Richards Emilie - Pasierbica senatora.rtf

(475 KB) Pobierz
Emilie Richards

Emilie Richards

PASIERBICA SENATORA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gdyby nie cisza, która na moment zapadła, nikt z nich nie usłyszałby dzwonka. Zignorowali jednak ten dźwięk, bo zabrzmiał raczej jak kolejny krzyk i nie przerwał kłótni.

- To ty! Dobrze wiem, że to ty wyciągnąłeś mi koszulę z plecaka. Ktoś cię widział! Oddawaj natych­miast albo... albo zobaczysz! - Drobny chłopak ręką zwiniętą w pięść wymachiwał przed nosem innemu, dwa razy od siebie większemu. - Zapłacisz mi za to, zoba­czysz!

- Zapłacę? - Większy, z lewą ręką w gipsie, splunął na podłogę. - Komu? Może tobie? - Niby z pogardą rozejrzał się po pokoju, ale nawet na moment nie spuścił wzroku z przeciwnika.

- Oddawaj!

- Odczep się! A po co mi ta twoja szmata? Pewnie aż rusza się od pluskiew!

Mniejszy ani myślał się wycofać, choć dla wszystkich dzieciaków, z zainteresowaniem przyglądających się awanturze, było jasne, że za chwilę ten większy rzuci go na ziemię.

Dla Anny Fitzgerald też było to jasne. Wrzaski dobiegły ją, kiedy znalazła się w gabinecie dyrektora, gdzie właśnie miała wysłuchać złych wiadomości z całe­go tygodnia. Przywitała więc te wrzaski z ulgą. Choć na chwilę oznaczały odroczenie.

Błyskawicznie, biorąc po trzy stopnie naraz, zbiegła na dół i wprawnie rozdzieliła szykujących się do walki chłopców.

- Przestańcie! W tej chwili!

Kibice rozstąpili się posłusznie, a na środku pozostali tylko Wesley i Kieł. Anna, jeszcze zanim wybiegła z gabinetu Toma Schneidera, dobrze wiedziała, kto szuka zwady i awanturuje się.

- Spróbuj tylko uderzyć go tym gipsem, a sam wylądujesz w szpitalu - ostrzegła Wesleya, odsuwając od niego Kła, który zawdzięczał to przezwisko krzywemu zębowi. Drobny chłopak opierał się, ale stracił równo­wagę i upadł.

Anna wsparła się pod boki i spojrzała na Wesleya. Jego zagipsowane ramię nadal uniesione było do góry.

- Weź sobie jeszcze pochodnię i będziesz wyglądał jak Statua Wolności - zauważyła z przekąsem.

Któreś z dzieciaków parsknęło śmiechem, ale ona nie zwróciła na to uwagi.

Wesley uśmiechnął się. Choć był to uśmiech iście anielski, w jego spojrzeniu nie było niczego świętego.

- Lepiej stąd przejdź, panno Anno.

- Tak? Żebyś mógł powiedzieć, że wyrzuciliśmy cię z powrotem na ulicę? O to ci chodzi, co? A przecież trzymamy cię tu tylko dla twojego dobra.

- W tej noclegowni? - Wesley, z wciąż uniesioną ręką, zrobił krok do przodu.

Choć był od niej cięższy o co najmniej dwadzieścia kilo, Anna nawet nie mrugnęła. Usłyszała trzask drzwi wejściowych, ale nie spojrzała w tamtą stronę. Miała tylko nadzieję, że to któryś z wychowawców.

- Wcale się ciebie nie boję.

- To popełniasz błąd, panno Anno.

- Codziennie sobie to powtarzam.

- Więc przejdź stąd. Kieł szuka guza.

- A od kiedy ty tak chętnie dajesz komuś to, czego szuka?

- Ostrzegam cię - Wesley zrobił kolejny krok w jej stronę.

Anna ani drgnęła.

- Przestań, Wesley. Wiem...

Nie skończyła, bo z grupy otaczającej Wesleya nagle wyłonił się mężczyzna w ciemnobrązowym garniturze, chwycił rękę chłopaka, tę bez gipsu, i mocno pociągnął go do tyłu. Anna po raz pierwszy zauważyła na twarzy Wesleya jakieś uczucie. Zaskoczenia. Wylądował na obitym spłowiałym płótnem krześle.

- Tylko spróbuj ją tknąć. - Mężczyzna stanął tuż przy nim. - Chyba że chcesz, żebym wezwał policję.

Wesley szybko doszedł do siebie i przybrał obojętną pozę.

- Och, ale się boję.

- Wyjdźcie - Anna zwróciła się do dzieciaków, z otwartymi ustami przyglądających się nieznajomemu. - Idźcie do kuchni i zajmijcie się kolacją. - Nie sprawdzając, czy jej posłuchali, ruszyła w stronę Wes­leya.

- Niech się pani trzyma od niego z daleka. - Męż­czyzna zagrodził jej drogę.

- Nie wiem, kim pan jest...

- Jeśli chce pani jakoś pomóc, proszę znaleźć kogoś, kto tu pracuje. Jeśli w ogóle jest ktoś taki - mruknął pod nosem.

- Na przykład ja.

- Miałem na myśli kogoś z personelu. - Mężczyzna nawet na nią nie spojrzał.

Anna zerknęła na Wesleya. Śmiał się z niej, choć poznać mógł to tylko ktoś, kto znał go dobrze. Poczucie humoru było jedną z niewielu jego dobrych cech. Nieraz z tego korzystała, próbując odnaleźć mu powrotną drogę do cywilizacji. Spróbowała i teraz.

- Widzisz, co zrobiłeś? - powiedziała, na moment ignorując nieznajomego. - Podważyłeś mój autorytet. Za karę zmywasz dziś naczynia. Wszystkie.

- Musiałabyś tu pracować, żebyś mogła mi roz­kazywać - prychnął Wesley.

Anna zdobyła się na uśmiech i spojrzała na mężczyz­nę. Właściwie dopiero teraz tak naprawdę mu się przyj­rzała. Był szczupły, dobrze zbudowany, miał błyszczące mahoniowe włosy, brązowe oczy, wydatne kości policz­kowe i wąskie usta, które ani na moment się nie uśmiechnęły. Postanowiła to zmienić.

- Jestem Anna Fitzgerald, zastępca dyrektora tego zoo. Niech się pan odsunie od Wesleya. Gryzie.

Mężczyzna spojrzał na nią, ale ani na chwilę nie odwrócił się plecami do Wesleya, czym bardzo zyskał w jej oczach.

- Zastępca dyrektora? - Jego wzrok powędrował od jej znoszonych adidasów po krótkie, złote loczki okalające jej młodą twarz. - Nie wiedziałem, że schronisko „Pierwszy Dzień” kierowane jest przez zespół rockowy.

Ignorując ten komentarz, Anna wyciągnęła rękę.

- A pan?

- Grady Clayton. - Mężczyzna po chwili wahania uścisnął jej dłoń.

Podobnie jak wszyscy w Ponte Reynaldo, znała to nazwisko. Grady Clayton. Powinna się domyśleć.

- Pan prokurator. - Anna szybko opuściła rękę. - Spodziewaliśmy się pana dopiero za godzinę.

- Zauważyłem.

Uprzejmy uśmiech zniknął z jej twarzy. Zaledwie przed paroma minutami, w gabinecie Toma Schneidera, dowiedziała się, że „Pierwszy Dzień” odwiedzi ten popularny prokurator, znany wszystkim z częstych wy­stąpień w telewizji. Nawet tydzień byłby za krótki, by udało jej się zdobyć na uprzejmość wobec jakiegokol­wiek polityka. Jej zapas dobrych manier był już wyczer­pany.

- Jeśli ruszysz się z tego krzesła, zanim wrócę, marny twój los - ostrzegła Wesleya, który z zainteresowaniem przysłuchiwał się rozmowie. - Zaprowadzę pana do gabinetu Toma Schneidera - zwróciła się do Grady'ego Claytona. - Rozumiem, że to z nim chce się pan zobaczyć.

- Wydaje mi się, że już widziałem to, co chciałem. Anna odezwała się dopiero po chwili.

- Do tego musiałby pan mieć otwarte oczy.

Grady ani drgnął. Nie chciał okazać rosnącego po­dziwu dla tej zdecydowanej kobiety o twarzy nastolatki i niewiarygodnych, turkusowych oczach.

- Moje oczy są zawsze otwarte, proszę pani. I bez trudu zauważyłem panujący tu chaos.

- No, to będzie pan musiał zdecydować, czy chce spojrzeć głębiej. Jeśli nie, to szkoda pańskiego czasu.

- Z dumnie uniesioną brodą spojrzała mu prosto w oczy.

- A nasz czas jest cenny. Podobnie jak nasi wychowan­kowie.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Przerwał im dopiero Wesley.

- No widzisz, panno Anno, on też musi podjąć decyzję. Zupełnie jak my. Może i nim powinniście się zająć. Pokaż mu, jak to się robi.

- Ani mi się rusz - powtórzyła Anna i nie oglądając się za siebie, ruszyła na górę.

Była lekko zdziwiona, kiedy przed drzwiami Toma okazało się, że Grady jest tuż za nią.

- Zawsze przychodzę trochę wcześniej. - Grady siedział w fotelu przy biurku Toma Schneidera. Stojąca przed nim kawa pachniała nęcąco, ale nie zwracał na nią uwagi. - Pozwala mi to lepiej ocenić sytuację.

- Niektórzy uznaliby to za rozsądne - przyznał Tom.

- Inni nazwaliby takie postępowanie wścibstwem.

- Ci drudzy mnie nie interesują.

- Ponieważ jest pan człowiekiem, który od razu przechodzi do rzeczy, ja też tak zrobię. Nie będę przepraszał za to, co pan zobaczył. Kłótnie i bijatyki są tu codziennością. „Pierwszy Dzień” to nie szkółka nie­dzielna, a nasi wychowankowie to nie aniołki.

- A dziewczyna, która próbowała zapanować nad sytuacją jest za młoda nawet na to, żeby uczyć w szkółce niedzielnej.

Tom złączył palce rąk, tworząc tym gestem coś na kształt namiotu, i uważnie przyglądał się Grady'emu.

Dyrektor schroniska był cichym, dobrodusznym czło­wiekiem, znakomicie znającym się na ludziach. Siedzą­cego przed nim mężczyznę polubił od razu.

- Przeszkadza to panu?

- Zna pan moje wątpliwości co do waszego programu. A teraz jeszcze stwierdzam, że całym schroniskiem zarządzają nastolatki. Jak dzieci mogą nadzorować dzieci?

- Anna ma dwadzieścia dwa lata.

- Wygląda na piętnaście. - By ukryć zaskoczenie, Grady sięgnął po kawę.

- Kiedy to konieczne, wygląda na swoje lata, ale co to ma wspólnego z jej umiejętnościami? Właśnie dlatego jest taka skuteczna, że ma z nimi dobry kontakt. Jest dość młoda, by wiedzieć, co czują i dość dorosła, by im pomóc w radzeniu sobie z tymi uczuciami.

- Obaj wiemy, że nie przyszedłem tu dlatego, że pana zastępczyni sama wygląda jak uciekinierka... - Grady ze zniecierpliwieniem machnął ręką.

- Rzeczywiście. Jest pan tu, bo podejrzewa, że „Pierw­szy Dzień” ma jakieś powiązania z handlem narkotykami.

- Jeden z waszych podopiecznych został złapany ze zwitkiem pieniędzy w jednej kieszeni i nielegalnymi lekami w drugiej.

- A to pech.

- Dlaczego? - Grady uniósł brwi. - Dlatego, że go złapano?

Tom uśmiechnął się.

- I pan, i ja jesteśmy po tej samej stronie. I ja, i pan, i cały mój personel, my wszyscy tak samo nienawidzimy narkotyków. Mamy tu w tej sprawie bardzo surowe zasady. Dzieciaki, które u nas są, wiedzą, że wylecą, jeśli będą nimi handlować lub je zażywać.

- Ten, którego złapaliśmy, był nadal pod waszą opieką.

- Ten, którego złapaliście, przychodził do nas i od­chodził. Nigdy nie był stałym mieszkańcem. Wpadał, żeby odpocząć i zjeść. Nie zamykamy drzwi przed nikim, kto przychodzi czysty i jest czysty, dopóki mieszka u nas. Tego, co robi po wyjściu, nie jesteśmy już w stanie kontrolować.

- Mam wrażenie, że wszystko, co robią, jest poza waszą kontrolą.

- To schronisko dla uciekinierów, nie więzienie. Ktoś mocno i zdecydowanie zapukał do drzwi. Do gabinetu weszła Anna i zanim którykolwiek z mężczyzn zdążył wstać, usiadła na pustym krześle obok Grady'ego. Grady przyjrzał jej się uważnie. Wciąż miała na sobie sprane dżinsowe szorty i jasnożółtą bluzkę zawiązaną w pasie na supeł. Próbowała jednak zrobić coś z włosami. Niesforne złote loczki okalały teraz łagodnie jej twarz i opadały na długą, opaloną szyję. Dopiero teraz zauwa­żył delikatne piegi u nasady jej nosa.

- Właśnie próbuję opowiedzieć trochę panu Claytonowi o naszym programie - poinformował ją Tom. - Na dole spokój?

- Jest już Craig. Znów miał jakiś problem z samo­chodem. Pilnuje spraw w kuchni, a Kieł i tak musiał iść do pracy, więc na jakiś czas zszedł Wesleyowi z oczu.

- Kieł? - Grady nie potrafił ukryć rozbawienia.

- Nie chciał podać nam swojego prawdziwego imie­nia. - Minęło już parę minut i udało jej się uspokoić. - Kiedy zjawił się u nas jakieś trzy miesiące temu, był tak posiniaczony i opuchnięty na twarzy, że nie mogliśmy nawet podać dokładnego rysopisu do naszej kartoteki.

- Staraliście się jakoś dowiedzieć, kim jest?

- Chcieliśmy, by poczuł się u nas na tyle bezpiecznie, by sam nam to powiedział. Nie jesteśmy detektywami, jeśli to miał pan na myśli. Inaczej mielibyśmy tu same puste łóżka.

- Może mogłyby być puste, bo te dzieciaki wróciłyby do domów.

- Wiemy, że to ojciec Kła w pijanym widzie tak go załatwił i że to przez niego znalazł się u nas. Bardziej zależy nam na uleczeniu jego ran, niż na poznaniu jego prawdziwego imienia - wtrącił Tom. - Na pewno będzie miał pan jeszcze dużo pytań. Chętnie odpowiem. Naj­pierw niech Anna panu wszystko pokaże. Tylko bądź grzeczna - zwrócił się do swojej zastępczyni.

Anna zarumieniła się i skrzywiła. Tom tak dobrze ją znał. To on wyciągnął do niej rękę w najgorszym momencie jej życia, to on dodał jej odwagi, by stała się tym, kim jest teraz.

- Zawsze jestem grzeczna - odparła, wstając. - Chy­ba że jestem niegrzeczna.

Ku własnemu zdziwieniu, Grady wybuchnął śmie­chem. Miał za sobą ciężki dzień. Zaczął się o szóstej rano i trwał bez chwili przerwy. Był już wieczór, a on koło południa zjadł tylko jednego czerstwego pączka na spotkaniu towarzystwa miejscowych pań. Wcale nie chciał tu teraz być. I wcale nie chciał się śmiać. A jednak. W dodatku śmiech zdecydowanie go odprężył.

- Obawiam się, że to ja jestem niegrzeczny - rzekł, też wstając.

- Raczej przemądrzały. - Anna była zaskoczona jego śmiechem. Dopiero teraz zrozumiała, czym tak oczarował ich konserwatywne hrabstwo. Mimo jego stosunkowo młodego wieku wyborcy Sun Country w zbliżających się wyborach najprawdopodobniej wy­biorą go prokuratorem stanowym.

- To raczej zmęczenie niż przemądrzałość - odparł.

- Ale na pewno jego źródłem jest prawdziwa troska. Odpowiadam w tej chwili za wspólny program dla naszego hrabstwa. A wasz program jest jego częścią.

- Nie znajdzie pan tu niczego niepokojącego - zapew­nił go Tom. - Jesteśmy po to, żeby pomagać tym dzieciakom, a nie podtrzymywać ich złe nawyki. Ale nie dokonujemy cudów. Dajemy im tylko szansę. Niektóre z nich tkwią w tym wszystkim już za głęboko, żeby skorzystać z naszej pomocy. Może Paco Hernandez jest jednym z nich.

- Może?

- Znamy Paca bardzo dobrze - wtrąciła szybko Anna.

- Jest na ulicy od czternastego roku życia. Jak większość mu podobnych, szybko się zorientował, że aby przeżyć, musi albo sprzedawać narkotyki, albo swoje ciało. Wy­brał to pierwsze. Kto z nas ma prawo powiedzieć, że była to zła decyzja?

Grady mruknął coś niewyraźnie pod nosem.

- Kiedy pierwszy raz zjawił się u nas, wiedzieliśmy, że nasze schronisko w porównaniu z limuzynami i elegancki­mi willami należącymi do facetów, dla których pracuje, jest, jako trzecia możliwość wyboru, raczej mało atrakcyj­ne. Mimo to cały czas do nas przychodził, na dzień, na dwa. Mieliśmy nadzieję, że nam się uda. - Anna spojrzała Grady'emu prosto w oczy. - Może jeszcze nie wszystko stracone, jeśli nie wsadzą go do więzienia, lecz oddadzą gdzieś, gdzie jest sensowny program resocjalizacji...

- Będziemy domagać się najwyższego wyroku.

- Krótkowzroczny błąd.

Jak mógł wziąć ją za nastolatkę? Pierwszy raz tak go zwiódł wygląd. Teraz, patrząc w jej turkusowe oczy, Grady dostrzegł w nich to, czego nie widział dotąd. Wyglądała na piętnastolatkę, ale miała co najmniej sto lat. Jego matka, wierząca w reinkarnację, często mówiła o starych duszach. Jeśli rzeczywiście istnieje coś takiego, Anna Fitzgerald jest tego najlepszym przykładem.

- Ma pani bardzo zdecydowane opinie - zaczął ostrożnie - a przecież dopiero niedawno musiała pani skończyć college. Czy na pewno pani doświadczenie pozwala na taką pewność siebie?

- Tego, co wiem, nie nauczyłam się z książek.

- Nie?

- Nauczyłam się tego na ulicy. W najbardziej brutal­ny sposób. - Dopiero przy drzwiach przystanęła i spoj­rzała przez ramię, czy za nią idzie. - Chodźmy, panie prokuratorze, pokażę panu trochę tego, co wiem. Te dzieciaki to też pańscy wyborcy. Proszę dać im szansę.

Pół godziny później Grady wiedział już, że jeśli te dzieciaki rzeczywiście są jego wyborcami, to jego karie­ra polityczna jest wykluczona. Już wcześniej był zmę­czony, ale kiedy wreszcie dotarli do pokoju personelu na piętrze, ledwo trzymał się na nogach.

Dzieciaki były wszędzie i były bardzo różne. Jedne - długowłose o bladych, niezdrowych cerach. Drugie - krótkowłose, wyglądające jak członkowie piłkarskiej drużyny z liceum. Niektóre dziewczyny, tulące do siebie niemowlaki, podobne były do Matki Boskiej z obrazów Rafaela. Inne - podobne raczej do Marii Magdaleny, w prowokacyjnych strojach i o wyzywającym spojrzeniu.

A wszędzie czuło się głęboko ukrytą niepewność i jednocześnie zadziwiającą dyscyplinę.

Obserwował, jak radzi sobie z nimi Anna i musiał przyznać, że Tom miał rację, mianując ją swoją zastęp­czynią. Była taka jak oni, ale niezupełnie. Szanowali ją, choć nie przejawiali tego w żaden ze znanych mu, tradycyjnych sposobów, ale kiedy kazała im coś zrobić, słuchali jej.

Zauważył także ich reakcję, kiedy dowiedzieli się, kim jest. Dla nich był gliną, a oni żyli poza prawem i prawdopodobnie nadal uważali, że są ponad nim.

Właśnie dlatego tu przyszedł.

Kiedy Anna zamknęła za nimi drzwi pokoju, ogłusza­jący jazgot, mieszanka głośnego rocka, krzyków i przy­gotowań do kolacji, stał się na szczęście tylko znośnym dla uszu szumem. Usiadła na kanapie, ale wciąż wy­stukiwała stopą jakiś rytm, jakby za chwilę znów chciała gdzieś biec.

- Kiedyś nazywaliśmy ten pokój salonikiem wypo­czynkowym dla personelu, ale szybko zauważyliśmy, że nikt tu nie wypoczywa. Korzystamy z niego za to do rozmów z naszymi podopiecznymi, do pisania raportów, rozmów telefonicznych i różnych innych, mniej lub bardziej ważnych spraw.

Chłodny i ciemny salonik niczym nie różnił się od pozostałych pokoi w tym starym budynku. „Pierwszy Dzień” mieścił się w ogromnym, zdobionym sztukateria­mi mauzoleum, roszczącym sobie pretensje do stylu hiszpańskiego. Mury były grube, pokryte tynkiem z od­łamkami muszli. Budynek miał niewielkie okienka, osłonięte masywnymi, żelaznymi kratami. W środku nad wszystkimi drzwiami były łuki, a ciemna boazeria podkreślała biel ścian. Sam dom, dwupiętrowy, pokryty czerwoną dachówką, otoczony był ponad trzyakrowym ogrodem.

Kiedyś był cudem architektury, teraz gołym okiem widać było, że mieści się w nim jakaś państwowa instytucja. Czysty, ale odrapany. Z alarmami przeciw­pożarowymi i prysznicami. Z tanimi meblami i plakatami na ścianach. Pół miliona dolarów i zespół dobrych dekoratorów wnętrz zrobiłby z niego cacko, ale po co? Podarowano go na zawsze ośrodkowi resocjalizacyj­nemu „Pierwszy Dzień” i nigdy już nie będzie miejscem eleganckich przyjęć czy balów dobroczynnych. Pozo­stanie schroniskiem dla dzieci ulicy, aż pewnego dnia rozsypie się i sufit spadnie nowym lokatorom na głowy.

Anna czekała na jakąś reakcję Grady'ego. Wyglądał, jakby przeżył całonocne bombardowanie Londynu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin