłem. Nie mogę sobie pozwolić na takie rzeczy, zwłaszcza kiedy chcę uchodzić za człowieka, gdyż moja twarz zawsze mnie wyda, tak samo jak tamte wszystkie obce twarze po drugiej stro­nie sali.

- Kocie! - Protz znów wołał mnie po imieniu, gderliwie, jak wszyscy ci, którzy nie mogą uwierzyć, że nic więcej po nim nie ma.

Z wyrazu jego twarzy wnioskowałem, że zbliża się po to, żeby zapędzić mnie z powrotem do działania. A ze sposobu, w jaki się poruszał, widać było, iż ma już trochę dość tego, że tak konse­kwentnie mu się wyślizguję. Wyjąłem kamfę z ust i rzuciłem na podłogę.

Kiedy wepchnął mnie z powrotem w sam środek tłumu, za­cząłem się rozglądać za ludźmi, których znam, za innymi członka­mi ekipy, z którą tu przyjechałem. Wydawało mi się, że dostrzegam po drugiej stronie pokoju Pedrotty'ego, naszego bitmapistę, ale poza nim nie rozpoznawałem nikogo. Ruszyłem dalej, mrucząc pod nosem jakieś uprzejme idiotyzmy, kierowane do mijanych po kolei obcych osób.

Protz, mój stróż, był urzędnikiem średniego szczebla w Insty­tucie Biotechniki Tau. Równie dobrze mógłby nosić tysiąc innych nazwisk - był dokładnie taki sam jak wszystkie konglomeratowe postacie, jakie znałem. Były obupłciowe i mogły mieć dowolny ko-

lor skóry, ale wszystkie wyglądały jak jedna i ta sama osoba. Protz nosił przepisowy granatowy garnitur ze srebrną peleryną - kolo­ry Tau - jakby się w nich urodził.

Pewnie zresztą tak było. W tym wszechświecie dla konglome­ratów nie tylko się pracuje, dla nich się żyje. Nazywają to keiret-su - korporacyjna rodzina. Sam termin jest jeszcze przedkosmicz-ny, pozostał z międzynarodowymi konglomeratami, kiedy te stały się najpierw międzyplanetarne, a w końcu międzygwiezdne. Prze­trwa tak długo, jak długo będą istniały konglomeraty, bo wprost idealnie oddaje znaczeniem fakt, że kradną człowiekowi duszę.

Konglomerat, który człowieka zatrudniał, nie tylko wytyczał mu drogę kariery zawodowej, ale także stawał się jego dziedzic­twem, ojczyzną, która istnieje zarówno w czasie, jak i przestrze­ni. Kiedy w konglomeracie rodził się nowy człowiek, stawał się komórką w układzie nerwowym megaistoty. Jeśli miał szczęście i zawsze czysty nos, zostawał jego częścią aż do samej śmierci. A może i dłużej.

Spojrzałem w dół. Palce prawej ręki okrywały bransoletkę danych, którą nosiłem na lewym nadgarstku - znów udowadnia­łem sobie, że istnieję. W tym wszechświecie bez bransoletki prze­stajesz istnieć. Swoją dostałem dopiero kilka lat temu.

Przez siedemnaście lat moimi jedynymi znakami rozpoznaw­czymi były blizny - po bójkach, po nożach. Przez lata miałem krzy­wy, ledwie zdatny do użytku kciuk, bo zrósł mi się nienastawiony po tym, jak pewnej nocy spenetrowałem niewłaściwą kieszeń. Sa­ma bransoletka zakrywała bliznę na nadgarstku, jaka została mi po niewolniczej obrączce robotnika kontraktowego, którą wtopio­no mi w skórę. Nosiłem na ciele wiele śladów. Tych najgorszych na­wet nie było widać.

Po latach spędzonych w ludzkim składowisku odpadów zwa­nym Starym Miastem zły los wreszcie się odwrócił. A jedna z prawd, jakich się od tego czasu nauczyłem, brzmiała: kiedy prze­stajesz być niewidzialny, każdy może zobaczyć cię nago.

- Poznałeś już dżentelmena Kensoe, który przewodniczy na­szemu zarządowi... - Protz skinął głową najwyższemu rangą szefo­wi Tau, osobnikowi stojącemu na samym szczycie łańcucha po­karmowego. Facet wyglądał, jakby nie przepuścił w nim żadnego

posiłku, jak również żadnej szansy, żeby napluć w wyciągniętą prosząco dłoń. - A to jest lady Gyotis Binta, przedstawicielka za­rządu Draco. Interesuje się twoją pracą...

Znów poczułem pustkę w głowie. Draco istniało na zupełnie odrębnym, wyższym szczeblu wpływów i władzy. Byli właściciela­mi Tau. Skupiali w swych rękach prawa do surowców naturalnych całej tej planety, a częściowo i do setek innych. Stanowili skończo­ne keiretsu: Instytut Biotechniki Tau jest tylko jeszcze jednym państwem-klientem kartelu Draco, jednym z setki pazernych pal­ców, które konglomerat powsadzał w setkę zyskownych konfitur. Lubili się nazywać Rodziną Draco. Członkowie kartelu wymienia­li między sobą towary i usługi, wspierali się przeciwko próbom przejęcia przez wrogów, pilnowali nawzajem swoich interesów -jak to w rodzinie. Keiretsu znaczy także „zaufanie"... A właśnie w tej chwili Draco niezbyt ufało tym z Tau.

Zarząd Tau zwrócił na siebie uwagę Federacyjnej Komisji Transportu. Kartele były jednostkami autonomicznymi, ale więk­szość z nich korzystała z robotników należących do Robót Kon­traktowych FKT. Ktoś musiał przecież odwalić wszystkie roboty, których obywatele Tau nie chcieliby tknąć.

Sprawa wyglądała tak: federalni mieli interweniować tylko wtedy, kiedy mieli dowód na to, że gdzieś zostały pogwałcone uni­wersalne prawa ich robotników. FKT sprawowała kontrolę nad międzygwiezdnym transportem, więc nikt nie życzył sobie ścią­gnąć na siebie jej sankcji. Ale z własnego doświadczenia wiedzia­łem, że federalnym wcale nie chodzi o to, żeby przyzwoicie trak­tować obrączki. Tak naprawdę chodziło o władzę.

FKT nieprzerwanie poszukuje coraz to nowych czułych punk­tów w nieustającej grze sił z konglomeratami. Polityka to wojna, tyle że broń jest lepiej skrywana.

Nie wiem, kto doniósł federalnym na Tau, może po prostu ja­kiś korporacyjny rywal. Zdawałem sobie natomiast sprawę, że eki­pa ksenoarcheologów, do której zostałem włączony, przeprowadza jedną z pokazowych akcji Tau, mających ulepszyć świat i model rządzenia. Przyjechaliśmy tutaj na koszt Tau, żeby badać żywe dzie­ła sztuki zwane obłocznymi wielorybami oraz rafy z dziwacznego de-trytusu, które owe wieloryby porozmieszczały na całej planecie.

Zarząd Tau nie szczędził wydatków, żeby udowodnić, że jest czysty albo że przynajmniej się stara. To oczywiście był żart, a z tego, co mi wiadomo o konglomerackiej polityce - wcale nie śmieszny.

Równie oczywiste było, iż Protz chce - spodziewa się - że wszy­scy członkowie ekipy pomogą mu to udowodnić. Powiedz coś- bła­gał mnie wzrokiem, tak jak błagałby mnie w myślach, gdybym tylko umiał je odczytać.

Odbiegłem spojrzeniem w bok, szukając w tłumie Hydran. Nie znalazłem. Zwróciłem więc wzrok na swoich rozmówców.

- Miło mi panią poznać - mruknąłem i na siłę przypomniałem sobie, że już zdarzało mi się spotykać członków zarządów. Byłem kiedyś ochroniarzem pewnej lady i jedno wiedziałem na pewno:

cała różnica między konglomeratową szychą a ulicznym śmieciem ze Starego Miasta sprowadza się do tego, kto wierzy w ich kłam­stwa.

Lady Gyotis była drobna i śniada, włosy miała już zupełnie srebrne. Zaciekawiło mnie, ile naprawdę ma lat. Większość waż­nych szych z jej pozycją mogła sobie pozwolić na przestawienie biologicznych zegarów co najmniej dwa razy. Miała na sobie kwie­cistą, brokatową szatę, która okrywała ją szczelnie od stóp do głów. Nic w jej wyglądzie nie wskazywało na zajmowaną pozycję, z wyjątkiem subtelnego i bardzo drogiego naszyjnika, którego sploty złożone były z logo różnych korporacji. Gdzieś w połowie ra­mienia wypatrzyłem logo Tau.

Rozpoznałem także, co przedstawia wisior w samym środku naszyjnika - stylizowanego smoka z kołnierzem holograficznych płomieni. Taki sam obrazek miałem wytatuowany na tyłku. Musia­łem być kompletnie nieprzytomny, kiedy, mi to robili, bo nic nie pamiętam. Nie powiedziałem jej jednak, że łączy nas wspólna

ozdoba na ciele.

Lady Gyotis uśmiechnęła się łaskawie i odwzajemniła spojrze­nie, tak jakby nie zauważyła w mojej twarzy nic szczególnego, na­wet tych kocio zielonych oczu z podłużnymi źrenicami. Hydrań-skich oczu w tej zbyt ludzkiej twarzy - a przecież nie dość ludzkiej.

- Miło mi - odparła. - Bardzo cieszy nas, że mamy pana wśród członków ekipy. Pewna jestem, że pańskie oryginalne spostrzeże­nia wniosą duży wkład we wszelkie odkrycia, jakich tu dokonacie.

- Dziękuję - odparłem, przełykając posłuszne „proszę pani", które cisnęło mi się na usta, i napominając się, że przecież nie dla niej pracuję ani też nie stanowię własności Tau. Tym razem je­stem członkiem niezależnej ekipy badawczej.

- Mamy nadzieję, że jego obecność w składzie ekipy będzie swego rodzaju demonstracją dobrej woli wobec... - Kensoe zerk­nął na mnie z ukosa - ...lokalnej hydrańskiej społeczności - dokoń­czył z uśmiechem.

Nie odpowiedziałem mu tym samym.

- Miejmy taką nadzieję - mruknęła lady Gyotis. - Wiecie, że mamy tu dzisiaj inspektorów z FKT.

Spotkałem już tych federalnych i nie zazdrościłem Kensoe. Ale z drugiej strony, aż tak bardzo go znów nie żałowałem.

- Tak, proszę pani - odpowiedział, rozglądając się tak niespo­kojnie, jakby podejrzewał, że gdzieś tu się czają wynajęci morder­cy. - Jesteśmy gotowi na ich przyjęcie. Myślę, iż sami się przeko­nają, że nasze... ee... problemy zostały mocno przesadzone.

- Miejmy nadzieję - powtórzyła lady Gyotis. -Toshiro! - za­wołała niespodziewanie, unosząc do góry dłoń.

Ktoś lawirował przez tłum w naszą stronę. Kensoe zesztyw-niał, ja także. Idący ku nam nieznajomy miał na sobie mundur szefa ochrony. Sprawdziłem logo na hełmie, którego nie zdjął na­wet tutaj: Draco. Garnitur biznesmena był w kolorach głębokiej zieleni i miedzi - barwach tego konglomeratu. Na fałdzistej wierzchniej szacie nosił istną wystawę pozbawionych znaczenia świecidełek. Na identyfikatorze widniało: SAND.

Nie było mowy o tym, żeby jakiś szef Korporacji Bezpieczeń­stwa fatygował się z macierzystego biura przez pół galaktyki tyl­ko po to, żeby wziąć udział w jakimś tam przyjęciu. Ciekawe w ta­kim razie, jak głęboko Tau utkwiło w bagnie.

- Lady Gyotis. - Z uśmiechem skłonił lekko głowę w jej stro­nę. Wciąż uśmiechnięty, skierował wzrok na mnie.

Nie wiedziałem, co ma oznaczać ten grymas. Nie potrafię go od­czytać... Przestań. Sam za nic nie mogłem zmusić się do skrzywie­nia ust, które choćby z grubsza mogło uchodzić za przyjazne. Spo­tkałem w życiu wielu strażników i żołnierzy. I żadnego nie zda­rzyło mi się polubić.

Sand miał gładką, złocistą skórę; pod fałdą powieki podcy-bernowane oczy, srebrzyste i matowe, przypominały łożysko kul­kowe. Jedno spojrzenie takich oczu wystarczyło, by przejrzeć czło­wieka do samych trzewi. Inny szef korb, którego kiedyś pozna­łem, miał dokładnie takie same - należały do niezbędnego na tym stanowisku wyposażenia. Im więcej władzy miała konglomerato­wa figura, tym więcej potrzebowała biocybernetycznych udosko­naleń. Zwykle najbardziej skomplikowanych kabli wcale się nie widziało - większość ludzi wciąż jeszcze tkwiła zbyt głęboko w kse­nofobii, żeby taka naga prawda nie kłuła ich w oczy. U lady Gyotis także wszystko wyglądało najzupełniej normalnie, a przecież mu­siała kryć w środku potężną ilość biocybernetyki. Firmy wcho­dzące w skład Draco specjalizowały się w najlepszych urządze­niach tego typu.

Ale niektóre zawody wręcz wymagały dziwnego wyglądu, gdyż od niego zależał większy zakres władzy. Do takich należał zawód

Sanda.

- Panie Kocie - mówiła lady Gyotis - pozwoli pan, że mu przedstawię naszego szefa ochrony, Toshiro Sanda... - Jakby tego nie było widać na pierwszy rzut oka. Nie przedstawiła go ani Protzowi, ani Kensoe. Obaj wyglądali teraz tak, jakby woleli zna­leźć się o tysiąc mil stąd. Może już zdążyli poznać go wcześniej. -Na nim takie duże wrażenie zrobiła pańska interpretacja znacze­nia Monumentu.

Wykrzywiłem się, mając nadzieję, że weźmie to za uśmiech. Wyciągnął do mnie rękę. Minęła dobra chwila, zanim połapałem się, co to oznacza. W końcu jednak wyciągnąłem ku niemu dłoń i pozwoliłem, żeby ją uścisnął.

- Skąd pan pochodzi, panie Kocie? - zapytała mnie lady Gy­otis.

- Z Ardattee - odparłem, powracając do niej spojrzeniem. -

Z Quarro.

- Z samej Osi? - Była wyraźnie zaskoczona. Quarro to głów-ne miasto na Ardattee, a Ardattee przejęła od Ziemi rolę cen­trum we wszystkim, co się naprawdę liczyło. - A skąd u pana ten czarujący akcent? Spędziłam tam wiele czasu, ale nigdy nie ze­tknęłam się z niczym podobnym.

- Stare Miasto - mruknął Sand. - To akcent ze Starego Miasta. Zobaczyłem, że lady rzuca mu zaskoczone spojrzenie. Nigdy pewnie nie widziała Starego Miasta Quarro - slumsów, zbiornika z pokarmem dla Robót Kontraktowych. Próbowałem wymazać z głosu tamto brzmienie, ale nie potrafiłem, tak samo jak nie po­trafiłem wyrzucić z pamięci tamtego miejsca.

Sand spojrzał teraz na mnie, a widząc moje ściągnięte brwi, dodał:

- W takim razie jeszcze bardziej imponują mi pańskie osią­gnięcia.

Nic nie odpowiedziałem.

- Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że jest pan starszy. Kon­cepcje w pańskiej monografii sugerowały sporą dojrzałość umy­słową.

- Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek był młody - od­parłem, a lady Gyotis parsknęła trochę dziwnie brzmiącym śmie­chem.

- Pani Perrymeade powiedziała mi, że ta oryginalna interpre­tacja wyszła od pana - ciągnął Sand, jakby mnie w ogóle nie sły­szał. -Ten znakomity wizerunek „śmierci Śmierci". Skąd zaczerp­nął pan pomysł takiego podejścia?

Otworzyłem usta, zamknąłem, przełykając słowa, które mia­ły smak goryczy. Nie wierzę, żeby mówił cokolwiek serio, nie wie­rzę, że patrzą na mnie jak na równego sobie. Bardzo chciałbym wiedzieć, czego właściwie chcą...

- Kocie - odezwał się jakiś głos za moimi plecami i tym razem od razu go rozpoznałem. To Kissindra Perrymeade stała za mną jak służby ratownicze, zawsze gotowa podjąć konwersacyjną pałecz­kę tam, gdzie ją upuściłem. Naprawiała wszystkie moje towarzy­skie gafy, od kiedy tu przyjechaliśmy. Miała tak znakomite wy­czucie czasu, jakby zamiast mnie czytała w myślach.

Z wdzięcznością skinąłem jej głową, zresztą nie pierwszy raz. I już nie udało mi się oderwać od niej wzroku. Nigdy dotąd nie wi­działem jej w takim stroju jak na konglomeratowym pokazie za­miast jak zwykle na roboczo. Ona także nigdy wcześniej nie mia­ła okazji mnie oglądać w takiej sytuacji. Ciekawe, jak jej się to podoba - czy czuje się tak samo jak ja, kiedy patrzę na nią!

Przyjaźniliśmy się przez większość czasu naszych wspólnych studiów. Byliśmy tylko przyjaciółmi. Odkąd ją znałem, miała sta­łego faceta - Ezrę Ditreksena. Był analitykiem systemów i z tego, co wszyscy mówią - niezłym. Był także niezłym fiutem. Spędzali więcej czasu na kłótniach niż reszta ludzi na rozmowach; nie mo­głem pojąć, dlaczego go nie rzuci. Ale co ja mogę wiedzieć o dłu­gich związkach?

To właśnie Kissindra nękała mnie dopóty, dopóki nie złożyłem w miarę spójnie pomysłów, które naszły mnie kiedyś na temat dzieła zwanego Monumentem. Jego wymarli twórcy pozostawili swój wyraźny bioinżynieryjny podpis, rozproszony po całym ra­mieniu galaktycznej spirali, zaszyfrowany w DNA garstki innych jeszcze bardziej niesamowitych i tajemniczych tworów, między innymi także obłocznych wielorybów.

Kissindra przyszła na przyjęcie z wujem, Janosem Perry-meade'em. Był jakąś ważniejszą figurą w Tau, jak większość tutaj obecnych. Pomysł sprowadzenia ekipy badawczej wyszedł od nie­go. On także załatwił nam pozwolenie oraz zdobył odpowiednie fundusze na badania nad obłocznymi wielorybami i rafami. Patrzy­łem, jak stoją obok siebie, Kissindra i jej wuj, i widziałem te sa­me przejrzystoniebieskie oczy, te same lśniące brązowe włosy. Miałem ochotę go polubić, zaufać mu, tylko dlatego że tak bardzo byli do siebie podobni. Jak do tej pory nie zrobił jeszcze nic, co zmusiłoby mnie do zmiany zdania.

Po jej drugiej stronie zmaterializował się nagle Ezra Ditreksen, zupełnie swobodny w oficjalnych ciuchach, tak jak chyba wszyscy tutaj poza mną. Nie studiował ksenoarcheologii, ale ekipa potrze­bowała analityka systemów, a fakt, że sypiał z kierowniczką wypra­wy, czynił z niego jedyny logiczny wybór. Kiedy mnie zobaczył, na-burmuszył się - postawa u niego równie automatyczna jak oddycha­nie. Gdyby się nie naburmuszył, mógłbym zacząć się martwić.

Pozwoliłem, żeby zajął moje miejsce w rozmowie, ten jeden raz nie wadziło mi to. Miałem gdzieś, że mnie nie lubi, i wcale się nie martwiłem, że nie wiem dlaczego. Skoro jest bogatym spadko...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin