Jackson Lisa - New Orleans 03 - Dreszcze.rtf

(720 KB) Pobierz
Lisa Jackson DRESZCZE

Lisa Jackson DRESZCZE

Jackowi i Betty Pedersonom, wspaniałym rodzicom,

cudownym przyjaciołom i ludziom, którzy wierzyli,

że mogę dokonać wszystkiego.

Mamo, Tato, dziękuję!

Prolog

Szpital Naszej Pani od Cnót

Nowy Orlean, Luizjana

Czuła jego oddech.

Ciepły.

Zniewalający.

Zmysłowy i wywołujący lęk.

Czuła obecność, od której zjeżyły się jej włosy na karku, ścierpła skóra, a na plecach pojawiły się kropelki potu.

Serce jej waliło. Nie mogła się poruszyć. Stała w ciemności i gorączkowo przeszukiwała wzrokiem mroczne kąty swojego pokoju. Przez otwarte okno słyszała kumkanie żab na pobliskich moczarach i stukot przejeżdżających da­leko pociągów.

Ale on tu był razem z nią.

Odejdź, chciała powiedzieć, ale powstrzymała się w nadziei, że nie dostrze­że jej, stojącej przy oknie. Po drugiej stronie ulicy latarnie rzucały na ziemię mdłe, błękitnawe światło; zdała sobie nagle sprawę, że jej okryta tylko cienką nocną koszulą sylwetka jest widoczna na tle upiornej poświaty.

Oczywiście, widzi ją i zaraz znajdzie.

Jak zawsze.

Zaschło jej w gardle. Zrobiła krok do tyłu i oparła się ręką o okienną framugę. Może tylko wyobraziła sobie jego obecność. Może wcale nie słyszała odgłosu otwieranych drzwi. Może po prostu zbyt szybko wybudziła się z wywołanego lekiem snu. W końcu nie było jeszcze tak późno, dochodziła dopiero ósma wieczorem.

Może jednak jest bezpieczna w tym pokoju, swoim pokoju, na drugim piętrze.

Może.

Sięgnęła do lampki na nocnym stoliku, kiedy usłyszała ciche szuranie na deskach podłogi.

Krzyk uwiązł jej w gardle.

Wzrok powoli przyzwyczajał się do półmroku. Spojrzała na skłębioną pościel na łóżku. Spała niespokojnie. Na toaletce stały lampa i dwa zdję­cia w ramkach - portrety jej córek. Po drugiej stronie pokoju był kominek. Widziała ozdobne kafelki, kratę i puste miejsce nad gzymsem, gdzie kiedyś wisiało lustro.

Gdzie on jest? Spojrzała na wysokie okna. Za nimi panował gorący paź­dziernikowy wieczór. Widziała w szybie swoje odbicie: drobna, niewysoka, smutne złote oczy, wysokie kości policzkowe, lśniące kasztanowe włosy. A za nią... Czy to tylko jej wyobraźnia?

Czy ktoś się tam skrada?

Na tym właśnie polegał problem. Czasami się chował.

Ale zawsze był gdzieś w pobliżu. Zawsze. Czuła jego męski zapach, słyszała miękkie, stanowcze kroki w korytarzu, dostrzegała przemykający cień.

Nie było przed nim ucieczki. Nigdy. Nawet w środku nocy. Lubił ją zaska­kiwać, zachodzić znienacka od tyłu, kiedy siedziała przy biurku, pochylać się nad nią, kiedy klęczała przy łóżku. Zawsze był gotów przycisnąć usta do jej karku i dotknąć jej piersi. Podniecało ją to, choć go nienawidziła. Przyciskał ją do siebie tak mocno, że czuła na plecach jego erekcję. Nigdy nie była bez­pieczna, ani pod prysznicem, ani we własnym łóżku.

Co za ironia, że umieścili ją właśnie tutaj... dla jej bezpieczeństwa.

- Odejdź - szepnęła. Serce waliło jej jak młotem, w głowie czuła mętlik. - Zostaw mnie w spokoju.

Zamrugała i wytężyła wzrok.

Gdzie on jest?

Spojrzała nerwowo w stronę szafy. Tylko tam mógł się schować. Oblizała wargi. Drewniane drzwi były uchylone, lekko, ale wystarczająco, by ten, kto krył się w środku, mógł patrzeć przez szparę. Coś mignęło. Oczy?

Boże.

Może to on. Czeka.

Czuła gęsią skórkę na całym ciele. Powinna kogoś zawołać, ale jeśli to zro­bi, znowu ograniczą jej wolność, nafaszerują lekami... albo jeszcze gorzej. Przestań, Faith. Dość tej paranoi! Ale lśniące w szparze oczy patrzyły na nie czuła jego wzrok. Objęła się rękami, drapiąc się nerwowo po ramionach.

Może to tylko zły sen. Koszmar. Czy nie tak mówiły siostry, cicho, uspokajające? Poklepywały ją po ramieniu i patrzyły na nią ze współczuciem i niedowierzaniem. Zły sen. Tak! Makabryczny koszmar. Nawet pielęgniarka zgodziła się z zakonnicami. I lekarz, chłodny profesjonalista, który rozmawiał z nią tak, jakby była małym dzieckiem.

- Ależ Faith, nikt cię nie śledzi - powiedział z protekcjonalnym uśmiechem. - Wiesz przecież. Jesteś tylko... trochę zagubiona, to wszystko. Jesteś tu zu­pełnie bezpieczna. Pamiętaj, to teraz twój dom.

Poczuła gorące łzy pod powiekami i zaczęła się drapać coraz mocniej. Dom? To okropne miejsce? Zamknęła oczy i zacisnęła palce na wezgłowiu łóżka.

Czy naprawdę jest tak chora, jak mówią? Czy naprawdę widzi ludzi, których wcale przy niej nie ma? Ciągle to powtarzają i teraz sama nie jest już pewna, co jest prawdą, a co nie. Może to spisek? Może chcą, by uwierzyła, że jest tak szalona, jak twierdzą?

Usłyszała kroki.

Zadrżała; drzwi szafy się uchyliły.

- Słodki Jezu. - Cofnęła się, drżąc i nie spuszczając wzroku z szafy.

Rozejrzała się, szukając czegoś, co mogłoby posłużyć za broń, ale zabrali jej nawet nóż do otwierania listów.

Podniosła oczy. Był tu, widziała go teraz wyraźnie, wysoki mężczyzna, za­gradzający jej drogę do drzwi. Było za ciemno, żeby dostrzec jego twarz, ale wiedziała, że uśmiecha się złośliwie.

Był Szatanem Wcielonym. Nie mogła przed nim uciec. Jak zawsze.

- Proszę, nie. - Jej głos brzmiał żałośnie słabo, nogi drżały.

- Co, nie?

Nie dotykaj mnie... nie kładź rąk na moim ciele... nie mów, że jestem pięk­na... nie całuj mnie...

- Wyjdź stąd. - Dobry Boże, nie miała broni, nic, co mogłoby go powstrzy­mać.

- Bo co?

- Bo zacznę krzyczeć i zawołam strażników.

- Strażników - powtórzył niskim głosem, w którym słyszała rozbawienie. - Tutaj? - Cmoknął, jakby mówił do nieposłusznego dziecka. - Już tego pró­bowałaś.

Wiedziała, że mu ulegnie. Jak zawsze.

- Strażnicy? Uwierzyli ci ostatnim razem?

Oczywiście, że nie. Dlaczego mieliby jej wierzyć? Dwóch chudych, pryszcza­ch chłopców. Nawet nie ukrywali, że uważają ją za wariatkę. Chociaż użyli tych, bardziej wyszukanych słów. Omamy... Paranoja... Schizofrenia...

A może w ogóle nic nie mówili? Może. Może tylko patrzyli na nią współczującym, ale i wygłodniałym wzrokiem. Czy jeden z nich nie powiedział, że jest seksowna? Drugi złapał ją za pośladek... a może to wszystko też było tylko złym snem?

- Odejdź - szepnęła znowu, wbijając paznokcie w ramię.

- Przestań, Faith - ostrzegł ją. - To nic nie da. Jestem tu, żeby ci pomóc. Wiesz o tym.

Pomóc jej. Nie... nie, nie, nie!

Miała ochotę skulić się na podłodze. Walcz! - nakazał jej jednak jakiś we­wnętrzny głos. Nie pozwól, by cię zmusił, do robienia tego, czego nie chcesz robić! Masz wolną wolę.

Ale było już za późno.

Teraz był blisko niej, znów cmoknął. Widziała różowy, wilgotny koniuszek języka.

- Faith - powiedział chrapliwym szeptem. - Chyba znowu byłaś bardzo nie­grzeczną dziewczynką.

- Nie - jęknęła. Znowu... Znowu poczuła, jak narasta w niej to okropne podniecenie.

- Nie wiesz, że to grzech tak kłamać?

Spojrzała na ścianę, na której wisiał krzyż. Poruszył się? Zamrugała i przez chwilę wydało się jej, że Jezus spogląda na nią łagodnie, ale karcąco.

Nie, to niemożliwe. Weź się w garść, na litość boską.

To tylko wizerunek, nic więcej...

Chwytając z trudem powietrze, oderwała wzrok od umęczonej twarzy Jezu­sa i spojrzała na kominek... zimny teraz i pusty. Powiedzieli, że to ona sama zbiła wiszące nad nim kiedyś lustro, w napadzie szału. I że pocięła się odłam­kami szkła, bo jej własne odbicie sprawiało jej ból.

Ale to on to zrobił. Ten diabeł, którego jedynym celem było zadawanie jej bólu. Odmówiła mu, a on uderzył w lustro pięścią.

Tak było.

A może nie? Patrząc teraz na krew za swoimi paznokciami, nie była tego pewna. Co się ze mną dzieje?

Chciałaś go zabić... chciałaś się obronić!

Zamknęła oczy i jęknęła przeciągle. Nie wiedziała już, w co wierzyć. Cofnę­ła się do okna. Chciała odsunąć się od niego, od pokusy, od grzechu.

Gdzie jest jej mąż? I jej dzieci? Co się stało z dziewczynkami?

Ogarnęła ją panika. Zamrugała szybko, usiłując się skupić. Dziewczynki są bezpieczne. Muszą.

Skup się, Faith. Weź się w garść. Gina i Abby są z Jacques’em. Przyjadą dzisiaj, pamiętasz? Dziś są twoje urodziny.

A może nie?

Cofnęła się jeszcze trochę.

- Jesteś zagubiona, Faith, ale ja mogę ci pomóc - rzekł spokojnie, jakby nic się między nimi nie wydarzyło, jakby wszystko było tylko wytworem jej wyobraźni, jakby nigdy jej nawet nie dotknął.

Dobry Boże, jak bardzo musi być szalona?

Odwróciła się szybko, zahaczając stopą o brzeg dywanu. Dostrzegła w szy­bie odbicie swojej upadającej sylwetki. Widziała, jak rzucił się w jej stronę, poczuła na sobie jego dłonie.

- Nie! - krzyknęła, upadając.

Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.

Szyba pękła.

Krata z kutego żelaza z chrzęstem wypadła z framugi.

Krzycząc, Faith zamachała w powietrzu ramionami, usiłując uchwycić się parapetu, występu w murze, cegły, czegokolwiek! Ale było za późno. Za­chwiała się i runęła w dół. Kawałki szkła poszarpały jej nocną koszulę i skórę na obnażonych nogach.

W ułamku sekundy zrozumiała, że już po wszystkim. Już nigdy nie będzie cierpiała.

Faith Chastain zamknęła oczy, spadając w ciemność gorącej, dusznej nocy.

 

Rozdział 1

Dwadzieścia lat później

Cambrai, Luizjana

Chciałam ci tylko złożyć życzenia urodzinowe - powiedziała siostra do automatycznej sekretarki.

Abby stała pośrodku swojej małej kuchni. Słuchała i zastanawiała się, czy jednak nie podnieść słuchawki. W końcu postanowiła, że nie. Nie była w na­stroju. Spędziła cały dzień w swoim studiu w Nowym Orleanie, użerając się z dziećmi, które miały własne pomysły na to, jak powinien wyglądać portret bożonarodzeniowy. Teraz miała tylko ochotę na kieliszek wina. Może dwa. A nie na wysłuchiwanie życzeń urodzinowych.

- No to... zadzwoń do mnie, jak już wrócisz. Na Zachodnim Wybrzeżu jest jeszcze dość wcześnie, wiesz. Chciałabym... chciałabym z tobą porozmawiać, Abby. Trzydzieści pięć lat to w pewnym sensie przełom.

Tak, pomyślała Abby, pod wieloma względami. Otworzyła lodówkę i wy­ciągnęła butelkę chardonnay. Kupiła ją miesiąc wcześniej, kiedy sądziła, że jej przyjaciółka, Alicia, odwiedzi ją w Luizjanie.

- Kiedy... kiedy odsłuchasz tę wiadomość... to znaczy, zakładając, że nie słuchasz jej teraz... tylko nie chcesz ze mną rozmawiać... W każdym razie zadzwoń do mnie, dobrze? - Gina urwała na moment. - Minęło dużo czasu, Abby - dodała. - Pora zakopać topór wojenny.

Abby nie była tego całkiem pewna. Odkręciła wodę i opłukała kieliszek, na którym od dwóch lat zbierał się kurz.

- Wiesz, Abby, że nie chodzi tylko o ciebie - przypomniała Gina.

- Oczywiście, że nie. Chodzi o ciebie.

- Dla mnie to również ciężki dzień. Ona była także moją matką.

Abby zacisnęła zęby. Znowu zaczęła się zastanawiać czy nie podnieść słu­chawki, i znowu zdecydowała, że nie. Sięgnęła do szuflady, wyciągnęła kor­kociąg i zaczęła otwierać butelkę wina.

- Słuchaj, Abs, naprawdę mam nadzieję, że nie siedzisz teraz sama w domu i nie słuchasz tego, co mówię... Powinnaś się jakoś zabawić.

Mam zamiar.

Klik! Gina odłożyła w końcu słuchawkę.

Abby odetchnęła głęboko i oparła się o kuchenny blat. Może powinna jed­nak podnieść słuchawkę, przyjąć życzenia i udawać, że jest częścią jednej, wielkiej, kochającej się rodziny. Ale nie potrafiła tego zrobić. Nie dziś. Bo Gina na pewno na tym by nie poprzestała. W końcu zaczęłyby rozmawiać o matce, o tym, co się zdarzyło dwadzieścia lat temu, a potem pojawiłyby się te krępujące pytania o Nicka.

Odkorkowała butelkę.

Trudno wybaczyć siostrze, że spała z jej mężem. Oczywiście, to było dawno temu i zanim Abby wyszła za Nicka. Ale odkąd się o tym dowiedziała, to zna­czy od pięciu lat, ta sprawa stanęła między nimi.

Cóż, Gina spotykała się z nim pierwsza, prawda?

No i co z tego? Abby nalała wina do kieliszka. Prawdę mówiąc, Nick nie sprawdził się ani jako chłopak, ani jako mąż. Abby rozwiodła się z nim, a Gina przecież pozostała jej siostrą. Tego nie da się zmienić. Może trzeba w końcu zostawić to wszystko za sobą, pomyślała, patrząc przez uchylone okno na za­padający zmierzch. Wieczorne powietrze, pachnące ziemią i wodą, wpłynęło do środka. Grały cykady, a na zamglonym, lawendowym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. To ładne miejsce, choć odosobnione. Abby i Nick kupili ten dom z nadzieją, że się staną typową amerykańską rodziną z dwójką dzieci i samochodem kombi.

Marzenia.

Otworzyła okno szerzej, bo wieczór był bardzo ciepły. Z daleka dobiegał stukot pociągu, bliżej, u sąsiada, rozszczekał się pies. Przez gałęzie drzew przeświecał wschodzący księżyc.

Aparat leżał na blacie koło tylnych drzwi. Wieczór był tak cichy i spokojny, niknące powoli światło tak intrygujące, że Abby postanowiła pstryknąć kilka zdjęć i skończyć dawno rozpoczętą rolkę filmu. Teraz używała w pracy głów­nie aparatu cyfrowego. Wyszła na zewnątrz, a kot, Ansel, wymknął się za nią i wskoczył na ławkę pod drzewem magnolii. Zrobiła mu kilka zdjęć. Czemu nie miałaby uwiecznić dnia swoich trzydziestych piątych urodzin?

Nagle rozległ się głośny trzask łamanej gałęzi.

Serce podeszło jej do gardła.

Odwróciła się szybko, pewna, że ktoś czai się w krzakach. Na rękach pojawiła się jej gęsia skórka, serce waliło jak młotem. Ale choć wytężyła wzrok, nikogo nie zauważyła. Zdenerwowana wróciła do domu i zawołała kota przez otwarte drzwi. Ansel nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Stał nieruchomo, wpatrując się czujnie w mroczne krzewy.

- Daj spokój, Ansel. Dosyć wrażeń na dziś.

Kot zasyczał przeciągle, sierść na jego grzbiecie podniosła się powoli. Po­łożył uszy po sobie, poruszył lekko ogonem i nagle rzucił się przez werandę w kierunku studia. Wiedziała, że nie da rady go złapać.

- No, no, ale bohater - mruknęła ironicznie, ale zamykając za sobą drzwi, ciągle była zaniepokojona. Nigdy dotąd nikt nie kręcił się koło jej domu, ale przecież zawsze jest pierwszy raz. Położyła aparat na stole w jadalni i poszła do kuchni. Czerwone światełko automatycznej sekretarki znowu przypomnia­ło jej o Ginie.

Nigdy nie były sobie bliskie. Może dlatego, że była między nimi niewielka różnica wieku, zaledwie czternaście miesięcy? A może dlatego, że Gina była zawsze taka ambitna i żądna sukcesu? A może... może wina leżała, choćby częściowo, także po stronie Abby?

- Cholera - mruknęła, pociągając łyk z kieliszka. Zimne wino nie przynios­ło ulgi.

Było gorąco. Wilgotno. Abby otarła pot z czoła ściereczką do naczyń. Może jednak powinna odebrać ten głupi telefon?

Nie. Nie była na to gotowa. Nie dziś. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie.

Dwadzieścia lat temu...

Przypomniała jej się ulubiona piosenka matki.

- Ani się waż - upomniała samą siebie. Nie będzie roztrząsać przeszłości, tak jak to robi od dwudziestu lat. Czas pójść do przodu, spojrzeć w przyszłość. Tak, obiecała sobie w duchu, zacznę dziś wieczorem. Spróbuję zapomnieć o tym, co wydarzyło się dokładnie dwadzieścia lat temu, kiedy jej matka koń­czyła trzydzieści pięć lat - tak jak Abby dzisiaj. Tyle że Faith Chastain w dniu urodzin zakończyła życie. W taki straszny, tragiczny sposób.

- Och mamo - szepnęła Abby. Wspomnienia, które tak bardzo chciała zosta­wić za sobą, napłynęły nieubłaganie.

Samochód ojca wjechał przez żelazną bramę i zatrzymał się przed starym budynkiem z czerwonej cegły, koło fontanny na podjeździe. Abby już zaczęła się interesować chłopcami, i rozmyślała właśnie o zaproszeniu Treya Hilliarda na potańcówkę u Sadie Hawkins. Wysiadła z samochodu, trzymając prezent z wielką kokardą w kolorze fuksji, i spojrzała w okno pokoju na drugim piętrze, który zajmowała jej matka.

Ale w pokoju nie paliło się światło.

Okno było ciemne.

Poczuła nagle, że stało się coś złego. „Mama?” - szepnęła, choć od dzie­sięciu lat nie zwracała się do matki w ten sposób. Ruszyła szybko schodami, kiedy usłyszała głośny trzask.

Uniosła głowę.

Tysiące odłamków szkła migotało w błękitnawym świetle.

A potem ciszę rozdarł ten straszny krzyk. Z okna wypadła ciemna sylwetka i z chrzęstem łamanych kości uderzyła w beton podjazdu.

Ogarnął ją przeraźliwy strach. Upuściła prezent i rzuciła się w stronę leżące­go na podjeździe nieruchomego kształtu. Pod głową matki rosła kałuża krwi. Wielkie złote oczy patrzyły w niebo.

- Abby! - Usłyszała głos ojca, dochodzący jakby z bardzo daleka. - Abby, nie! O Boże! Pomocy! Niech ktoś nam pomoże! Faith!

Osunęła się na kolana, zaczęła płakać i wołać matkę. W końcu czyjeś silne ręce odciągnęły ją od ciała.

Teraz zamrugała, usiłując otrząsnąć się z koszmaru.

- Jezu - szepnęła.

Nagle uświadomiła sobie, że z kranu ciągle leje się woda. Ochlapała szybko twarz i szyję, a potem otarła je ściereczką do naczyń. Co się z nią dzieje? Czy nie obiecała sobie właśnie przed chwilą, że nie będzie o tym więcej myśleć?

- Weź się w garść - mruknęła i wzięła kieliszek do ręki. Przez chwilę pa­trzyła na niego, a potem go uniosła.

- Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, mamo - szepnęła, jakby Faith była z nią w pokoju, i upiła łyk wina. - Za nas.

Matka zawsze jej powtarzała, że łączy je szczególna więź, bo mają urodziny tego samego dnia. Mawiała, że są jak dwie krople wody.

Cóż... niezupełnie.

Nie.

Wcale nie.

- A teraz... odejdź, proszę - wyszeptała. - Zostaw mnie w spokoju.

Dopiła wino, zakorkowała butelkę i wstawiła ją do lodówki, a potem sta­nowczym ruchem postawiła kieliszek na blacie. Zrobiła to chyba zbyt gwał­townie, bo nóżka pękła i Abby skaleczyła się w kciuk

- Świetnie - mruknęła. Tylko tego jej brakowało. Wyjęła z szuflady plaster i owinęła ociekający krwią palec. Potem wytarła krople krwi z blatu, wyrzu­ciła szkło do kosza i poszła do garażu. Oparta o stos drewna stała tam tablica z napisem: na sprzedaż bez pośredników. Wzięła ją, zaniosła na koniec pod­jazdu i powiesiła na paliku, który po południu wbiła w ziemię.

- Doskonale - mruknęła, choć w sercu poczuła ukłucie żalu. Kiedy kupowa­li dom, wiązała z nim tyle nadziei. Tak bardzo chciała znaleźć tu szczęście.

I była taka głupia. Spojrzała na dom w zapadającym zmierzchu. Został prze­budowany i odnowiony. Teraz znajdowały się w nim dwie małe sypialnie, łazienka i stryszek, gdzie mieściło się biuro. W drugim, mniejszym budynku, który pierwotnie miał być domkiem dla gości, Abby urządziła studio fotogra­ficzne, ciemnię i zainstalowała drugą łazienkę.

Pięć lat temu uznali, że dom jest idealny, i mieszkali w nim do czasu, kiedy wszystko się rozpadło. W końcu Nick wyprowadził się do innej kobiety... Nie, nie, było inaczej. Kobiety pojawiły się najpierw. Poczynając od Giny.

Teraz nie miało to żadnego znaczenia.

Nick Gierman, niegdyś szanowany spiker radiowy i dyskdżokej, był już zamkniętym rozdziałem jej życia. Od dnia, w którym sędzia oficjalnie uznał ich małżeństwo za rozwiązane, minął rok.

Abby podniosła młotek, który zostawiła tu wcześniej, i cofnęła się, żeby sprawdzić, czy tabliczka wisi równo. Jeszcze raz przeczytała napis i numer telefonu.

Tak bardzo chciała wyjść na prostą. Zrobiła wszystko, co sugerowali jej różni specjaliści, choć prawdę mówiąc, ich rady nie na wiele się zdały. Próbo­wała dać Nickowi jeszcze jedną szansę, ale nic z tego nie wyszło. Rozeszli się; jej został dom. Przyjaciele ostrzegali, że będzie jej przykro samotnie spędzać tu święta i rocznice, ale czas mijał, a jej wcale nie było aż tak ciężko. Może naprawdę straciła już serce do Nicka? Prawdopodobnie nigdy nie umiałby do­chować wierności.

Trzask!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin