A. i B. Strugaccy - Niedoskonali.rtf

(695 KB) Pobierz

Arkadij I Borys Strugaccy

Niedoskonali

Przekład Walentyna Trzcińska

Tytuł oryginału OTIAGOSZCZENNYJE SŁOM, ILISOROK LET SPUSTIA

Wydanie: 1989

Wydanie polskie: 2004


Dziewięciu z dziesięciu nie odróżni mroku od światła, prawdy od kłamstwa, honoru od hańby, wolności od niewoli. Takoż i nie znają pożytku od siebie.

Trifilij, raskolnik

 

Szymon Piotr tedy, mając miecz, dobył go i uderzył sługę najwyższego kapłana, i uciął prawe ucho jego. A słudze było na imię Malchus.

Ewangelia według św. Jana


Niezbędne wyjaśnienia

 

Dwa rękopisy miałem przed sobą, podejmując ostateczną decyzję napisania niniejszej książki.

Sama decyzja nie wymaga żadnych wyjaśnień. Teraz, gdy imię Gieorgija Anatoliewicza wyłoniło się z niebytu, a nawet nie tyle się wyłoniło, ile jakby eksplodowało, w jednej chwili zajmując niemalże czołowe miejsce na liście twórców idei naszego wieku, kiedy wokół tego imienia poczęli tworzyć legendy ludzie, którzy z Nauczycielem nigdy nie rozmawiali, a nawet go nie widzieli; kiedy niektórzy jego uczniowie, miast zwyczajnie opowiedzieć, jak było naprawdę, skrzętnie i niebezinteresownie poczęli tworzyć coś w rodzaju współczesnego mitu - teraz przydatność i aktualność mojej decyzji wydaje się oczywista.

Inaczej ma się rzecz z tworzącymi książkę rękopisami. Te, moim zdaniem, bez wątpienia wymagają pewnych wyjaśnień. Pochodzenie pierwszego rękopisu jest całkiem banalne. Są to moje brudnopisy, szkice, uwagi, jakieś cytaty, zapiski - głównie o charakterze diariusza, notowane z myślą o pracy dyplomowej Nauczyciel XXI wieku. Wydarzenia tamtego strasznego lata sprawiły, że moja praca nigdy nie została napisana i złożona. Oczywiście dziś może tylko zdumiewać zadufanie owego egzaltowanego młodzieńca, zielonego absolwenta Taszlińskiego Liceum Pedagogicznego, który uroił sobie, jakoby był w stanie wyodrębnić i poukładać w formułki główne zasady, jakimi kierował się w pracy jego







nauczyciel, skonfrontować je z uznawaną teorią wychowania i w ten sposób stworzyć absolutny portret idealnego pedagoga. Jak sobie przypominam, Gieorgij Anatoliewicz do moich zamiarów odniósł się z pewną dozą sceptycyzmu, jednakże do rezygnacji nie namawiał i, co więcej, pozwolił towarzyszyć sobie we wszystkich służbowych peregrynacjach, w tym również w peregrynacjach prowadzących za kulisy ówczesnego taszlińskiego życia publicznego.

I tak zadufany młodzik wędrował za swoim nauczycielem, czasem w towarzystwie innych licealistów (których nauczyciel dobierał według jakichś sobie tylko znanych kryteriów), czasem zaś towarzyszył nauczycielowi sam. Uważnie słuchał, zapamiętywał, zapisywał, wyciągał jakieś wnioski, których obecnie, niestety, nie pamiętam, pałał jakimiś uczuciami, które również skutecznie zdążyła przesłonić mgiełka zapomnienia, a wieczorami, po powrocie do liceum, z uporem i pracowitością kijowskiego mnicha dziejopisa Nestora przelewał na papier to, co go najbardziej uderzyło i co wydało mu się najważniejszym z punktu widzenia przyszłej pracy.

Zapiski te gruntownie przeredagowałem. Coś niecoś musiałem rozszyfrować i napisać od nowa. Wiele partii rękopisu było za-stenografowanych, zaszyfrowanych kodem, którego teraz już oczywiście nie pamiętam. Odczytanie niektórych okazało się w ogóle niemożliwe. Oczywiście pominąłem stronice mające osobisty charakter, traktujące o innych osobach i niedotyczące Gieorgija Anatoliewicza.

Teraz, kiedy zakończyłem już książkę i nie mam zamiaru zmieniać w niej ani słowa, smutek ogarnia mnie na myśl, iż niewątpliwie odbarwiłem i odcieleśniłem zabawnego, wzruszającego, niekiedy budzącego politowanie młodzieńca, wyzierającego przedtem zza tekstu wraz z jego dotkliwymi problemami wieku dojrzewania, z honorem, który u niego w zdumiewający sposób szedł w parze z nieśmiałością, z fantasmagorycznymi planami, ogromnym poświęceniem i prostodusznym egoizmem. W trakcie pracy wszystko to bezlitośnie eliminowałem, uważałem bowiem - i uważałem zupełnie słusznie - że nie przystoi podkreślać własnej osoby w dramacie nauczyciela. W końcu niniejsza książka jest przede wszystkim o nim, a dopiero później - o mnie.

Tyle o pierwszym rękopisie.

 

Pochodzenie drugiego rękopisu jest zagadkowe - równie zagadkowe jak jego treść. Gieorgij Anatoliewicz wręczył mi go tuż po określeniu tematu mojej pracy dyplomowej. Powiedział, że rękopis może mi się przydać w pracy, a przynajmniej jest w stanie wytrącić mnie z kolein myślowych schematów. Nie zrozumiałem wówczas jego słów, nie pojmuję ich również i teraz. Widać nie tak łatwo jest mnie wytrącić z kolein myślowych schematów.

Gieorgij Anatoliewicz powiedział, że ów rękopis znaleziono kilka lat wcześniej podczas burzenia starego budynku hotelu pracowniczego Obserwatorium Stepowego, najstarszej instytucji naukowej naszego regionu. Rękopis spoczywał w starożytnej kartonowej teczce na dokumenty owiniętej równie starożytną torebką foliową przepasaną na krzyż dwiema cienkimi czarnymi gumkami. Na teczce nie było ani nazwiska autora, ani tytułu, widniały na niej jedynie wypisane niebieskim atramentem dwie duże litery rosyjskiego alfabetu: O i 3.

Początkowo sądziłem, że są to cyfry “zero” i “trzy”, i dopiero w wiele lat później przyszło mi do głowy, żeby owe litery zestawić z umieszczonym na wewnętrznej stronie klapki teczki mottem. “... u gnostyków demiurg to twórczy początek kreujący materię obarczoną skazą zła”. I pomyślałem, że “OZ” to najprawdopodobniej skrót od “Obarczenie Złem” lub “Obarczeni Złem” - tak zatytułował swój rękopis nieznany autor. (Zresztą z równym powodzeniem można przypuszczać, iż “O 3” to jednak nie litery grażdanki, a cyfry. Wówczas rękopis nosiłby tytuł Zero-trzy, a jest to numer telefonu pogotowia ratunkowego - i dziwny tytuł nagle nabiera specyficznego, a nawet złowieszczego znaczenia).

Formalnie za autora należy uznać Siergieja Korniejewicza Manochina, w którego imieniu prowadzona jest narracja. S.K. Manochin, postać najzupełniej historyczna, astronom, doktor nauk matematyczno-fizycznych, rzeczywiście był pod koniec ubiegłego wieku pracownikiem Obserwatorium Stepowego, i to przez dosyć długi okres. Co więcej, istotnie on wprowadził wspomniane w rękopisie pojęcie “gwiezdnych cmentarzysk”. Manochin owo rzadkie i specyficzne zjawisko przyrodnicze przewidział teoretycznie i, o ile dobrze zrozumiałem, zostało ono obserwacyjnie potwierdzone jeszcze za jego życia. Manochin nie zostawił







w nauce żadnych innych zauważalnych śladów, a w każdym razie nie udało mi się odnaleźć żadnych danych na ten temat. A już zupełnie nie udało mi się odkryć informacji wskazujących, że S. K. Manochin kiedykolwiek parał się literaturą piękną. Tak więc problem autorstwa Obarczonych Złem do dziś pozostaje dla mnie otwarty.

Czytelnik powinien pamiętać, że w rękopisie OZ elementy groteskowej fantastyki chytrze przeplatają się z najzupełniej rzeczywistymi ludźmi i okolicznościami. Nikt, powiedzmy, nie będzie miał wątpliwości co do tego, że Demiurg jest postacią całkowicie fantastyczną (na podobieństwo Bułhakowowskiego Wolanda), ale zarazem wspominany w rękopisie Karl Gawryło-wicz Rostlakow istotnie był dyrektorem Obserwatorium Stepowego - pierwszym i najsłynniejszym. Co zaś do zdumiewającej postaci Ahaswera Łukicza, owego człowieka widziałem na własne oczy, przy czym w okolicznościach tragicznych i nie do zapomnienia.

Najprościej byłoby założyć, że autorem rękopisu OZ był sam Gieorgij Anatoliewicz, podobnego założenia nie pozwala mi jednak przyjąć wiele okoliczności.

Papier, teczka, sposób maszynopisania, ortograficzne niuanse - wszystko całkiem jednoznacznie każe datować tekst na lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. W ostateczności na dziewięćdziesiąte. Tak więc Gieorgij Anatoliewicz, o ile to rzeczywiście on był autorem owego utworu, pisząc go, miałby mniej lat niż ja, kiedy go czytałem. Diablo mało prawdopodobne.

Dalej: tego rodzaju mistyfikacja przeczyłaby wszystkiemu, co wiem o Gieorgiju Anatoliewiczu - w żaden sposób nie pasuje ani do jego charakteru, ani do jego stosunku wobec uczniów.

Wreszcie treść rękopisu, wybrany przez autora bohater. Po cóż by było Gieorgijowi Anatoliewiczowi czynić protagonistą swej powieści astronoma? Gieorgij Anatoliewicz nigdy nie interesował się naukami przyrodniczymi. Oczywiście był na bieżąco z naj - nowszymi osiągnięciami fizyki i wzmiankowanej astronomii, nie w większym jednak stopniu, niż to bywa w przypadku kulturalnego, wykształconego człowieka. A już doprawdy nie sposób pojąć, w jakim celu miałby, przy jego delikatności, brać na bohatera astronoma realnie istniejącego i w dodatku pracującego tuż pod bokiem, dwa kroki od Taszlińska.

 

Nie, hipoteza powyższa - przy całym swoim narzucającym się prawdopodobieństwie - nie może zostać uznana za ostateczną. A przecież nie powiedziałem jeszcze niczego (i zresztą na razie nie mam zamiaru mówić) o takich elementach utworu, które w ogóle żadnymi racjonalnymi hipotezami nie dają się wytłumaczyć.

Obawiam się, że sedno problemu tkwi w tym, że nie byłem w stanie pojąć związku, jaki Gieorgij Anatoliewicz dostrzegał pomiędzy moją pracą dyplomową a rękopisem OZ, wniosków, do których ów rękopis powinien mnie był doprowadzić. Całkiem możliwe, że gdyby mi się udało odnaleźć ową więź, gdyby udało mi się wydobyć z kolein wspomnianych myślowych schematów, zorientowałbym się lepiej i w treści rękopisu, i w zagadce jego pochodzenia.

Być może któryś z czytelników miał więcej szczęścia (i - powiedzmy otwarcie - bystrości) niż autor niniejszej książki. Zaznaczę jeszcze tylko, że rękopis OZ przytoczyłem w książce bez jakichkolwiek poprawek czy pominięć. Pozwoliłem sobie jedynie rozbić go na części, mniej więcej zgodnie ze sposobem, w jaki sam go czytałem w tamto straszne lato (fragmentami, po nocach).

Igor K. Mytarin


DZIENNIK. 10 lipca (noc na 11).

 

Właśnie wróciłem z patrolu. Lewe ucho spuchło mi jak bania. A było to tak.

Pożegnaliśmy się już. Iwan z Sieriożką poszli w swoją stronę, ja - w swoją. I nagle przy wejściu do parku Kosmonautów widzę, jak trzy, jeżozwierze” przyparły motocyklami do zamkniętej bramy dwóch chłopaków, oczywistych flowersów, i najwyraźniej mają zamiar dokonać na nich chuligańskiego czynu. Zgodnie z wszelkimi zasadami sztuki wydałem wojenny okrzyk politechnika i stanąłem w obronie Flory, jak gdyby była już wpisana do Czerwonej Księgi ochrony przyrody. Nie zdążyłem mrugnąć okiem, gdy “jeżozwierze” nakładły mi po uszach. Mówiąc poważnie, wszystko mogłoby się skończyć niezbyt wesoło, gdyby nie to, że nadciągnęli Wańka z Sieriożą. Usłyszeli awanturę dwie przecznice dalej. “Jeżozwierze” momentalnie dosiadły







mechanicznych rumaków i zmyły się. Ale co ciekawe! Flowersi, za których przelałem swoją błękitną krew, również się zmyli w momencie, gdy, jeżozwierze” odwróciły od nich uwagę i skierowały ją na mnie. Łajno.

A patrolując, rozmawialiśmy głównie o “niejadkach”. Nie pamiętam, kto ani dlaczego zaczął rozmowę. Opowiedziałem chłopakom, skąd się wzięła nazwa - nie mieli pojęcia.

(UWAGA PÓŹNIEJSZA. Słowo “niejadek” wymyślił i wykorzystał w jednym z opowiadań pisarz z połowy ubiegłego wieku, Ilia Warszawski. Jego “niejadkami” byli zadowoleni ze wszystkiego mieszkańcy pewnej planety, na której postęp rozpoczął się dopiero wtedy, gdy przybysze - Ziemianie - napuścili na mieszkańców pchły).

Wania Drozdów ma do naszych “niejadków” stosunek nieskomplikowany. Dzielą się dla niego na dwa rodzaje. Do pierwszego należą lumpy, włóczędzy, śmierdzące pasożyty, chlamidomona-dy, niepotrzebne chwasty Flory. Rodzaj drugi to niedomyci filozofowie, domorosłe ględuły, beczkowe diogenesy, niedorajdy o dwóch lewych rękach, bezmózgie beztalencia. Jeden rodzaj wart jest drugiego i dobrze by było pierwszych pogonić z oczu gdzieś na bagna (niechby tam chociaż lekarskie pijawki karmili czy jak), a drugim dać do rąk łopaty i posłać do kopania żeglownego kanału łączącego naszą Taszlicę z Morzem Aralskim. Iwan jako mistrz serowar z niezwykłą surowością odnosi się do ludzi nie-posiadających fachu i nieżyczących sobie takowego posiąść.

Nawiasem mówiąc, jego bezkompromisowy stosunek do “niejadków” ma charakter raczej teoretyczny. Narzeczona Sieriożki pochodzi z rodziny “niejadków” i Iwan na całe miasto bębni z przekonaniem: “Ojczulek Tani? Co mi o nim nawijasz? Toż to przecież człowiek! A ja mówię o trutniach!” Wówczas opowiadam o wujku mojego przyjaciela Michaela. I znowu: “Słuchaj, to przecież zupełnie inna para kaloszy! Czy ja mówię o kimś takim? On przecież ma talent!”

Żarty żartami, ale w rezultacie całej tej paplaniny ułożyłem sobie dosyć ciekawą klasyfikację współczesnych “niejadków”.

Klasa A. “Elita”. Domorośli filozofowie, poronieni artyści, grafomani wszelkiej maści, zapoznani wynalazcy i tak dalej. Inwalidzi pracy twórczej. Mają upór tworzenia. Brak im talentu i na tym polegli. Nawiasem mówiąc, wujek Miszki także należy do elity, ale innego rodzaju. G.A. podobnych ludzi nazywa rezonatorami i twierdzi, że są wielką rzadkością. Swojego rodzaju dziwacznym wybrykiem cywilizacji. Faktycznie, skoro cywilizacja rodzi takie zjawiska jak poezja, to widać powinny powstawać indywidua przystosowane wyłącznie do konsumowania owej poezji. Nie są w stanie tworzyć dóbr materialnych czy duchowych, potrafią jedynie smakować dobra duchowe i dawać rezonans. I ów rezonans okazuje się czymś niezwykle ważnym dla artysty, najważniejszym elementem sprzężenia zwrotnego dla osoby tworzącej dobro duchowe. (Dziwna rzecz - kiperzy herbaty, win, kawy czy sera sąpowszechnie szanowanymi profesjonalistami, a degustator takiego, powiedzmy, malarstwa - nie krytyk, nie historyk sztuki, nie okolicznościowy gawędziarz, ale właśnie urodzony instynktowny degustator - jest uważany przez nas za próżniaka. Zresztą nic dziwnego w tym nie ma).

Klasa B. Nazwijmy ich “opiekunowie”. Całe życie i cały swój czas poświęcają wychowaniu własnych dzieci i w ogóle doskonaleniu własnej rodziny. Udziału w procesie społecznej produkcji prawie nie biorą, trwają zamknięci na wszystko poza swoją komórką, izolują się. To drażni. Między innymi mnie. Jednak rozumiem ostrożność G.A., gdy odmawia jednoznacznej oceny tego zjawiska. Ryzykowny eksperyment, powiada. Gdyby to zależało jedynie ode mnie, zapewne bym nań nie pozwolił, mówi. Ale pozostaje nam tylko czekać, co z tego wszystkiego wyniknie, mówi. Na pierwszy rzut oka widać, że wyniknąć może cokolwiek. Jak dotąd znane są dzieci “niejadków-opiekunów” i zupełnie udane, i takie nie za bardzo...

Klasa C. “Pustelnicy”. Łaknący zjednoczenia z naturą. Rus-seau, Thoreau i dalej w podobnym duchu. Walden czyli Życie w lesie. Nie ma w owych ludziach niczego nowego, istnieli zawsze, teraz po prostu wyroili się szczególnie licznie. Z pewnością dlatego, że wyposażenie turystyczne potaniało i stało się ogólnie dostępne, zwłaszcza wojskowy ekwipunek z demobilu. Także konserwy dla psów i kotów rozpowszechniły się i kosztują grosze.

I wreszcie klasa D. D to właściwie G. (wykreślone). Lumpy. Flora. Całkowity brak dających o sobie znać talentów, kompletna obojętność na wszystko. Lenistwo. Bezwolność. Maksimum społecznej entropii. Dno.

 



Nie wiem, gdzie umieścić “jeżozwierzy” z ich motocyklami i sadyzmem, tak samo jak “pterodaktyli” z tymże sadyzmem i lotniami. Jakiś podgatunek stechnicyzowanej Flory. Na pół niejad-ki, na pół kryminaliści.

Otrzymana klasyfikacja jest, mam nadzieję, pojemna. Cóż mają ze sobą wspólnego kipiący entuzjazmem wynalazca perpetuum mobile i na wpół roślinny flowers, który z lenistwa gotów jest robić pod siebie? Odpowiadam: niezwykle skromne potrzeby własne. Wszystkie “niejadki” mają tak niski poziom potrzeb, że usuwa je to poza nawias cywilizacji, jako że nie biorą udziału w powszechnym procesie kultywowania, zaspokajania i generowania potrzeb. Gładka definicyjka. Trzeba będzie opowiedzieć G.A.

A propos, dziś wieczorem G.A. wręczył mi dosyć solidną teczkę muzealnej urody i oświadczył, że rekomenduje ją jako coś w rodzaju literatury do mojej pracy dyplomowej. Sto dwadzieścia cztery numerowane stronice. Na okładce cyfry zero-trzy. A może rosyjskie litery O i Z. Sądząc ze wszystkiego - dziennik. Jakiegoś starożytniaka. Na czytanie nie mam najmniejszej ochoty, ale G.A., wręczając mi teczkę, był tak wieloznaczny i uparty, że przyjdzie się przemóc. Będę czytał co wieczór przed zaśnięciem. Po dziesięć stron.

No bo jaki związek z moją pracą dyplomową mogą mieć takie oto słowa: “Dom ów został oddany pod klucz późną jesienią - padały już lodowate deszcze, a od czasu do czasu sypało nawet śnieżną kaszą...”?

Ucho boli. Weź rowerowy łańcuch. Okręć grubo taśmą izolacyjną - na dziesięć do piętnastu warstw. Powstały przedmiot chwyć za jeden koniec, a drugim naparzaj bliźniego. Po uszach.

“We mustfind a way... to make indifferent and lazyyoungpe-ople sincerely eager and curious - even with chemical stimu-lants ifthere is no better way”[1].

To w rzeczy samej krzyk rozpaczy. Ale jak nie krzyczeć? Przecież naszym obowiązkiem jest - nieledwie za wszelką cenę - stworzyć człowieka o określonych właściwościach. Prawie o tym

pisał Szkłowski: “...gdyby ktoś zechciał stworzyć warunki dla pojawienia się w Rosji Puszkina, jest rzeczą wątpliwą, by przyszło mu do głowy sprowadzanie dziadka z Afryki”.

 

Rękopis OZ (1-3)

 

1. Dom ów został oddany pod klucz późną jesienią - padały już lodowate deszcze, a od czasu do czasu sypało nawet śnieżną kaszą. Dom był osobliwy, może nawet unikalny z racji wymyślnej i trudnej do opisania architektury. Cały z czerwonej cegły, ciągnął się wzdłuż ulicy Bałkańskiej przez ponad dwie przecznice. Dach miał płaski, jak gdyby przeznaczony na lądowisko dla futurystycznych statków powietrznych, fasadę zdobiły wnęki i wygięcia o skomplikowanych kształtach, nad wysokimi łukami mroczniały prostokątne tunele - i ciekawe w jakim to celu przecinały fasadę wąskie, sięgające czwartego piętra nisze? Czyżby przeznaczono je na niewiarygodnie długie i chude posągi jakichś bohaterów czy męczenników minionych lat? Po cóż było architektowi na szczytowych ścianach zdumiewającego domu wznosić najzupełniej forteczne wieżyczki, półokrągłe i o różnej wysokości?

Rusztowania dawno już rozebrano i wywieziono, szyby okien wymyto, nowiutkie drzwi klatek schodowych nie dawały powodu do jakichkolwiek pretensji, także prowadzące ku nim kamienne stopnie były czyste, ale cafy teren od owych stopni aż po asfalt jezdni zajmowało błocko przemieszane z pobudowlanymi odpadami. Można tam było znaleźć mokre poobłamywane deski najeżone złowieszczymi gwoździami, potłuczone cegły, popękane płyty żużlobetonu z zardzewiałym zbrojeniem, poskręcane w spiralę przez nieznane moce rury wodociągowe, zapomniane przez wszystkich żeberka kaloryferów, jakieś pospłaszczane wiadra, a pomiędzy klatką jedenastą a dwunastą poniewierał się przekrzywiony samojezdny mechanizm na gąsienicach i mokry wiatr trzaskał jego uchylonymi drzwiczkami.

Dom został oddany pod klucz, ale nie widać było śladu mieszkańców. Pusto było na klatkach schodowych - pusto, ciemno i cicho. Pachniało świeżą farbą i niezasiedleniem. Podciągnięte pod sam dach pudełka wind zwisały martwo. Wszystkie drzwi prowadzące do wszystkich klatek sprawiały wrażenie zamkniętych solidnie i na amen, i zapewne było tak w rzeczywistości, ale do domu dawało się wejść. Wchodzono doń.

Zapewne też wychodzono. W każdym razie na kamiennych schodkach klatki trzynastej prowadzącej do południowej szczytowej wieżyczki widniały brudne ślady. Na długiej, malowanej klamce technik kryminalistyczny bez trudu odkryłby odciski palców. Tu i ówdzie na cementowej podłodze holu kurz pozbijał się w kulki, jak gdyby ktoś, wszedłszy z ulicy, energicznie otrząsnął przemoczony na deszczu kapelusz.

Ktoś też na podeście trzeciego piętra zostawił lub porzucił jako rzecz niepotrzebną, a może zgubił w panice zniszczoną niedomkniętą walizeczkę, z której wyłaził wątpliwej świeżości ręcznik. A na podeście siódmego piętra, w kącie pod drzwiami do mieszkania numer 516 niewyraźnie pobłyskiwały dwie puste łuski nabojowe - może również przez kogoś zgubione, ale najprawdopodobniej spoczywające tam, gdzie je cisnął przy strzale wyrzutnik broni. Przy tym drzwi mieszkania numer 516, jak i drzwi wszystkich prawie mieszkań budynku były szczelnie zamknięte i nie otwierano ich od czasu, gdy owe miejsca opuścił brygadzista brygady wykończeniowej. Albo, powiedzmy, brygadzista brygady techników sanitarnych.

Otwarte w owym domu było jedno jedyne mieszkanie, nie wiadomo dlaczego bez numeru - wedle logiki usytuowania mieszkanie numer 527. Mieszkanie, zgodnie z projektem trzypokojowe, znajdowało się na jedenastym, ostatnim piętrze południowej szczytowej wieżyczki. W jednym z pokojów owego mieszkania okno wychodziło na aleję Pracy. Ściany pokoju były wyklejone taniutkimi tapetami bez większych pretensji, pośrodku sufitu sterczały skręcone przewody elektryczne, parkiet, chociaż dosyć gładki, wymagał mimo wszystko cyklinowania, a w oddalonym od okna kącie stała zapomniana przez ekipy budowlane drewniana ława, grubo zachlapana wapnem i farbą olejną.

W pokoju toczyła się rozmowa. Rozmówców było dwóch.

Pierwszy stał przy oknie i spoglądał na błotniste przestrzenie pod szarym, dżdżystym niebem. Ogromnego wzrostu, ubrany był w czarną chlamidę, która całkowicie skrywała zarys sylwetki. Chlamida, dolnym skrajem swobodnie rozpościerająca się na podłodze, w ramionach wybrzuszała się stromo ku górze i na boki na podobieństwo kaukaskiej burki, i to tak energicznie i stromo, z takim mrocznym wyzwaniem, że nasuwała myśl już nie o burce - na świecie nie ma podobnych burek! - ale o ukrytych pod czarną materią potężnych skrzydłach. Oczywiście nie mógł mieć żadnych skrzydeł, pewnie zresztą nie miał, po prostu był ubrany w szatę o niezwykłym i niespotykanym kroju. A szata nie była ani dziwaczniejsza, ani bardziej niezwykła niż sama materia, z której ją wykonano, z majaczącymi na niej mrocznymi cieniami: na osobliwej chlamidzie nie zaznaczała się ani jedna fałdka, ani jedna zmarszczka, tak że chwilami mogło się wydawać, iż to nie żadna szata, lecz mroczne miejsce w przestrzeni, gdzie niczego nie ma - nawet światła.

Na głowie stojący przy oknie miał niewątpliwie perukę, białą, może nawet upudrowaną, z krótkim, ledwie sięgającym ramion warkoczem mocno związanym czarnym sznurkiem.

- Co za smutek! - powiedział stojący przy oknie jak gdyby przez zaciśnięte zęby. - Patrzysz i zdaje ci się, że wszystko się zmieniło, a przecież w gruncie rzeczy wszystko pozostało jak dawniej.

Jego współrozmówca nie od razu zareagował. Skrzyżowawszy krótkie, niesięgające podłogi nożyny, siedział na ławie - najwidoczniej zupełnie bez obawy, że się wybrudzi - i szybko wertował opasły, zniszczony notes, co i rusz łapiąc i na powrót umieszczając na swoim miejscu wypadające kartki. Mały, tłusta-wy, niedomyty człowieczek w nieokreślonym wieku, w szarym znoszonym garniturze: rurkowate spodnie, opadające, równie szare skarpetki i tak samo szare od długiego używania kamaszki niepamiętające ni szczotki, ni pasty, ni choćby gałganka. I szary poskręcany krawat z węzłem, jak mawiają Anglicy, pod prawym uchem.

Człowieczkowi z pewnością było gorąco, jego pulchną zaczerwienioną twarz pokrywały kropelki potu. Mokre białawe włoski lepiły się mu do czaszki i przeświecała przez nie różowa skóra. Człowiek zdjął kapelusz i paltocik, poniewierały się teraz w kącie niechlujną, na wskroś przemokniętą stertą razem z obszarpa-ną pękatą teczką z czasów pierwszego NEP-u. Całkiem zwyczajny człowieczek, w żaden sposób niepasujący do istoty, co czarną bryłą wznosiła się u okna.

 









- Za to jakże ty się zmieniłeś, Garncarzu - odezwał się w końcu człowieczek. - Nie sposób cię poznać! Nikt cię zresztą nie pozna...

Stojący u okna chrząknął. Warkoczyk drgnął. Poruszyły się skrzydła czarnej chlamidy.

-                      Mówię o czymś innym - powiedział. - Nie rozumiesz.

Szary człowieczek jak gdyby go nie słyszał, w dalszym ciągu wertował swój notes. Notes był niezwykły: to ta, to znów inna kartka znienacka rozjarzała się od wewnątrz jaskrawym czerwonym światłem, a niekiedy krawędzie ogarniała płomienista obwódka i przez moment unosił się nawet dymek, po czym sztuczki dobiegały końca i można było odetchnąć z ulgą, że po raz kolejny grube przybrudzone palce szarego człowieczka ocalały.

-                      Nie jesteś zresztą w stanie zrozumieć - ciągnął stój ący u okna. - Przez cały czas tkwiłeś tutaj i wszystko ci się opatrzyło... A ja spoglądam świeżym okiem. I widzę, że pewne fundamentalne kwestie pozostały niewzruszone. Na przykład nadal nie wiedzą, po co przyszli na świat. Jak gdyby chodziło o tajemnicę zamkniętą na siedemnaście zamków!...

-                      Siedem pieczęci - machinalnie poprawił szary człowieczek.

-                      Tak. Oczywiście. Siedem pieczęci... O, proszę na nich popatrzeć: na przełaj, przez błoto, czepiając się jeden drugiego, jak chorzy... Przecież oni są pij ani!

-                      O tak, to się tutaj zdarza - oświadczył szary człowieczek, odrywając się od swojego zajęcia. Założył notes palcem i wbił wzrok w plecy stojącego u okna, w gładką czarną przestrzeń pod warkoczykiem. - Ostatnio mniej, ale jednak się zdarza. Przywykniesz, Hefajstosie, obiecuję. Nie grymaś. Dawniej nie grymasiłeś!

Stojący u okna powoli odwrócił głowę i spojrzał na szarego rozmówcę. Rozmówca momentalnie odwrócił wzrok, cofnął się i nastroszył, jak gdyby w twarz buchnęło mu rozpalonym żarem.

Albowiem stojący u okna miał tego rodzaju oblicze, że nikt nie był w stanie doń przywyknąć. Było ascetycznie chude, pocięte wzdłuż policzków pionowymi zmarszczkami, jak szramami, po obu stronach wąskich niczym blizna bezwargich ust, ust wykrzywionych ni to zastarzałym paraliżem, ni to wielkim cierpieniem, a być może po prostu głębokim niezadowoleniem z powodu ogólnego stanu rzeczy. Jeszcze gorsza była barwa owej wycieńczonej twarzy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin