Cabot Meg - Magiczny Pech.doc

(799 KB) Pobierz
Powieści Meg Cabot

Powieści Meg Cabot

 

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI I

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 2 Księżniczka w świetle reflektorów

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 3 Zakochana księżniczka

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 4 Księżniczka na dworze

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 4 I 1/2 Akcja „Księżniczka"

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 5 Księżniczka na różowo

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 6 Księżniczka uczy się rządzić

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 7 Księżniczka imprezuje

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 71 1/2

Urodziny księżniczki

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 8 Księżniczka w rozpaczy

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 9 Księżniczka Mia

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI

Gwiazdkowy prezent

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI

Walentynki

DZIEWCZYNA AMERYKI

DZIEWCZYNA AMERYKI 2 Pierwszy krok

IDOL NASTOLATEK

JESZCZE MNIE POLUBICIE

KŁAMCZUCHA W OPALACH

LICEUM AVALON

I -800-JEŚLI-WIDZIAŁEŚ-ZADZWOŃ Kiedy piorun uderza Kryptonim „Kasandra" Bezpieczne miejsce Znak węża Szukając siebie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

MEG CABOT

 

 

MAGICZNY PECH

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

 

 

 

Rzecz w tym, że ja zawsze miałam takie pieskie szczęście. Patrzcie tylko, jak mi na imię: Maggie. Nie Madelaine ani Margaret. Po prostu Maggie. Kiedyś, na wsi, słyszałam, jak ktoś wołał tak na krowę!

Mieszkam w zapadłej dziurze w stanie Iowa. I w dodatku jestem dziewczyną, która ma imię dobre dla jakiejś mućki.

Właśnie taki pech mnie prześladuje. Pech, który towarzyszył mi, zanim jeszcze mama zdążyła wypełnić akt urodzenia.

Dlatego wcale się nie zdziwiłam, kiedy kierowca taksówki nie pomógł mi z walizkami. Już wcześniej zdążyłam się przekonać, że na lotnisku, po przylocie, nikt na mnie nie czekał, a potem nikt nie odpowiadał na moje liczne telefony z pytaniem, gdzie się podziali ciocia i wujek. Może jednak nie chcieli mnie u siebie? Czyżby zmienili zdanie? Doszło do nich coś na temat mojego pecha - aż z Iowy - i stwierdzili, że nie chcą się nim zarazić?

Ale nawet, jeśli to prawda, nic nie poradzę - powtarzałam to sobie z milion razy od chwili, kiedy dotarłam do hali przylotów, gdzie miałam się z nimi spotkać i gdzie nie zobaczyłam nikogo poza tragarzami i kierowcami limuzyn, którzy na niewielkich tabliczkach mieli powypisywane wszystkie nazwiska świata poza moim. Do domu wracać w żadnym razie nie mogłam. To był wybór między Nowym Jorkiem - domem ciotki Evelyn i wuja Teda a jedną wielką wpadką.

Więc kiedy taksówkarz, zamiast wysiąść i pomóc mi z tobołkami, przycisnął tylko jakiś guziczek, żeby klapa bagażnika uchyliła się o parę centymetrów, to wcale nie była najgorsza rzecz, jaka mi się w życiu przydarzyła. To nawet nie była najgorsza rzecz, jaka mi się przydarzyła tego dnia.

Wyciągnęłam walizki, każda ważyła, co najmniej pięćset ton - jedynie skrzypce w pokrowcu były lżejsze - a potem zamknęłam bagażnik, cały czas stojąc na środku Wschodniej Sześćdziesiątej Dziewiątej ulicy. Za moimi plecami niecierpliwie roztrąbił się sznureczek samochodów, które nie mogły przejechać, bo po przeciwnej stronie ulicy, przy której stoi dom cioci i wujka, zaparkował na drugiego żółty busik firmy czyszczącej, dywany.

Dlaczego ja? Naprawdę chciałabym to wiedzieć.

Taksówka odjechała tak szybko, że musiałam praktycznie skoczyć pomiędzy dwa zaparkowane auta, żeby mnie nie potrąciła. Trąbienie ustało, jak tylko sznur czekających za nią samochodów znów ruszył, a ich kierowcy, bez wyjątku, mijając mnie, rzucali nieprzyjazne spojrzenia.

Właśnie te spojrzenia spode łba przekonały mnie ostatecznie, że naprawdę znalazłam się w Nowym Jorku. Nareszcie.

I owszem, kiedy przejeżdżaliśmy przez most Triboro, widziałam z taksówki zarys wieżowców na tle nieba... Wyspę Manhattan, w całej jej surowej świetności, z Empire State Building sterczącym pośrodku jak wyciągnięty w górę wielki, jarzący się światłem, środkowy palec.

Ale to te spojrzenia spode łba upewniły mnie na sto procent. W domu, w Hancock, nikt by się nie zachowywał tak wrednie wobec kogoś, kto ewidentnie przyjechał spoza miasta.

Nie żeby w Hancock pojawiało się aż tak wielu przyjezdnych. No, ale nieważne.

Poza tym ta ulica, na której się znalazłam... Wyglądała dokładnie jak te, które pokazują w telewizji, kiedy chcą, żeby człowiek się zorientował, że akcja toczy się w Nowym Jorku. Na przykład w Prawie i porządku. No wiecie, takie wąskie dwu- albo trzypiętrowe kamieniczki z elewacją z piaskowca, z jaskrawo pomalowanymi frontowymi drzwiami i kamiennymi schodkami...

Według mojej mamy, większość tych nowojorskich kamieniczek, kiedy je w XIX wieku pobudowano, stanowiła domy jednorodzinne. Ale teraz podzielono je na osobne mieszkania, więc zwykle na każdym piętrze mieszka jedna rodzina - a czasami nawet dwie lub więcej.

Ale nie w przypadku kamieniczki siostry mojej mamy, Evelyn. Ciocia Evelyn i wujek Ted są właścicielami wszystkich trzech pięter domu. To praktycznie jeden poziom domu dla jednej osoby, skoro ciocia i wujek mają tylko troje dzieci: Tory, Teddy'ego i Alice.

My w domu mamy tylko parter i jedno piętro, za to mieszka tam aż siedem osób. I jest tylko jedna łazienka. Nie, żebym narzekała. Mimo to, odkąd moja siostra Courtney odkryła zalety szczotko-suszarki, w domu zrobiło się zdecydowanie kiepskawo.

Chociaż wysoki, dom cioci i wujka był naprawdę wąski - zaledwie na trzy okna. A jednak, wyglądał ładnie, stylowo, pomalowany na szaro i z nieco jaśniejszymi szarymi wykończeniami. Drzwi miały jasny, radosny żółty kolor. U podstawy okien stały żółte skrzynki kwiatowe, z których wylewały się jaskrawoczerwone pelargonie - najwyraźniej świeżo zasadzone, bo była zaledwie połowa kwietnia i jeszcze za chłodno na takie kwiaty.

To miłe, że nawet w takim wyrafinowanym mieście jak Nowy Jork ludzie nadal rozumieją, że skrzynka pełna pelargonii wygląda naprawdę zachęcająco i przytulnie. Widok tych pelargonii nieco mnie podniósł na duchu.

Hm... może ciocia Evelyn i wujek Ted po prostu zapomnieli, że dzisiaj przylatuję, a nie celowo nie przyjechali po mnie na lotnisko, bo się rozmyślili i nie chcą, żebym u nich mieszkała.

Może jednak wszystko się jakoś ułoży.

Tak... Z moim pechem to raczej mało prawdopodobne.

Ruszyłam po schodkach prowadzących do frontowych drzwi domu z numerem 326 przy Wschodniej Sześćdziesiątej Dziewiątej ulicy, i wtedy dotarło do mnie, że nie dam sobie rady z obiema walizkami i skrzypcami na raz. Zostawiłam jedną walizkę na chodniku, a drugą wciągnęłam po schodach, pokrowiec ze skrzypcami trzymając pod pachą. Pierwszą walizkę i skrzypce złożyłam pod drzwiami, a potem od razu wróciłam po drugą.

Tylko, że chyba zbiegłam po tych schodkach za szybko, bo potknęłam się i o mało nie walnęłam nosem o chodnik. W ostatniej chwili udało mi się złapać równowagę i chwyciłam się sztachet parkanu z kutego żelaza, którym Gardinerowie otoczyli pojemniki na śmieci. I kiedy wisiałam na tych sztachetach, nieco oszołomiona po niedoszłej katastrofie, jakaś elegancka starsza pani wyprowadzająca na spacer coś, co przypominało szczura na smyczy, (chociaż to coś jednak musiało być pieskiem, bo nosiło kubraczek w kratkę) minęła mnie, zerkając podejrzliwie i kręcąc głową. Zupełnie jakbym rzuciła się na łeb, na szyję z frontowych stopni domu Gardinerów specjalnie po to, żeby ją wystraszyć, czy coś.

W domu, w Hancock, gdyby ktoś zobaczył, że ktoś inny prawie spadł ze schodów - nawet ktoś taki jak ja, kto niemal codziennie o mało nie spada z jakichś schodów - wysiliłby się na coś w rodzaju: „Nic ci się nie stało?"

Na Manhattanie najwyraźniej jest zupełnie inaczej.

Dopiero kiedy starsza pani ze swoim szczurem poszła dalej, usłyszałam jakiś odgłos. Prostując się - i widząc, że dłonie mam całe pokryte rdzą z parkanu, którego się przytrzymałam - zobaczyłam, że drzwi numeru 326 otworzyły się i że z podestu spogląda na mnie ładna jasnowłosa dziewczyna.

-              Hej... - odezwała się z zaciekawieniem.

Od razu zapomniałam o starszej pani i jej szczurze oraz moim niedoszłym upadku na chodnik. Uśmiechnięta szybko wróciłam po schodkach na górę. Chociaż trudno mi było uwierzyć, że aż tak się zmieniła, bardzo się ucieszyłam na jej widok... I bardzo się zmartwiłam, że ona może moim widokiem nie cieszy się tak samo.

-              Witaj, Tory - powiedziałam.

Dziewczyna, bardzo malutka i bardzo jasnowłosa, zamrugała, patrząc tak, jakby mnie nie poznawała.

-              Nie, ja nie jestem Tory. Jestem Petra. - Dopiero wtedy zauważyłam, że dziewczyna mówi z akcentem... Jakimś takim europejskim. - Pracuję u Gardinerów jako au pair.

-              Aha - mruknęłam niepewnie. Nikt mi nic nie wspominał o żadnej au pair. Na szczęście wiedziałam, co to słowo znaczy, bo kiedyś obejrzałam odcinek Prawa i porządku, w którym taką jedną au pair podejrzewano, że zamordowała dzieci, którymi miała się opiekować.

Wyciągnęłam w stronę dziewczyny swoją uwalaną rdzą prawą rękę.

-              Cześć - rzuciłam. - Jestem Maggie Honeychurch. Evelyn Gardiner to moja ciocia...

-              Maggie? - Petra odruchowo potrząsnęła moją dłonią. Teraz ścisnęła ją mocniej. - Och, znaczy się Maga?

Skrzywiłam się nie tylko ze względu na mocny uścisk dłoni tej dziewczyny - a była naprawdę silna jak na tak drobniutką osobę. Skrzywiłam się przede wszystkim dlatego, że reputacja najwyraźniej mnie wyprzedziła, jeśli ta au pair znała mnie raczej jako Magę niż Maggie.

-              Właśnie - sapnęłam. Bo co innego miałam zrobić? I to by było na tyle, jeśli chodzi o zaczynanie wszystkiego od nowa w miejscu, gdzie nikt nie zna mojego mało pochlebnego przezwiska. - Rodzina mówi na mnie Maga.

I będzie tak już zawsze, jeśli nie zdołam jakoś pozbyć się tego swojego pecha.

 

 

2

 

 

 

- Megge, ty miałaś przyjechać dopiero jutro! - zawołała Petra.

Twarda gula ściskająca mi żołądek nieco odpuściła. Przynajmniej odrobinę.

Powinnam była wiedzieć. Powinnam była się domyślić. Ciocia Evelyn na pewno by o mnie nie zapomniała.

-              Nie - odparłam. - Miałam przyjechać dzisiaj.

-              Och, nie - zaprotestowała Petra, nadal potrząsając moją ręką. Zaczynałam tracić czucie w palcach. Poza tym, miejsca, gdzie sobie obtarłam skórę, chwytając się żelaznego parkanu, też trochę protestowały. - Jestem pewna, że twoja ciocia i wujek mówili, że jutro. Och! Strasznie się zmartwią! Chcieli wyjechać po ciebie na lotnisko. Alice nawet plakat namalowała... Sama aż taki kawał drogi przyjechałaś? Taksówką? Tak bardzo mi przykro! O Boże, wchodź, wchodź do środka!

Z serdecznością, która przeczyła jej drobniutkiej posturze - ale pasowała do uścisku dłoni - Petra uparła się, że weźmie obie moje walizki i sama je wniesie do środka, dla mnie zostawiając pokrowiec ze skrzypcami. Potężny ciężar walizek wydawał się wcale nie robić na niej wrażenia, a ja w ciągu zaledwie dwóch minut dowiedziałam się, dlaczego. Petra okazała się niemal taką samą gadułą jak moja najlepsza przyjaciółka w Hancock, Stacy. Opowiadała, że przeprowadziła się do Nowego Jorku z rodzinnych Niemiec, bo chce zostać fizjoterapeutką. I że codziennie jeździ do szkoły w Westchester, na przedmieściach Nowego Jorku, gdzie uczą fizjoterapii. A tam, kiedy nie ma zajęć, musi dźwigać ciężkich ludzi i pomagać im wchodzić do basenów, i na nowo uczyć ich, po wypadkach albo udarach, jak posługiwać się własnymi kończynami i tak dalej.

To wyjaśniało, skąd u niej taka siła. Przez to całe dźwiganie ciężkich pacjentów i tym podobne.

Petra mieszkała u Gardinerów. Jej opieka nad moim młodszym ciotecznym rodzeństwem była zapłatą za czynsz i utrzymanie. A kiedy dzieci codziennie szły do szkoły, ona jechała do Westchester. Za rok, gdy zdobędzie dyplom, będzie mogła starać się o pracę w jakimś gabinecie rehabilitacyjnym.

-              Gardinerowie są dla mnie bardzo mili - mówiła Petra, niosąc moje walizki do pokoju gościnnego na drugim piętrze, jakby nie ważyły więcej niż kilka płyt CD.

Wcale nie wyglądało na to, że między zdaniami Petra musi złapać oddech. Zadziwiające, zwłaszcza że angielski to nie jej ojczysty język.

W takim razie po niemiecku nawija pewnie jeszcze szybciej.

-              I jeszcze do tego trzysta dolarów na tydzień mi płacą- ciągnęła Petra. - Wyobraź sobie, mieszkać na Manhattanie za darmo, mieć do tego wyżywienie i jeszcze dostawać od kogoś trzysta dolarów tygodniowo! Przyjaciele w Bonn mówią, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Państwo Gardiner są teraz dla mnie jak mama i tata. A ja kocham Teddiego i Alice, jakby to były moje własne dzieci. No cóż, mam dopiero dwadzieścia lat, a Teddy ma dziesięć, więc chyba nie mógłby być moim synem. Ale może jak własne młodsze rodzeństwo. O, to właśnie twój pokój.

Mój pokój? Zajrzałam przez próg do środka. Sądząc po tym, na co udało mi się zerknąć w pozostałej części domu, kiedy szłyśmy na górę po schodach, wiedziałam, że najbliższe miesiące spędzę, pławiąc się w luksusach...

Ale pokój, w którym Petra postawiła moje walizki, zaparł mi dech w piersiach. Totalnie przepiękny... Miał białe ściany, kremowe, zdobione złoceniami meble i różowe jedwabne zasłony. Był tam nawet marmurowy kominek.

-              On nie działa - poinformowała mnie Petra ze smutkiem, jakby myślała, że liczyłam na działający kominek w moim nowym pokoju, czy coś.

Naprzeciwko były drzwi do łazienki. Słońce wpadało przez okna i na jasnoróżowej wykładzinie malowało cętkowany wzór.

Oczywiście z miejsca wiedziałam, że coś jest nie tak. To była najładniejsza sypialnia, jaką w życiu widziałam. Sto razy ładniejsza niż moja własna w domu. No i tam musiałam dzielić pokój z Courtney i Sarabeth, moimi młodszymi siostrami. W sumie, to będzie pierwszy raz, kiedy będę mogła spać sama w pokoju.

A ja nigdy w życiu nawet sobie nie wyobrażałam, że mogłabym mieć łazienkę tylko dla siebie.

Takie rzeczy po prostu się nie zdarzają.

Ale ze swobody, z jaką Petra poruszała się po pokoju, strzepując z różnych rzeczy jakieś wyimaginowane pyłki kurzu, mogłam wnioskować, że jednak się zdarzają. I nie tylko się zdarzają, ale jeszcze, że... w gruncie rzeczy nie ma w tym nic nadzwyczajnego.

-              Łau - tylko tyle zdołałam wykrztusić. To było pierwsze słowo, które udało mi się wtrącić, odkąd Petra zaczęła do mnie mówić jeszcze przy drzwiach wejściowych.

-              Tak - powiedziała prostując się Petra. Myślała, że chodzi mi o ten pokój. Ale mnie naprawdę chodziło o... no cóż, wszystko razem. - Bardzo ładny, prawda? Ja mam w tym domu własne mieszkanie, z osobnym wejściem, na dole, wiesz? Na parterze. Pewnie go nie widziałaś. Drzwi wejściowe są pod frontowymi schodkami. I są jeszcze tylne drzwi, z ogrodu. I mam też własną, osobną kuchnię. Dzieci przychodzą czasem wieczorem, a ja im pomagam przy odrabianiu lekcji, albo oglądamy razem telewizję, bardzo tam przytulnie. Ten pokój jest naprawdę fajny.

-              A weź, nic mi nie mów - rzuciłam bez tchu. Mama mówiła mi, że cioci Evelyn i jej rodzinie dobrze się powodzi - jej mąż, a mój wujek, ostatnio awansował na prezesa firmy, dla której pracuje, a ciocia Evelyn, dekoratorka wnętrz, dodała do swojej listy klientów kilka supermodelek.

Ale i tak nic nie mogło mnie przygotować... na to. I to było moje. Wszystko.

No cóż, przynajmniej przez jakiś czas. Dopóki jakoś tego nie zepsuję.

A skoro jestem, kim jestem, wiedziałam, że to nie potrwa długo. Ale przecież na razie mogłam się tym cieszyć.

-              Państwu Gardinerom będzie bardzo przykro, że nie mogli cię przywitać - mówiła Petra, podchodząc do wielkiego łóżka i niezwykle starannie układając stos poduszek, które opierały się o pikowane wezgłowie. - A jeszcze bardziej ich zmartwi, że dni pomylili. Oboje są jeszcze w pracy. Ale Teddy i Alice niedługo ze szkoły do domu wrócą. Oboje bardzo się cieszą, że kuzynka Maga przyjeżdża na dłużej. Alice zrobiła dla ciebie powitalny plakat. Miała zamiar trzymać go na lotnisku, kiedy do nich wyjdziesz, ale teraz... No cóż, może będziesz mogła powiesić go tu na ścianie w swoim pokoju? Musisz udawać, że sprawiła ci tym przyjemność, nawet jeśli tak nie jest, bo ona się nad nim naprawdę napracowała. Rozumiesz, pani Gardiner nie wieszała nic u ciebie na ścianach, bo chciała zaczekać i zobaczyć, co lubisz. Mówi, że to już pięć lat, odkąd cię widzieli po raz ostatni!

Petra popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. Widocznie w Niemczech rodziny bywają bardziej zżyte i odwiedzają się nawzajem znacznie częściej niż w Stanach... A przynajmniej częściej niż w mojej rodzinie.

Pokiwałam głową.

-              Tak, to by się zgadzało. Ciocia Evelyn i wujek Ted przyjechali do nas z ostatnią wizytą, kiedy miałam jedenaście lat... - urwałam. A to, dlatego, że zauważyłam wreszcie tę wielką łazienkę, gdzie wszystkie kurki były z mosiądzu i miały kształt łabędzich głów, więc woda wylatywała z rzeźbionych ptasich dziobów. Nawet uchwyty do ręczników ozdobiono na końcach łabędzimi główkami. Na widok wszystkich tych wspaniałości zaczęło mi trochę zasychać w ustach. No, bo, czym sobie na to wszystko zasłużyłam?

Niczym. A już zwłaszcza ostatnio.

Przecież właśnie, dlatego znalazłam się w Nowym Jorku.

-              A gdzie Tory? - zapytałam, próbując jakoś zmienić temat. Lepiej nie rozmyślać o tym, dlaczego jestem tu, w Nowym Jorku, a nie w Hancock. Zwłaszcza, że ile razy o tym myślałam, wzmagał się ten paskudny ucisk w żołądku. - Kiedy wraca ze szkoły?

-              Och - westchnęła znowu Petra. Ale to „och" jakoś się różniło od wszystkich innych, które Petra już zdążyła z siebie wydać. Zauważyłam to od razu. Poza tym, chociaż przedtem Petra opowiadała mi różne rzeczy z wyraźnym entuzjazmem, teraz opuściła wzrok i odezwała się niechętnie, lekko wzruszając ramionami: - No, Tory już wróciła ze szkoły do domu. Jest z tyłu, w ogrodzie, ze znajomymi.

Petra machnęła ręką w stronę jednego z dwóch okien naprzeciwko łóżka. Podeszłam do niego, ostrożnie odsuwając białą, zwiewną firankę - była delikatna jak pajęczyna - i spojrzałam w dół... a tam zobaczyłam ogród jak z bajki.

A przynajmniej na mnie zrobił takie wrażenie. Dobra, przywykłam do naszego podwórka na tyłach domu w Hancock, zawalonego rowerami i plastikowymi zabawkami mojego młodszego rodzeństwa, z huśtawką, wybiegiem dla psa, zarośniętymi grządkami warzywniaka mamy i wielkimi kopcami ziemi usypanymi przez tatę, wiecznie pracującego nad jakąś kolejną przybudówką, której nigdy jakoś nie udaje mu się dokończyć.

Ten ogród wyglądał jednak jak prosto z telewizji. I to wcale nie z Prawa i porządku, ale już raczej z MTV Cribs. Z trzech stron otoczony ceglanym murem porośniętym mchem, pełen krzaków róż - i to w pełnym rozkwicie. Ściany niewielkiej, stojącej w kącie ogrodu oszklonej altany porastały pnące róże. W ogrodzie były też: otoczony krzesłami stół z kutego żelaza i wyłożony poduszkami szezlong, stojący pod gałęziami wierzby płaczącej, obsypanej pączkującymi listkami.

Ale najlepsza ze wszystkiego była niewielka fontanna. Nawet przy zamkniętych oknach słyszałam szemrzącą w niej wodę. Pośrodku półtorametrowej szerokości baseniku stała syrenka, a woda tryskała z pyska ryby, którą trzymała w ramionach. Z tak wysoka nie byłam pewna, ale zdawało mi się, że w basenie fontanny widzę jakieś pomarańczowe błyski. Złote rybki!

- Koi - uściśliła Petra, kiedy powiedziałam to na głos. Nie mogłam nie zauważyć, że teraz, kiedy przestałyśmy rozmawiać o Tory, znów mówi normalnym tonem. - Japońskie są. A widziałaś już Muszkę, tę małą kotkę Gardinerów? Siedzi tam przez cały dzień i na nie patrzy. Jeszcze żadnej nie złapała, ale kiedyś na pewno złapie!

Zobaczyłam rozbłysk zapalanej zapałki pod szklanym dachem altany. Do środka nie dało się w sumie zajrzeć, bo ściany miała z matowego szkła. Tory i jej znajomi musieli siedzieć w środku, ale nie widziałam ich, tylko jakieś ruchliwe cienie i płomyki.

Wyglądało na to, że Tory i jej znajomi sobie popalają. Ale nie ma sprawy. Znam w Iowa mnóstwo osób w naszym wieku, które palą. No, dobra. Jedną.

Ale i tak wszyscy mi mówili, że w Nowym Jorku będzie naprawdę inaczej. I że ludzie też tam są inni. A już zwłaszcza ludzie w naszym wieku. Że ludzie w naszym wieku, ale z Nowego Jorku, są podobno o wiele bardziej wyrafinowani i dojrzali jak na swój wiek - w porównaniu z nami.

Jeśli o mnie chodzi, nie ma sprawy.

Chociaż mój żołądek, który znów się z całej siły zacisnął, najwidoczniej się ze mną nie zgadzał.

-              Chyba powinnam zejść tam i przywitać się z Tory - powiedziałam. Czułam, że naprawdę tak wypada.

-              Tak - zgodziła się Petra. - Chyba powinnaś. - Wydawało mi się, że chciała coś jeszcze dodać, ale po raz pierwszy od chwili, kiedy ją zobaczyłam, zamilkła.

Super. No więc, co jest nie tak między nią a Tory? O co chcecie się założyć, że przy moim pechu zaraz znajdę się w samym środku konfliktu?

-              Hm... Pokażesz mi, jak tam zejść? - odezwałam się z udawaną odwagą, pozwalając firance opaść na miejsce.

-              Jasne.

Petra, jak się okazało, nie umie długo wytrzymać bez słowa. Kiedy schodziłyśmy na pierwsze piętro, zapytała mnie o skrzypce:

-              Ile już na nich grasz?

-              Od szóstego roku życia - powiedziałam.

-              Od szóstego! To na pewno bardzo dobrze grasz! Któregoś wieczoru zagrasz dla nas koncert, prawda? Dzieci będą zachwycone.

Trochę w to powątpiewałam, chyba, że moje cioteczne rodzeństwo różni się znacznie od mojego domowego. W Hancock nikt nie lubi, kiedy gram. No może z wyjątkiem Diabeł pojechał do Georgii. Ale nawet wtedy tracą zainteresowanie, jeśli jednocześnie nie śpiewam. A trochę trudno jest grać i śpiewać jednocześnie. Nawet Patti Scialfa, żona Bruce'a Springsteena, która umie grać na skrzypcach i śpiewać, raczej nie robi tych dwóch rzeczy naraz.

A potem Petra zapytała mnie, czy nie jestem głodna, i opowiedziała mi o kursie gotowania, na który chodzi też na koszt pani Gardiner, żeby się nauczyć szykowa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin