Rygiel Katarzyna - Ekspedycja Kolitz.doc

(1223 KB) Pobierz
Copyright © by Katarzyna Długosz-Rygiel, 2008 Ali rights reserved

Katarzyna Rygiel

Ekspedycja Kolitz

 

Zysk i S-ka 2008, Klub Srebrnego Klucza

 

Prolog

Było już ciemno, gdy Otto Kleist dotarł do Kolitz. Rozejrzał się, wchodząc między pierwsze domy, ale nie zobaczył nic, co mogłoby go zaniepokoić. We wsi było bardzo cicho. Przy­stanął na chwilę między drzewami, postawił niewielki bagaż na trawie i kilka razy głęboko odetchnął. Po upalnym dniu powietrze było gorące i suche. Łapał je z trudem otwartymi ustami. Pod jego stopami zaszeleściła spalona słońcem tra­wa, w mroku dostrzegał szare, jakby wyprane z czerni, rachi­tyczne źdźbła.

Zmęczyła go droga powrotna, a do klasztoru było jesz­cze prawie dwa kilometry. Najchętniej spędziłby noc we wsi, ale wiedział, że to nie najlepszy pomysł. Kilkanaście godzin wcześniej wszyscy mieszkańcy widzieli, jak bryczką odjeż­dżał do Stettin razem z innymi członkami ekipy ratującej przez ostatnie tygodnie stary cysterski klasztor przed zupełną ruiną. Tam pożegnał się, tłumacząc, że chce odwiedzić ro­dzinę. Pomyślał, że to dobra wymówka, więc przywrócił do życia siostrę matki, którą ostatni raz widział w dzieciństwie. Nie zastanawiał się, czy mu uwierzyli, miał na to zbyt mało czasu. Wsiadł w pierwszy powóz, który zobaczył na dworcu i kazał się wieźć z powrotem, był jednak ostrożny i wysiadł z niego kilka kilometrów przed wsią. Nikt nie powinien się dowiedzieć, że wrócił, nikt nie powinien pytać po co, stwier­dził w duchu, wręczając woźnicy zapłatę.

Nagły błysk rozciął niebo i Otto instynktownie przylgnął do najbliższego pnia. Przez kilka sekund nasłuchiwał. Wy­dało mu się, że słyszy szmer ściszonych ludzkich głosów, ale w tym momencie nad ziemią rozległ się daleki grzmot, w któ­rym utonęły inne, prawdziwe czy urojone dźwięki. W ciszy, która zapadła, Otto słyszał już tylko przyspieszone bicie swo­jego serca. Oderwał się od drzewa i ruszył przed siebie drogą przez wieś. Wiatr, który zerwał się nie wiadomo kiedy, szar­pał na nim koszulę i utrudniał marsz. Pył wciskał się mu do oczu i ust, zgrzytał w zaciśniętych zębach. Otto pochylił gło­wę i próbował przyspieszyć kroku, gdy nagły podmuch kazał mu się odwrócić.

Burza zbliżała się szybko. Grzmoty stały się bardziej donośne, a błyskawice częstsze. W błysku jednej z nich na skraju drogi Otto zobaczył dwie postacie i zamarł w cieniu rosnących nad rowem krzaków. To niemożliwe, uznał, to tylko przywi­dzenie. Jak tylko zakończę poszukiwania, należy mi się solid­ny wypoczynek. Wyobraźnia znowu płata mi figle. Jego opty­mizm był jednak zupełnie nieuzasadniony. Gdyby poczekał na następny błysk, mógłby dostrzec, że jego śladem podąża dwóch mężczyzn i prawdopodobnie by ich rozpoznał.

On jednak nie odwrócił się po raz drugi. Klasztor za wsią, cel jego wędrówki, był już naprawdę niedaleko. Wiatr zawył przeciągle w konarach drzew, gdy minął ostatnie zabudowa­nia, i Kleist poczuł, jak w jego żołądku kiełkuje nieprzyjem­ny, irracjonalny, dobrze znany niepokój. Zaklął pod nosem, chcąc osłabić jego znaczenie i dodać sobie odwagi. Nie ma się czego bać, powiedział do siebie, jestem sam, nic mi nie grozi. To wszystko tylko omamy słuchowe i przywidzenia, tłumaczył sobie, gdy usłużna pamięć podsunęła mu obraz sprzed kilku minut i dwa cienie na drodze przybrały naraz bardzo realny kształt. Nikt mnie nie śledzi, uspokajał się Otto bez przeko­nania, bo nikt o niczym nie wie.

Otto Kleist nie był nerwowy ani szczególnie strachliwy. Spokojny i zrównoważony, zawsze starał się myśleć rozsąd­nie i trzeźwo. Do Kolitz przyjechał pięć tygodni temu. Stare opactwo cysterskie okres świetności miało już dawno za sobą, ale Kleist, z wykształcenia mediewista, uległ nastrojowi, jaki panował w opuszczonych murach. Przez kilka dni po jego przyjeździe nic się nie działo. Prace konserwatorskie posu­wały się szybko, remont dachu kościoła klasztornego przebie­gał według planu. Ludzie, z którymi Otto miał do czynienia, zarówno przyjezdni członkowie ekipy, jak i miejscowi, którzy zatrudnili się do prac budowlanych, byli życzliwi i przyjaźnie nastawieni. Mimo to mniej więcej w połowie pierwszego tygo­dnia pobytu Otto odniósł wrażenie, że jest obserwowany.

Uczucie było przykre i niepokojące, tym bardziej że wśród otaczających go osób nie umiał rozpoznać prześladowcy. Lub prześladowców. Liczba mnoga niezmiennie wywoływała u nie­go atak paniki, bo Otto był wprawdzie nieźle zbudowany, ale na osiłka nie wyglądał. Zresztą nec Hercules contra plures, myślał w przypływie lepszego nastroju. Z biegiem czasu jego niepokój zmienił się jednak w uczucie zagrożenia. Zaczął źle sypiać i budził się w nocy z powodu byle szelestu. Słyszał dźwięki, które wydawały się wytworem jego umysłu, kilkakrotnie miał wrażenie, że jest śledzony, gdy w wędrówkach po opactwie zapędzał się między filary w połowie zawalonych naw i do dawnego skrzydła konwersów. Parę razy przyczajał się, by sprawdzić, kto za nim idzie. Nigdy jednak nie udało mu się nikogo przyłapać. Kimkolwiek był jego przeciwnik, jeśli w ogóle istniał, musiał być bardzo przebiegły.

Kleist nie widział nawet jego cienia, uznał więc nasilają­ce się stany lękowe i nocne ataki strachu za urojone. Przyje­chał do klasztoru w określonym celu. Prace konserwatorskie były jedynie pretekstem, przykrywką dla prywatnych badań, którym zamierzał się oddawać w chwilach wolnych od pra­cy. Tymczasem trudny do wytłumaczenia lęk paraliżował go i utrudniał mu działanie. Zrozumiał, że musi poczekać na za­kończenie prac i wyjazd wszystkich pracowników, jeśli chce doprowadzić rzecz do końca.

Powrót był trudniejszy, niż przypuszczał. Ulga, którą po­czuł, zostawiając za sobą dworzec w Stettin, była krótkotrwa­ła. Na drodze do klasztoru znowu dopadły go dawne upiory, a burza jeszcze potęgowała niepokój. Kleist pożałował nagle, że jest sam, ale nie zamierzał się wycofać. Był zdecydowanie zbyt blisko klasztornych murów.

Zobaczył je w świetle kolejnej błyskawicy, ciemniejące na stoku niezbyt wysokiego wzgórza łagodnie opadającego ku rzece, której nazwy Otto nie mógł sobie teraz przypomnieć. Ziemię tę zwano kiedyś Mera Vallis - Czysta Dolina. Nad całym założeniem dominował szczyt kościoła. Pod dachem świątyni zamierzał poszukać schronienia. Najwyższy czas, pomyślał, czując na twarzy pierwsze krople.

 

 

Dzień pierwszy

Padało. Krople ciepłego letniego deszczu uderzały o blasza­ny parapet i dźwięk ten brzmiał jak najpiękniejsza kołysan­ka. Robert otworzył oczy. W pomieszczeniu panował półmrok ociekającego wodą poranka. Majaczyły w nim rozłożone na podłodze posłania kolegów, plecaki, leżące w nieładzie ubra­nia, rozrzucone jakkolwiek buty i puste puszki po piwie. Sala wyglądała jak po przejściu tornada. Jak zwykle.

Robert odwrócił się na drugi bok i ułożył wygodniej na twardej karimacie. Zasypiał już, gdy drzwi pokoju otworzyły się i stanął w nich rozczochrany kierownik ekspedycji. Po­wiódł wzrokiem po leżących i ziewnął rozdzierająco. Był wy­soki, barczysty i wyraźnie niewyspany.

- Pobudka - powiedział do Roberta, który, wyrwany z drzemki, przyglądał mu się z niesmakiem. - Obudź resztę.

- Pada - zaoponował Robert lakonicznie i uciekł spoj­rzeniem w kierunku mokrego okna.

- Inwentaryzacja - odpowiedział równie lakonicznie kie­rownik, znowu ziewnął i wycofał się z sali. Robert westchnął z rezygnacją. Co za pomysł! Wpisywanie zabytków na długie listy, nadawanie im numerów, skrupulatne liczenie mogło trwać nawet kilka godzin. Tego zajęcia nie mógł lubić nikt przy zdrowych zmysłach, a już tym bardziej młody, aktywny i żądny nowych odkryć archeolog in spe.

- No to się nie wyśpimy, próżne nadzieje - mruknął do siebie Robert i przeciągnął się z błogim uśmiechem. Mimo wszystko czuł się wypoczęty. Dwa tygodnie pracy na świeżym powietrzu miały zbawienny wpływ na jego kondycję fizyczną. Czuł się silny i zadowolony ze swego ciała. A co będzie pod koniec sezonu, pomyślał i napiął mięśnie. Dla zabawy i po to, by poczuć sprawność swojego dwudziestosześcioletniego ciała. Wstał w końcu i zaczął się ubierać, błądząc wzrokiem po sali. - Chłopaki! - zawołał niezbyt głośno do śpiących. - Wstawać, do roboty! - Usłyszał przekleństwa i pomruki niezadowolenia. Chłopcy budzili się powoli i niechętnie, na­ciągali na głowy śpiwory i ostentacyjnie chrapali.

- Odczep się. Leje - usłyszał z kilku stron. - Nigdzie nie idziemy.

- Piotr ma dla nas propozycję nie do odrzucenia. Inwen­taryzacja - powiedział nad głowami półprzytomnych kole­gów.

- To cudnie - odezwał się zirytowanym głosem Marcin, wysoki, zbyt szczupły blondyn o bardzo jasnych oczach. - Która godzina?

- Wpół do ósmej.

- Zacznijcie bez nas, a my do was dołączymy koło połu­dnia - zaproponował i leżał dalej bez ruchu. Mówili na niego Siwy, bo jego sztywne jasne włosy wydawały się niemal białe przy opalonej na złoty kolor twarzy. Pod śpiworami rozległy się śmiechy.

Robert wzruszył ramionami i wyszedł z sali. Po przeciw­nej stronie korytarza panował już ruch. Ładniejsza część eks­pedycji wstała i krążyła między swoim pokojem a łazienką, myła zęby i gotowała wodę na kawę. Ze wzrokiem utkwionym w uchylone drzwi pokoju dziewczyn Robert przeciął korytarz i mijając stół, przy którym często pracowali lub siedzieli wie­czorami, wyszedł z budynku na schody.

Deszcz już nie padał, ale nad szkołą, w której mieszka­li, wisiała ciężka popielata chmura, a w powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi. Robert głęboko odetchnął i przez chwilę czuł się tak, jakby wyszedł spod prysznica. Zapatrzył się na domy stojące nieco w dole, bo szkoła położona była na niewielkim wzniesieniu, podobnie jak klasztor widoczny na wzgórzu po drugiej stronie wsi. Przy tej pogodzie wyglądał jak miraż utkany z mgły i chmur. Wystarczyłoby dmuchnąć, by zniknął. Klasztor cysterski w Kolicach, ponadosiemsetletnie mury.

Drogą przez wieś, od przystanku autobusowego szła drob­na postać z plecakiem. Robert widział z daleka błękitną pla­mę dżinsów i szary sztormiak. Przyglądał się, jak pnie się pod górę ulicą Szkolną. Zabawne, że w każdej miejscowości jest taka, no i jeszcze Dworcowa, jeśli jest dworzec, i Kościelna, a tu jest Klasztorna, rozkojarzył się Robert, porzucając na ja­kiś czas obserwację na rzecz spostrzeżeń onomastycznych. Tymczasem osoba z plecakiem podeszła bliżej i okazała się kobietą. Z bliska nie wydawała się już drobna. Przyjrzał jej się uważnie, gdy szła wzdłuż szkolnego ogrodzenia. Dość wysoka, ocenił, nie widząc całej sylwetki, bo jej dolna połowa ginęła za żywopłotem. Ile może mieć lat, zastanowił się z przyzwyczaje­nia, dwadzieścia osiem? Chyba niezbyt interesująca, zawahał się, bo kobieta otworzyła furtkę i zmierzała w jego kierunku. Uśmiechnęła się na powitanie i podała mu rękę.

- Ewa Zakrzewska, antropolog ze Szczecina.

- Robert Malik, student z Warszawy - odparł w tym samym tonie. Jej uśmiech był zaraźliwy, więc również się uśmiechnął, nawet o tym nie wiedząc. Musiała być kilka lat od niego starsza. Miała zielone oczy i piegi. Długie rude włosy wiązała w węzeł na czubku głowy, ale kilka krótszych kosmy­ków opadało jej na czoło i policzki. Przypominały sprężynki Z miedzianego drutu. Robert nie mógł się zdecydować, czy podoba mu się to, co widzi, postanowił więc na razie tego nie rozstrzygać.

- Gdzie znajdę Piotra Kondratowicza? - zapytała, popra­wiając spory plecak.

- Zaprowadzę panią - wskazał jej otwarte drzwi wejścio­we i przepuścił przodem. Oczy przyzwyczajone do dziennego światła z trudem radziły sobie w półmroku korytarza. - Pro­szę w prawo, to tamten pokój - wskazał przybyłej salę sąsiadującą z męską sypialnią. Zapukał i usłyszawszy niewyraźne proszę, zajrzał do środka.

- Piotrze, masz gościa - powiedział i dopiero wówczas usunął się, robiąc Ewie miejsce.

Piotr, który do tej pory zdążył się już obudzić na dobre i trochę ogarnąć, wyglądał znacznie lepiej niż zaraz po prze­budzeniu. Ogolił się i zmusił włosy do posłuszeństwa. Był teraz dość przystojnym trzydziestolatkiem, stwierdził Robert z przykrością, której do końca sobie nie uświadamiał. Dobry nastrój gdzieś się ulotnił. Rzucił ostatnie spojrzenie na rozpromienioną twarz mężczyzny i poszedł do kolegów.

- Możecie nie wstawać - rzucił od progu, mimo że żaden nawet się nie poruszył. - Do Piotrka przyjechała jakaś laska i zanim się przywitają, zdążycie odespać.

 

 

- Myślałem, że będziesz dopiero jutro - mówił tymcza­sem Piotr, nastawiając czajnik elektryczny. - Ale to dobrze, że już jesteś. Siadaj, napijesz się kawy?

Słowa przychodziły mu do głowy jedno po drugim, jakby się zawczasu przygotował. Choć, prawdę mówiąc, nikt nie mógłby się przygotować do tej rozmowy. Ewa skinęła głową, więc Piotr wsypał do kubka dwie czubate łyżeczki. Jego ręce posłusznie wykonywały drobne czynności, podczas gdy myśli podążały swoim torem. Mimo to jakoś sobie radził z własnym rozkojarzeniem. I niepokojem.

- Taka sama jak zawsze? - upewnił się, nim nalał wrząt­ku.

- Pamiętasz - zdziwiła się. - Całe wieki nie robiłeś mi kawy. Twój telefon był jak z zaświatów.

Przez chwilę w pokoju panowała niezręczna cisza, której żadne z nich nie umiało przerwać. Patrzyli na siebie, on w pół gestu, z kubkiem kawy w dłoni, ona za stołem, przyczajona, jakby się chciała ukryć przed wspomnieniami, które sama nieopatrznie wywołała.

- Minęło dużo czasu - przerwał: milczenie Piotr, stawia­jąc przed Ewą kawę i wbrew sobie, a także, był tego pewien, wbrew jej woli, pocałował ją w policzek. Pachniała wiatrem zupełnie jak kiedyś. To również pamiętał. I jeszcze tysiąc in­nych rzeczy. Nie poruszyła się, kiedy się nad nią pochylał. - Nic się nie zmieniłaś. Wciąż ślicznie wyglądasz - dodał, mając świadomość, że plecie trzy po trzy. Nie mógł się jed­nak zdobyć na nic bardziej oryginalnego. Popatrzyła na nie­go uważnie, kiedy już zajął miejsce obok niej.

- To wpływ klimatu i zdrowego trybu życia - powiedzia­ła z niemal nieuchwytną ironią, której Piotr na pewno by nie usłyszał, gdyby nie znał jej na tyle dobrze, by wiedzieć, że najczęściej pracuje nocami, wstaje o świcie i pije za dużo czarnej kawy. A w zimowych miesiącach marzy o ciepłych krajach, bezskutecznie, bo w końcu zawsze brakuje jej do pierwszego. Oczywiście, rozważał, mogła się zmienić przez ostatnie lata. Mogła też świetnie zarabiać i spędzać zimę na drugiej półkuli. Ale jemu jakoś trudno było to sobie wyob­razić.

- Na pewno - odezwał się tylko po to, by zyskać na cza­sie, bo nie umiał zadać jej żadnego neutralnego pytania. Nie przypuszczał, że to będzie takie trudne, siedzieć obok niej i spoglądać na jej jasny profil bez możliwości zbliżenia się choć o kilka centymetrów. - Co u ciebie? - zdobył się wresz­cie na wysiłek.

- A o co pytasz? - odpowiedziała pytaniem i uśmiech­nęła się, bo rozbawiły ją jego próby nawiązania rozmowy. Na ogół bywał lakoniczny, a ona nie zamierzała mu pomagać. Próżne starania. I nie patrz tak na mnie, pomyślała, bo zno­wu się jej przyglądał. Ja nic od ciebie nie chcę. Może powin­nam powiedzieć to już teraz, ale nic się nie stanie, jeśli się trochę pomęczysz.

- Nie wiem - Piotr wzruszył ramionami. - Po prostu odpowiedz tak, jak ludzie odpowiadają w takich sytuacjach, w porządku, pracuję, jestem szczęśliwa, nieszczęśliwa, samot­na i tak dalej. Zwykłe rzeczy.

- Skoro ci na tym zależy, dobrze - zgodziła się z nim Ewa i spojrzała na niego kpiąco - tak, pracuję, tak, jestem szczęś­liwa i nie, nie jestem samotna.

Zniósł to ze spokojem, ale nie była pewna, czy jej uwie­rzył. Zresztą nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Cieszy­ła się niezależnością. Przepełniała ją radość życia. Czuła, że konfrontacja wypadła na jej korzyść, więc posłała Piotrowi uśmiech, który miał mu zrekompensować porażkę, a tymcza­sem sprawił, że ogarnęły go wątpliwości. Źle zrobił, że do niej zadzwonił. Wciąż go pociągała, a on nie zdawał sobie z tego sprawy aż do tej chwili.

- A co u ciebie? - zrewanżowała się pytaniem Ewa. Nie wiedział, od czego zacząć. W końcu nie widzieli się od sześciu lat, policzył szybko.

- W porządku - odparł krótko, tak jak ona. - Pracu­ję w zawodzie, jak widzisz. Można to chyba nazwać szczęś­ciem.

Zrozumiała, że chwilowo nie wydobędzie z niego nic wię­cej. No to remis, podsumowała. Chyba już nie umieli ze sobą rozmawiać.

Po co więc do niej zadzwonił? Potrzebował pomocy, przy­pomniała sobie, podkreślił to kilkakrotnie tamtego wieczo­ru. Naukowej pomocy, uściślił szybko, nie pozostawiając jej czasu na dociekania. Chciał, żeby się dobrze zrozumieli. Był zasadniczy. I konkretny. Zupełnie inaczej niż teraz. Teraz mo­gła z nim zrobić, co chciała. Gdyby tylko chciała.

Matki, w trosce o szczęście córek, często udostępniają ich numery telefonów niewłaściwym mężczyznom. A robią to tym częściej, im córki bliższe są trzydziestki, pomyślała Ewa sen­tencjonalnie. Jakby to mogło coś zmienić. Mamo, po coś ty mu dawała mój telefon, westchnęła w duchu, trzeba go było spławić. Powiedzieć, że wyszłam za mąż albo że miałam wypadek i leżę w śpiączce. Ale wtedy znowu nie miałabym wa­kacji, przyznała uczciwie, więc może dobrze się stało.

- Zdecydowałam, że przyjadę wcześniej. Miałam dość Szczecina podczas upałów - powiedziała spokojnie znad pa­rującego kubka. Spojrzenie Piotra znowu przylgnęło do jej twarzy i znieruchomiało. - Musisz mnie wprowadzić w te­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin