Lois McMaster Bujold - Barrayar 05 - Towarzysze broni.odt

(396 KB) Pobierz
Lis McMaster Bujold



 

 

 

Lois McMaster Bujold

 

 

 

 

Towarzysze Broni

 

część piąta cyklu Barrayar

 

 

 

 

Przekład

Bartosz Grudowski Piotr Szymczak

 

 

 

Brothers in Arms

 

 

Data wydania oryginalnego – 1989

 

Data wydania polskiego –1998

 

Dla Marthy i Andy'ego

 

 

PROBLEM PODWÓJNEJ OSOBOWOŚCI

 

– Teraz wreszcie rozumiem. Kochasz admirała Naismitha.

– Oczywiście.

– A nie lorda Vorkosigana.

– Lord Vorkosigan mnie irytuje.

Przepaść ziejąca między nimi najwyraźniej była głębsza, niż mógł przypuszczać. Dla Elli to właśnie lord Vorkosigan był nierzeczywisty. Palcami dotknął jej karku i odetchnął jej oddechem, kiedy zapytała:

– Dlaczego pozwalasz, żeby Barrayar tobą pomiatał?

– Takie karty mi rozdano.

– Kto? Nie rozumiem.

– Nieważne. Po prostu jest dla mnie bardzo istotne, aby wygrać z takimi kartami, jakie mi rozdano. I tak chcę...

– Umrzeć. – Dotknęła ustami jego warg.

– Mmm...

Cofnęła się na moment.

– Czy mimo to mogę po tobie poskakać? Ostrożnie, rzecz jasna. Nie będziesz na mnie wściekły za to, że ci dałam kosza? To znaczy Barrayarowi, nie tobie. Tobie – nigdy...

Zaczynam się do tego przyzwyczajać. Jestem jak sparaliżowany...

– Czy mam się dąsać? – zapytał lekko. – Jako że nie mogę mieć całości, odejść z niczym, obrażony? Mam nadzieję, że zrzuciłabyś mnie ze schodów na moją spiczastą głowę, jeślibym się okazał takim głupkiem.

Roześmiała się. Nie było źle, skoro ciągle jeszcze potrafił ją rozśmieszyć. Jeśli Naismith był wszystkim, czego chciała, może go, rzecz jasna, mieć. Połowiczna zdobycz za pół człowieka.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Desantowiec bojowy, nieruchomy i cichy, przycupnął w doku remontowym. Wyglądał złowieszczo w oczach zgorzkniałego Milesa. Kiedy był nowy, wydawał się takim dumnym, lśniącym i sprawnym statkiem. Teraz jego metalowy kadłub był pełen rys, powgniatany i nadpalony. Być może przeszedł psychotyczne zmiany osobowości po swych traumatycznych przeżyciach. A jeszcze parę miesięcy temu wyglądał jak spod igły...

Miles ze zmęczeniem otarł twarz dłonią i westchnął. Jeżeli gdzieś tu kryły się zarodki psychozy, to na pewno nie w maszynie. Raczej w oczach obserwatora. Zdjął nogi z ławki, na której siedział rozparty, i rozprostował się, przynajmniej w takim stopniu, w jakim pozwalał mu na to jego powykrzywiany kręgosłup. Komandor Quinn, bacznie śledząca każdy jego ruch, stanęła przy nim.

– Tutaj – Miles pokuśtykał wzdłuż kadłuba i wskazał na śluzę na lewej burcie – jest najbardziej niepokojący mnie błąd konstrukcyjny. – Skinął na inżyniera z Kaymerskich Stoczni Orbitalnych. – Trap tej śluzy wsuwa się i wysuwa automatycznie, z możliwością ręcznej kontroli, co wydaje się sensowne. Ale szczelina, z której się wysuwa, znajduje się wewnątrz luku, zatem jeśli z jakiegoś powodu trap się zatnie, nie można zamknąć klapy.

Konsekwencje tego, mam nadzieję, potrafi pan sobie wyobrazić. – Miles nie musiał ich sobie wyobrażać – przez ostatnie trzy miesiące nie mógł ich wyrzucić z pamięci. Wciąż miał to przed oczami.

– Czy doświadczył pan tego na własnej skórze na Dagooli IV, admirale Naismith? – zapytał z nieukrywanym zainteresowaniem inżynier.  – Taak. Straciliśmy... członków załogi. Cholernie mało brakowało i byłbym wśród nich.

– Rozumiem – powiedział inżynier z respektem. Ale jego usta zadrgały.

Jak śmiesz uważać to za zabawne...? Na swoje szczęście, inżynier nie uśmiechnął się.

Szczupły, wzrostu nieco powyżej średniego, wspiął się na burtę statku, przesunął ręką wzdłuż nieszczęsnej szczeliny, podciągnął się parę razy, bacznie oglądając wszystko i co chwila mamrocząc uwagi do swego dyktafonu. Miles powstrzymał chęć podskakiwania niczym żaba, żeby zobaczyć, co tamten oglądał. Uchybiałoby to jego godności. Sięgając inżynierowi zaledwie do piersi, potrzebowałby metrowej drabinki, żeby stojąc na palcach, dosięgnąć szczeliny. Był zbyt zmęczony na gimnastykę, a nie chciał prosić Elli, żeby go podsadziła.

Przez chwilę tik wykrzywił mu twarz, gdy stał tak z rękami założonymi z tyłu, niczym podczas inspekcji. Ta postawa bardziej pasowała do jego munduru.

Inżynier zeskoczył na platformę.

– Myślę, admirale, że Kaymer może się tym zająć dla pana. Ile, pan mówił, że ma tych desantowców?

– Dwanaście. – Czternaście minus dwa równało się dwanaście. To tylko w arytmetyce Wolnej Najemnej Floty Dendarii czternaście minus dwa desantowce było równe dwustu siedmiu zabitym. Przestań – powiedział twardo Miles szydzącemu rachmistrzowi w swojej głowie. – To już nikomu nie pomoże.

– Dwanaście – zanotował inżynier. – Co jeszcze? – Zmierzył wzrokiem poobijany statek.

– Mój dział techniczny dokona drobnych napraw, skoro wszystko wskazuje na to, że spędzimy tu jakiś czas. Ja pragnąłem tylko osobiście dopilnować tego problemu z trapem, ale to mój zastępca, komodor Jesek, jest głównym technikiem floty i na pewno będzie chciał porozmawiać z waszymi technikami Skoku o kalibracji prętów Necklina. Mam też pilota Skoku z raną głowy, ale jak rozumiem, mikrochirurgia implantów Skoku nie jest waszą specjalnością. Podobnie systemy obronne...

– W istocie, nie – pośpiesznie zgodził się inżynier. Dotknął spalonego i porysowanego kadłuba, wyraźnie zafascynowany przemocą, której ten był niemym świadkiem, gdyż dodał: – Stocznie Kaymerskie obsługują przede wszystkim statki handlowe. Flota najemna jest czymś niezwykłym w tej części Galaktyki. Dlaczego przybyliście do nas?

– Wasza oferta była najkorzystniejsza.

– Nie, nie chodzi o Korporację Kaymerską. Mam na myśli Ziemię. Ciekawi mnie, czemu przybyliście na Ziemię. Jesteśmy raczej z dala od głównych szlaków handlowych, odwiedzają nas tylko turyści i historycy. Właściwie... spokojnie tu.

Zastanawia się, czy nie mamy tutaj jakiegoś kontraktu – pomyślał Miles. Tu, na dziewięciomiliardowej planecie, której połączone siły zbrojne rozbiłyby w proch dendariańskie pięć tysięcy? Uważa, że mam zamiar niepokoić starą matkę Ziemię? Albo że, nawet gdyby to była prawda, zdradzę sekret i wszystko mu wyśpiewam...

– Właśnie, spokojnie – powiedział Miles. – Ludzie potrzebują odpoczynku, a statki generalnego remontu. Spokojna planeta z dala od głównych szlaków jest dokładnie tym, co doktor przykazał. – Aż go skręciło na myśl o rachunku, który im ten doktor wystawi.

Ale to nie była wina Dagooli. Operacja ratunkowa była triumfem taktycznym, niemal cudem wojskowym. Sztab bez przerwy zapewniał go o tym, więc może im w końcu uwierzy.

Ucieczka jeńców wojennych z Dagooli IV była według komodora Tunga jedną z największych tego typu akcji w historii. A można mu wierzyć, biorąc pod uwagę jego obsesję na punkcie dziejów wojskowości. Dendarianie zgarnęli sprzed nosa Imperium Cetagandańskiego ponad dziesięć tysięcy uwięzionych żołnierzy, właściwie cały obóz jeniecki, i uczynili z nich zarodek nowej armii partyzanckiej. A wszystko to na planecie, którą Cetagandanie uważali uprzednio za łatwy łup. W porównaniu z olśniewającymi rezultatami koszty były niewielkie. Jedynie dla tych, którzy zapłacili za triumf swoim życiem, cena była nieskończonością podzieloną przez zero.

Dopiero to, co nastąpiło po Dagooli, czyli wściekły pościg Cetagandan, kosztowało Dendarian zbyt wiele. Byli ścigani tak długo, aż wreszcie udało im się przedostać na tereny, gdzie statki wojenne Cetagandan musiały się zatrzymać. Dalej prześladowały ich jednak zastępy sabotażystów i skrytobójców. Miles miał nadzieję, że i tych wreszcie udało mu się zostawić z tyłu.

– Czy te wszystkie uszkodzenia pochodzą z Dagooli IV? – Statek wciąż intrygował inżyniera.

– Dagoola to tajna operacja – odparł sztywno Miles. – Nie mówmy o tym.

– Narobiła niezłego szumu w mediach parę miesięcy temu – powiedział Ziemianin.

Boli mnie głowa... Miles ucisnął sobie skronie i krzywo uśmiechnął się do inżyniera.

– No to pięknie... – wymamrotał. Komandor Quinn wzdrygnęła się.  – Czy to prawda, że Cetagandanie wyznaczyli nagrodę za pańską głowę? – zapytał z uśmieszkiem inżynier.

– Tak – westchnął Miles.

– Myślałem... – powiedział inżynier – myślałem, że to plotki. – Odsunął się lekko, jakby zakłopotany. A może bał się chorobliwej atmosfery przemocy otaczającej najemnika. Jakby mógł się zarazić, gdyby podszedł zbyt blisko. Może i miał rację... Odkaszlnął. – A co się tyczy terminarza płatności za zmiany konstrukcyjne – jak pan to sobie wyobraża?

– Gotówka przy odbiorze – odparł z miejsca Miles – uwzględnienie rezultatów kontroli przeprowadzanych przez moich inżynierów i ostateczne zatwierdzenie przez nich całości prac. Takie są warunki waszej oferty, jeśli się nie mylę.

– W zasadzie tak. Hmmm... – Statek powoli przestawał interesować inżyniera. Miles poczuł, że Ziemiariin z technika staje się handlowcem. – Takie warunki zazwyczaj proponujemy klientom, którzy mają osobowość prawną.  – Wolna Najemna Flota Dendarii ma osobowość prawną. Jest korporacją zarejestrowaną na Obszarze – Jacksona.

– Hmmm... tak, ale – jak by to panu powiedzieć – największe ryzyko, jakie normalnie ponosimy, to bankructwo naszych klientów, przed tym, rzecz jasna, jesteśmy odpowiednio prawnie zabezpieczeni. Jeśli zaś chodzi o pańską flotę najemną, to...

Zastanawia się, jak wyegzekwować płatności od trupa, pomyślał Miles.

–...ryzyko jest o wiele większe – przyznał otwarcie inżynier, rozkładając ręce.

Przynajmniej jest szczery.

– Nie podniesiemy naszej ceny. Ale obawiam się, że będziemy musieli żądać zapłaty z góry.

Skoro już kończymy z grzecznościami...

– Ale to nie daje nam żadnego zabezpieczenia przed tandetnym wykonaniem – powiedział Miles.

– Może się pan procesować – zauważył inżynier. – Tak jak wszyscy.

– Ja to ci mogę... – Ręka Milesa powędrowała do pasa, nie natrafiła jednak na kaburę.

Ziemia, stara Ziemia, stara cywilizowana Ziemia. Stojąca obok komandor Quinn chwyciła go za łokieć, chcąc go powstrzymać. Rzucił jej krótkie, uspokajające spojrzenie – nie, nie pozwoli sobą kierować admirałowi Naismithowi, głównodowodzącemu Wolnej Najemnej Floty Dendarii. Jego uśmiech mówił, że to tylko zmęczenie. Gówno prawda, admirale, odpowiedziały jej lśniące, brązowe oczy. Nie zamierzali jednak ciągnąć tej sprzeczki na głos.

– Możecie poszukać lepszej oferty, jeśli chcecie – odparł beznamiętnie inżynier.

– Szukaliśmy – rzekł krótko Miles. Jak dobrze wiesz... – W porządku. Tak... a może... połowa z góry i połowa przy odbiorze?

Ziemianin zmarszczył brwi i potrząsnął głową.

– Kaymer nie zawyża cen, admirale Naismith. A nasze koszty ponadplanowe należą do jednych z najniższych w branży. Szczycimy się tym.  W świetle doświadczeń z Dagooli słowa „koszty ponadplanowe” dotknęły Milesa do żywego. Zresztą co oni mogą wiedzieć o Dagooli?

– Jeżeli naprawdę niepokoi pana jakość wykonania, to możemy umieścić pieniądze w depozycie u neutralnej osoby trzeciej, na przykład w banku, aż do zakończenia prac. Nie jest to najlepszy układ z naszego punktu widzenia, ale to wszystko, co mogę panu zaoferować.

Neutralna osoba trzecia z Ziemi, pomyślał Miles. Gdyby nie upewnił się co do rzetelności Stoczni Kaymerskich, nie byłoby go tutaj. Teraz dręczyła go raczej własna płynność finansowa. Ale tym zmartwieniem nie chciał się dzielić z innymi.  – Czyżby miał pan problemy z płynnością finansową, admirale? – zapytał z ciekawością Ziemianin. Miles niemalże widział, jak rośnie cena.

– W żadnym wypadku – skłamał bez zmrużenia oka. Rozprzestrzeniające się plotki o trudnościach finansowych Dendarian mogłyby zaszkodzić nie tylko tej umowie. – Zgoda. Gotówka z góry na rachunku depozytowym. – Jeśli on nie będzie miał dostępu do swojego kapitału, to tym bardziej Kaymer. Stojąca obok Elli Quinn wciągnęła powietrze z sykiem.

Ziemski inżynier i dowódca najemników uroczyście uścisnęli sobie ręce. Podążając za inżynierem z powrotem do biura, Miles przystanął przy bulaju, z którego rozpościerał się piękny widok na Ziemię. Inżynier, widząc to, uśmiechnął się i uprzejmie czekał, nie bez odrobiny dumy.

Ziemia. Stara, romantyczna, wiekowa Ziemia, kropla błękitu w otaczającej czerni.

Miles zawsze przypuszczał, że pewnego dnia się tu znajdzie, choć, rzecz jasna, nie w takich okolicznościach.

Ziemia wciąż była największą, najbogatszą, najbardziej różnorodną i zaludnioną planetą z całego obszaru, na którym rozproszyła się ludzkość. Brak tuneli czasoprzestrzennych w pobliżu Słońca oraz rozczłonkowanie polityczne spowodowały jednak, że nie odgrywała znaczącej militarnej ani strategicznej roli w Galaktyce. Mimo to Ziemia wciąż panowała, gdyż jej kulturze żadna inna nie mogła dorównać. Bardziej doświadczona przez wojny niż Barrayar, bardziej zaawansowana technicznie niż Kolonia Beta, była celem wszystkich pielgrzymek, zarówno religijnych, jak i świeckich. Dlatego też wszystkie światy, które tylko mogły sobie na to pozwolić, lokowały tu swoje ambasady.

Łącznie, pomyślał Miles, przygryzając wargę, z Cetagandanami. Admirał Naismith musiał za wszelką cenę uniknąć spotkania z nimi.

– Admirale? – Elli Quinn przerwała jego rozważania. Uśmiechnął się przelotnie na widok wymodelowanej twarzy, najpiękniejszej, jaką tylko mógł jej po poparzeniach plazmą kupić za swoje pieniądze. Dzięki mistrzostwu chirurgów to wciąż była Elli. Gdyby tylko wszyscy jego podwładni mogli liczyć na taką pomoc... – Komodor Tung chce z panem rozmawiać.

Uśmiech zastygł mu na ustach. O co może chodzić? Oderwał w końcu oczy od Ziemi i podążył za Elli do biura inżyniera, gdzie znajdowała się konsola komunikacyjna.  – Wybaczy pan na chwilę – powiedział grzecznie, ale stanowczo, wypraszając Ziemianina.

Szeroka i dobrotliwa eurazjatycka twarz jego trzeciego oficera pojawiła się na widzie konsoli.

– Słucham, Ky?

Ky Tung, już w cywilnym ubraniu, zamiast zasalutować, skinął jedynie głową.

– Właśnie skończyłem załatwiać wszystko w centrum rehabilitacyjnym, gdzie umieściłem naszych dziewięciu ciężko rannych. Dla większości rokowania są dobre. Lekarze sądzą, że zdołają również uratować czterech spośród ośmiu zamrożeńców, a może pięciu, jak się uda. Chirurdzy uważają nawet, że będą potrafili naprawić Ośrodek Skoku u Demmiego, jak tylko jego tkanka nerwowa się zagoi. Jeżeli chodzi o cenę, rzecz jasna... – Tung podał cenę w jednostkach federalnych GSA, Miles przeliczył je w myśli na barrayarskie marki imperialne i zgrzytnął zębami.

Tung uśmiechnął się ze zrozumieniem.

– Taak. Oczywiście jeśli nie chce pan zrezygnować z tej naprawy. Kosztuje tyle, co wszystko inne razem wzięte.

Miles potrząsnął głową, wykrzywiając usta w grymasie.

– Jest kilka osób na świecie, które bym chciał wykiwać, ale moi ludzie do nich nie należą.

– Dziękuję – powiedział Tung. – Zgadzam się. Teraz mogę już stąd wyjechać. Muszę jeszcze tylko podpisać weksel, tym samym biorąc na siebie odpowiedzialność za rachunek.

Czy jest pan pewny, że zdoła uzyskać tutaj pieniądze należne nam za operację Dagoola?

– Właśnie zamierzam się tym zająć – obiecał Miles. – Śmiało podpisuj, dopilnuję, żeby wszystko było w porządku.

– Tak jest, admirale – odparł Tung. – Czy po tym będę mógł udać się na urlop do domu?

Ziemianin Tung, jedyny człowiek z Ziemi, którego Miles kiedykolwiek spotkał. Być może to było powodem przyjaznych uczuć, które podświadomie żywił do tej planety.

– Ile to urlopu jesteśmy ci dłużni, Ky, około półtora roku? – Wraz z żołdem, niestety, jakiś głos podszepnął Milesowi, ale został stłumiony. – Bierz, ile chcesz.

– Dziękuję. – Twarz Tunga rozjaśniła się. – Dopiero co rozmawiałem z moją córką.

Właśnie dowiedziałem się, że mam wnuka!

– Gratulacje – powiedział Miles. – To twój pierwszy?

– Tak.

– Jedź śmiało. Jeśliby coś się działo, to my już się tym zajmiemy. Jesteś niezbędny tylko w walce, nieprawdaż? Hmm... a tak właściwie to gdzie będziesz?

– W domu mojej siostry w Brazylii. Mam tam ze cztery setki krewnych.

– Brazylia, tak? Aha. – Gdzie do diabła jest Brazylia? – Baw się dobrze.

– Nie omieszkam. – Tung pożegnał się, cały w skowronkach. Jego twarz zniknęła.

– Cholera. Ciężko mi go tracić, nawet na urlop – westchnął Miles. – Cóż, zasłużył sobie na to.

Elli pochyliła się nad krzesłem Milesa. Jej oddech prawie niezauważalnie musnął jego ciemne włosy i ponure myśli.

– Czy mogłabym zauważyć, że nie jest on jedynym wyższym oficerem, któremu przydałby się urlop. Ty też powinieneś czasem odpocząć. Nie zapominaj o tym, że byłeś ranny.

– Ranny? – żachnął się Miles. – To tylko kości. Złamane kości się nie liczą. Całe życie męczyłem się z tymi przeklętymi kruchymi kośćmi. Muszę się jedynie nauczyć opierać pokusie walki w pierwszej linii. Powinienem siedzieć na tyłku w wygodnym fotelu w centrum dowodzenia, a nie na froncie. Gdybym wiedział, jak to będzie wyglądało na Dagooli, wysłałbym kogoś innego w charakterze fałszywego jeńca. W każdym razie odpocząłem już sobie w lazarecie.

– A potem przez miesiąc błąkałeś się jak odmrożeniec świeżo po wyjściu z kuchenki mikrofalowej. Każde twoje pojawienie się było jak wizyta z zaświatów.

– Na Dagooli funkcjonowałem ciągle na granicy histerii. Nie sposób pracować bez przerwy na maksymalnych obrotach, nie płacąc za to ceny. Przynajmniej ja tak nie potrafię.

– Mam wrażenie, że to nie jest cała prawda. Miles obrócił się do niej na krześle i warknął:

– Przestań! To prawda, straciliśmy wielu dobrych ludzi. Nie lubię tracić ludzi. I płaczę za nimi... kiedy jestem sam – jeżeli nie masz nic przeciwko!

Elli, zażenowana, zrobiła krok do tyłu.

– Przepraszam – powiedział już dużo łagodniej Miles, wstydząc się swojego wybuchu.

– Zdenerwowałem się. Śmierć tego biednego jeńca, który wypadł ze statku, wstrząsnęła mną bardziej niż... bardziej, niż mogę sobie na to pozwolić. Nie mogę...

– Zachowałam się arogancko, sir.

Miles wzdrygnął się. To „sir” zabolało go, tak jakby Elli przekłuła szpilką przedstawiającą go lalkę voodoo. – Nie ma sprawy – odparł.

Chyba najbardziej idiotyczną rzeczą, jaką zrobił jako admirał Naismith, było przyobiecanie sobie, że nie będzie próbował nawiązać kontaktów intymnych z członkami swej organizacji. Niegdyś wydawało się to rozsądnym posunięciem. Tung też się z tym zgodził. Ale, na miłość boską, Tung był przecież dziadkiem i hormony dały mu spokój już przed laty. Przypomniał sobie, jak odrzucił pierwsze zaloty Elli. „Dobry oficer nie robi zakupów w sklepie zakładowym” – powiedział wtedy. Dlaczego nie trzasnęła go w szczękę za tak durną odżywkę? Bez słowa przyjęła niezamierzoną obelgę i już nigdy więcej nie podjęła próby. Czy przyszło jej kiedyś na myśl, że mówiąc to, miał na myśli siebie, a nie ją?

Kiedy przez dłuższy czas przebywał ze swoją flotą, często posyłał Elli z misją specjalną, z której zawsze powracała ze wspaniałymi wynikami. To ona poprowadziła pierwszą grupę Dendarian na Ziemię i sprawiła, że kiedy reszta floty dotarła na orbitę, Stocznie Kaymerskie i inni dostawcy już na nich czekali. Była dobrym oficerem, chyba najlepszym po Tungu. Czegóż by teraz nie dał za możliwość wtulenia się w jej ciało i kompletnego zatracenia się. Ale na to było już za późno, stracił swoją szansę.

Nieśmiały, jakby siostrzany uśmiech zagościł na jej twarzy.

– Nie będę cię już więcej męczyć. – Wzruszyła ramionami.

– Ale przynajmniej zastanów się nad tym. Chyba nigdy nie widziałam kogoś bardziej potrzebującego łóżka niż ty.

Zabrzmiało dość bezpośrednio, pomyślał spięty Miles. Ale co ona tak naprawdę chciała powiedzieć? Czy miała to być przyjacielska rada, czy też zaproszenie? Jeżeli tylko rada, a on weźmie to za zaproszenie, to czy Elli pomyśli, że chce ją wykorzystać seksualnie?

A jeśli na odwrót, to czy obrazi się i już nigdy nie spojrzy na niego? Uśmiechnął się, spanikowany.

– Kasa – wykrztusił. – Kasa, a nie łóżko, jest mi teraz potrzebna. A potem... potem, mmm... może byśmy trochę pozwiedzali. Byłoby niemal zbrodnią przelecieć taki kawał i nie obejrzeć Matki Ziemi, nawet jeśli przybyliśmy tu przez czysty przypadek. Tak czy inaczej, kiedy jestem na dole, powinienem mieć kogoś do ochrony przez cały czas, więc mogłabyś mi towarzyszyć...

– Oczywiście. Obowiązki przede wszystkim – westchnęła, prostując się.

Tak, obowiązki przede wszystkim. A jego następnym obowiązkiem było zameldowanie się u przełożonych admirała Naismitha. Wszystkie jego problemy powinny wtedy stać się prostsze.

Miles żałował, że nie przebrał się w cywilne ubranie. Jego nowiutki biało–szary mundur admiralski diabelnie rzucał się w oczy w tym pasażu handlowym. Albo mógł przynajmniej powiedzieć Elli, żeby się przebrała. Wyglądaliby wtedy jak żołnierz na przepustce ze swoją dziewczyną. Ale jego cywilny strój został parę planet stąd, upchnięty w jakiejś skrzyni – czy kiedykolwiek zdoła go odzyskać? Ubranie to było szyte na miarę i drogie, co wynikało nie tyle nawet z jego pozycji społecznej, ile raczej z czystej potrzeby.

Miles zwykle potrafił zapomnieć o osobliwościach swojej budowy: za duża głowa osadzona na przykrótkiej szyi, powykręcany kręgosłup, a na domiar złego ten wzrost – ledwo metr czterdzieści. A wszystko to z powodu nieszczęsnego wypadku, jeszcze przed jego urodzeniem... Nic jednak boleśniej nie uświadamiało mu kalectwa niż próba pożyczenia ubrania od kogoś o normalnych kształtach i rozmiarach. Czy jesteś pewien, że to mundur się rzuca w oczy? – pomyślał. A może znowu bawisz się sam z sobą w chowanego? Przestań.

Wrócił myślami na Ziemię. Port kosmiczny Londyn był fascynującą mieszanką tysięcy stylów architektonicznych, jakie w ciągu wieków stworzyła ludzkość. Zaskakująco bogaty kolor słonecznego światła, padającego przez wzorzysty, szklany dach hali, zapierał dech w piersiach. Już samo to mówiło, że wrócił na planetę swoich przodków. Może później będzie miał okazję zwiedzić więcej zabytków, popłynie na wycieczkę łodzią podwodną po jeziorze Los Angeles lub zobaczy Nowy Jork za Wielkimi Tamami.

Elli ponownie nerwowo okrążyła ławkę pod zegarem słonecznym, badawczo obserwując tłum. Było to chyba ostatnie miejsce, w którym można by się natknąć na oddział Cetagandan, ale jej czujność go cieszyła. Dzięki temu mógł sobie pozwolić na zmęczenie.

Możesz przyjść i poszukać zabójców pod moim łóżkiem, kiedy tylko chcesz, kochanie...

– W pewien sposób jestem zadowolony, że tu wylądowaliśmy – zauważył. – To może się stać wspaniałą okazją dla admirała Naismitha, aby zniknąć na chwilę. Niech to wszystko trochę przycichnie... Cetagandanie, podobnie jak Barrayarczycy, przywiązują dużą wagę do osoby dowódcy.

– Chyba specjalnie o to nie dbasz.

– Przyzwyczajałem się już od dziecka. Obcy ludzie próbujący mnie zabić to dla mnie chleb powszedni. – Pewna myśl uderzyła go swoim czarnym humorem. – Czy wiesz, że to pierwszy raz, kiedy ktoś próbuje mnie zabić nie z powodu mojego pochodzenia, ale dla mnie samego? Czy opowiadałem ci kiedyś, co mój dziadek zrobił, gdy...

– Myślę, że to on – Elli ucięła jego paplaninę.

Podążył za jej wzrokiem. Faktycznie, musiał być zmęczony, wypatrzyła przed nim tego, na kogo czekali. Człowiek, idący ku nim z pytającym wyrazem twarzy, nosił modne ziemskie ubranie, ale włosy miał spięte w stylu popularnym wśród barrayarskich wojskowych. Prawdopodobnie podoficer. Wyżsi rangą woleli inne uczesanie, mniej przypominające modę rzymskich patrycjuszy. Muszę pójść do fryzjera – pomyślał Miles czując, jak swędzi go kark.

– Lord Vorkosigan? – zapytał przybysz.

– Sierżant Barth? – odparł Miles.

Człowiek skinął głową, a potem spojrzał na Elli.

– Kto to jest?

– Moja ochrona.

– Ach tak. – Zacisnął usta i lekko uniósł brwi. Drobny gest, a jednak wystarczył, żeby przekazać jego rozbawienie i pogardę. Milesowi krew napłynęła do twarzy. – Jest świetna w tym, co robi.

– Z pewnością, sir. Proszę za mną. – Sierżant odwrócił się i poprowadził ich do wyjścia. Miles czuł, że wojskowy pod pozorami obojętności śmieje się z niego w duchu. Elli posłała mu pełne niepokoju spojrzenie, jakby świadoma obecnego w powietrzu napięcia.

Wszystko w porządku, pomyślał Miles, ściskając jej rękę.

Podążyli za swoim przewodnikiem, wyszli z pasażu handlowego, po czym rurą windową i schodami dostali się na podziemny poziom użytkowy, który był istnym labiryntem rozmaitych korytarzy pełnych kabli i światłowodów. Minęliśmy już chyba kilka kwartałów, doszedł do wniosku Miles. W końcu sierżant przystanął przed masywnymi drzwiami.

Rozsunęły się po tym, jak przyłożył dłoń do płytki zamka. Ich oczom ukazał się krótki korytarz prowadzący do kolejnych drzwi. Siedzący przy konsoli komunikacyjnej strażnik, wyglądający wyjątkowo schludnie w zielonym mundurze Cesarstwa Barrayarskiego, na ich widok oderwał się od śledzenia obrazów ze skanerów i wstał, z trudem powstrzymując się od zasalutowania ich ubranemu po cywilnemu przewodnikowi.

– Musimy tu zostawić naszą broń – powiedział Miles. – Całą broń. Wszyściuteńko.

Elli uniosła brwi zdziwiona nagłą zmianą – nosowy betański akcent admirała Naismitha zastąpiły twarde i szorstkie barrayarskie tony. Rzadko słyszała ten jego głos. Już sama nie wiedziała, który z nich był prawdziwy. Nie było jednak wątpliwości co do tego, który wyda się wiarygodny pracownikom ambasady. Miles odkaszlnął, jakby przygotowując gardło do nowych dźwięków. Położył na stole kieszonkowy ogłuszacz i długi stalowy nóż w skórzanej pochwie.

Strażnik obejrzał dokładnie nóż, podważył znajdujące się na końcu wysadzanej drogimi kamieniami rękojeści srebrne wieczko, na którego odwrocie odkrył herb. Oddał sztylet Milesowi i z zainteresowaniem zajął się małym arsenałem, jaki Elli w tym czasie ułożyła na jego biurku. Masz, wsadź sobie to w ten swój służbowy tyłek, pomyślał Miles. Dalej poszedł już w lepszym humorze.

Po wzniesieniu się rurą windową, znaleźli się w zupełnie innym świecie: pełnym dyskretnej elegancji, wytwornym i cichym.

– Oto ambasada Cesa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin