Antologia - Stało się jutro 11 - Ilia Warszawski.rtf

(202 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

 

 

STAŁO SIĘ JUTRO

 

 

(zbiór jedenasty)

 

 

SCAN-dal.prv.pl

 


ILIA WARSZAWSKI

DUSZA DO WYNAJĘCIA

 

Igor Pawłowicz Tietierin, modny i cieszący się wzięciem powieściopisarz, podszedł do okna i zaciągnął grube, niebieskie story. W gabinecie od razu zrobiło się przytulniej. Tietierin uchylił drzwi do korytarza i krzyknął:

- Nadieńka! Pracuję. Niech nikt mi nie przeszkadza.

- Dobrze! - odpowiedział kobiecy głos. - Podać ci herbatę

- Proszę, ale mocną !

Wziął z rąk żony termos i zamknął drzwi na klucz. Godziny, w których Tietierin pracował, otoczone były czcią. Wszyscy domownicy chodzili wtedy na palcach, rozmawiali szeptem, a telefon wędrował do kuchni. Nikt nie miał prawa niepokoić go w tym czasie. Wyjątek stanowiła piękna suka collie. Tietierin lubił w czasie pracy czuć na sobie pełne oddania spojrzenie psich oczu.

Usiadł przy stole i zaczął przeglądać nie dokończony rozdział powieści. W miarę jak czytał, na jego twarzy coraz wyraźniej wykwitał pogardliwy uśmiech. Jak zwykle nie to. Chałtura. Skoropis. Płaskie dialogi. Nie, ten rozdział trzeba pisać zupełnie inaczej. Ale jak?

Tietierin wkręcił w maszynę czystą kartkę i zamyślił się. Chciało się czegoś świeżego, własnego, a tymczasem na myśl przychodziło mu tylko to paskudztwo, które wiele już razy przenicowali i opracowali tacy chałupnicy jak on. Oczywiście nie jest geniuszem, choć krytycy jednogłośnie uznają, że ma talent. Ale na co ten talent jest marnowany? Dziesięć książek. A wśród nich ani jednej choć trochę bardziej znaczącej. Jednodniowe ćmy. Wiecznie brakuje czasu. Zawsze poganiają człowieka terminy oddania rękopisu. Dobrze byłoby wyjechać gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc, jak najdalej od wszelkich wydawnictw i umów. Leżąc na trawce myśleć, myśleć, myśleć, dopóki myśli nie staną się jasne i przejrzyste jak woda w górskim źródle.

- Widzisz, kochany - przerwał sam sobie - nawet w tym nie potrafisz się obejść bez szablonów. Jak woda w górskim źródle! Wiecznie operujesz cudzymi słowami. Ale skąd je wziąć, te własne słowa? - Zmiął nie dokończony rozdział i z gniewem wrzucił go do kosza.

Pies, najwyraźniej wyczuwszy, że jego pan jest nie w sosie, podszedł i położył mu na kolanach głowę.

- Tak, Diana - powiedział drapiąc psa za uchem. Wszystko zdobywa się z trudem: i to mieszkanie, i dywan, na którym śpisz, i smaczne kosteczki. Za wszystko trzeba czymś płacić.

Chciał powiedzieć jeszcze coś ważnego, ale w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.

- Co tam takiego?! - zapytał z rozdrażnieniem Tietierin.

- Przecież prosiłem, by mnie nie niepokojono!

- Wybacz, Igorku - powiedziała żona. - Ktoś do ciebie przyszedł. Mówiłam, że jesteś zajęty, ale on...

- Do diabła ! - Tietierin wstał i wyszedł na korytarz. Nieproszony gość właśnie zdejmował płaszcza. Na odgłos kroków odwrócił się, bez pośpiechu rozebrał, przygładził siwe włosy i szurnął nóżką.

- Proszę mi wybaczyć, Igorze Pawłowiczu - powiedział z lekka grasejując. - Proszę nie gniewać się na mnie za tak bezceremonialne wtargnięcie. Ośmieliłem zjawić się u pana bez uprzedzenia dlatego, że moja sprawa nie cierpi zwłoki. Moje nazwisko Langbard. Łuka Jewsiejewicz Langbard, w przeszłości wykładowca chemii, a teraz emeryt. Już raz miałem honor być panu przedstawiony.

Tietierin spojrzał na niego ze zdziwieniem. "Łuka Jewsiejewicz Langbard". "Miałem honor być panu przedstawiony". Wszystko to pasowało do wyglądu zewnętrznego tego człowieka. Nieznajomy ubrany był starannie, nawet wytwornie, jeśli operować pojęciami z końca XIX wieku. Miał na sobie spodnie w paski, czarny dwurzędowy surdut z najcieńszego sukna, na szwach zresztą nieco wyrudziały, stojący krochmalony kołnierzyk z zagiętymi rogami, zamiast krawata czarną morową wstążkę. Ubrany był w buty z zamszowymi wierzchami i mnóstwem guziczków. W ręce trzymał skórzaną walizeczkę równie staromodną, jak jego przyodziewek.

Poza tym w przedpokoju unosił się dziwny zapach ni to perfum, ni to kadzidła.

Niecodzienny wygląd gościa i ten dziwny zapach wydały się jednak Tietierinowi dziwnie znajome:

- Proszę! - powiedział przepuszczając Langbarda przodem. W drzwiach gabinetu wydarzyło się coś, co wprawdzie nie miało większego znaczenia, ale mimo wszystko zdziwiło Tietierina. Diana, która zazwyczaj odnosiła się do wszystkich obcych z wyniosłą obojętnością, rzuciła się na spotkanie Langbardowi i zaczęła go obwąchiwać, z jakimś dziwnym zapamiętaniem szturchając nosem jego spodnie i surdut.

- Diana, na miejsce! - krzyknął Tietierin, ale na psie nie zrobiło to żadnego wrażenia. - Do kogo mówię? Na miejsce! - trzepnął ją lekko. Diana jeszcze kilka razy konwulsyjnie pociągnęła nosem, a potem obojętnie ziewnąwszy położyła się na dywanie nie spuszczając oka z Langbarda.

- Proszę wybaczyć! - powiedział Tietierin. - Ona nigdy nie pozwala sobie na takie rzeczy. Wprost nie mogę zrozumieć...

- Zapach - przerwał mu Langbard siadając na krześle. Nie ma w tym niczego dziwnego, po prostu zapach. Zwierzęta go lubią. A więc nie pamięta mnie pan... Brzmiało to raczej jak twierdzenie niż pytanie.

- Chwileczkę... - Tietierin przysłonił dłonią oczy. Nie wiadomo czemu bardzo chciał sobie przypomnieć, gdzie też widział tę niezgrabną postać w surducie, twarz ze spiczastym nosem, rzadkie siwe włosy i pozbawione krwi ręce z długimi palcami. I ten zapach... Wciągnął słaby aromat kadzidła i nagle wszystko w dziwny sposób rozjaśniło się w jego głowie.

... To był jeden ze zgiełkliwych wieczorów u niego w domu, zdaje się, że z okazji wyjścia jakiejś książki. Dużo pili, powtarzali plotki z literackich kręgów, obgadywali nieobecnych, na kogoś z przyzwyczajenia klęli, kogoś innego tradycyjnie chwalili. Koło dwunastej w nocy w pokoju stołowym nie było czyn oddychać od zapachu cebuli, rozlanej wódki, rozgrzanych ciał i tytoniowego dymu. Otworzyli okno, ale i to nie pomogło. Lepka mgła nasycona parami benzyny nie była wcale lepsza. Tietierin zapalił świece, żeby choć trochę odświeżyć zadymione powietrze. Zaczęły się rozmowy o tym, że współczesna cywilizacja pozbawia nas naturalnej radości życia, że cóż nam po osiągnięciach kultury materialnej, skoro wkrótce nie będzie już czym oddychać, że gdyby posadzić tu pierwotnego człowieka, godziny by nie przeżył, i tak dalej.

Wtedy właśnie już dobrze podpity Tietierin wbrew wszystkiemu temu, co powiedziano wcześniej, oznajmił, że on nigdy nie zamieni samochodu na prawo biegania nago po lesie i że w ogóle jeszcze nie wiadomo, czym tam pachniało w tych dawnych lasach. Kto wie, czy nie śmierdziało w nich gorzej niż w naszym mieście.

I wtedy podniósł się ten staruszek w surducie. Nie wiadomo, kto go przyprowadził. Przez cały wieczór nie odezwał się słowem, a tu nagle zabrał głos:

- Chce pan wiedzieć, czym pachniało w tych lasach? Wyjął z kieszeni bursztynową cygarniczkę i podniósł ją ku świecy.

I bądź to dlatego, że zapach palącej się żywicy tak bardzo niepodobny był do wszystkich tych zapachów wulgarnej pijatyki, bądź dlatego, że ludzie poczuli w nim głębię milionów lat, wszyscy jakoś przycichli i wkrótce w milczeniu rozeszli się...

- Przypomniałem sobie ! - powiedział Tietierin. - Pan palił u mnie bursztyn. I ten zapach...

- Zgadza się ! - przytaknął Langbard. - Właśnie zapach. Uciekłem się do niego, bo inaczej nigdy by pan sobie nie przypomniał. A więc, Igorze Pawłowiczu, przyszedłem do pana w bardzo ważnej i mam nadzieję interesującej nas obu sprawie. Do pana dlatego, że jest pan pisarzem, i to dość znanym.

Tietierin ukłonił się.

- Jednakże - kontynuował Langbard - pisarzem, szczerze mówiąc, talentem nie błyszczącym.

- Takich rzeczy nie mówi się ludziom w oczy - uśmiechnął się krzywo Tietierin. - Dam panu radę : niech się pan wystrzega mówienia kobiecie, że jest brzydka, a pisarzowi, że źle pisze. Takiej szczerości się nie wybacza. Poza tym nawet brzydka kobieta ma wielbicieli, natomiast każdy pisarz czytelników. Żywię zresztą nadzieję, że pańską opinię wypowiedzianą w tak kategorycznej formie podzielają nie wszyscy. Daleko nie wszyscy. - Wysunął szufladę stołu. Oto jedna z teczek z listami czytelników; lektura tych listów powinna przekonać pana...

- Niechże się pan zlituje! - skrzywił się Langbard. - Po co ta ambicja? Przecież sam pan wie, że nie jest geniuszem, a listy... piszą je tylko durnie. Nie, szanowny Igorze Pawłowiczu, nas czeka rozmowa o rzeczy delikatnej i nieuchwytnej, którą czasami nawet myślą trudno jest ogarnąć. Niech więc da pan spokój z fałszywą afektacją i ambicję na jakiś czas schowa w kieszeni. Proszę mi wierzyć, tak będzie lepiej.

- O czym więc chce pan ze mną rozmawiać?

- O duszy.

- O mojej duszy?

- Tak w ogóle, to o duszy w znacznie szerszym znaczeniu, ale między innymi i o pańskiej.

To stawało się zabawne.

- Proponuje mi pan interes? - zapytał uśmiechając się Tietierin.

- Po części tak - przytaknął Langbard. - Może pan to uważać za interes.

Tietierin wstał i przeszedł się po gabinecie. - Drogi Łuko...

- Jewsiejewicz.

- A więc, drogi Łuko Jewsiejewiczu. Nie kryję, że gotów jestem sprzedać duszę za ów talent, którego pan u mnie nie dostrzega, ale niestety towar ten nie jest teraz w cenie. Poza tym, proszę mi wybaczyć, nie nadaje się pan do roli Mefistofelesa. Dziękuję więc panu za dobry żart i jeżeli nie ma pan do mnie innych spraw, to...

- Niech pan siada! - powiedział spokojnie Langbard. Zawsze trudno jest mi się skupić, kiedy ktoś łazi mi przed oczyma. A przecież jeszcze nie przystąpiliśmy do omawiania sprawy, która mnie sprowadza: Źle mnie pan zrozumiał. Ja mówię o duszy nie w aspekcie teologicznym, lecz czysto literackim. Przecież jako literat zajmuje się pan właśnie tym. Interesują pana dusze pańskich bohaterów, czyż nie?

- Wolę słowo "charaktery". Owszem, nie bez powodu przecież nazywa się literaturę studium ludzkich charakterów. Ale zdradzę panu pewien profesjonalny sekret. Jeżeli postanowiwszy pisać powieść zgromadzi pan kolekcję charakterów, dajmy na to, ludzi dobrze sobie znanych, to wszyscy jednym głosem będą twierdzić, że charaktery te są prymitywne, szablonowe, że tacy ludzie nie istnieją i tak dalej. Jeśli natomiast wyssie pan wszystko z palca, to charaktery zostaną uznane za ostre, typowe i Bóg wie jeszcze jakie. To głupie, ale taka jest specyfika naszej pracy.

- Prawidłowo ! - zatarł ręce Langbard. - Całkiem prawidłowo ! Prawdziwy artysta kreuje duszę bohatera, natomiast pan i panu podobni bawicie się charakterami.

- Nie widzę różnicy - powiedział oschłe Tietierin. Dusza, charakter, czyż to nie to samo?

- Wcale nie! - zaoponował Langbard. - Charakter to to, co ujawnia się w człowieku każdego dnia, a dusza... Któż wie, co się dzieje w głębi ludzkiej duszy? Jakie namiętności, wady i nie wykorzystane rezerwy kryją się za fałszywą fasadą tak zwanego charakteru? Dlaczego człowiek odważny, morowy chłop, tchórzliwie ucieka z pola bitwy, a bojaźliwy, nieśmiały melancholik przykrywa swoim ciałem strzelnicę bunkra? Gdzie do tego momentu kryły się w ich charakterach te cechy, które ujawniły się dopiero w wyjątkowych okolicznościach? Charaktery! O wiele prościej jest operować archaicznymi określeniami. Niech pan pisze, że Iwan Pietrowicz to sangwinik, a Piotr Iwanowicz - choleryk. Trudno wyobrazić sobie coś głupszego ! Przecież w ten sposób nie można klasyfikować nawet psów. Może mi pan wierzyć - w duszy tej pańskiej Diany więcej jest niezbadanych tajemnic niż w duszach wielu bohaterów literackich. Na pewno cechują ją i ofiarność, i obłuda, i zawiść, i wiele innych rzeczy, których pan czasami nie dostrzega nawet u ludzi.

Tietierin powoli zaczynał wpadać w rozdrażnienie.

Wydawało mu się, że Langbard przez cały czas usiłuje go poniżyć.

- Obawiam się, że jeszcze trochę i zabrniemy w ślepą uliczkę - powiedział. - Jeśli ma pan do mnie jakiś interes, proszę powiedzieć, o co chodzi, bo te rozmowy do niczego nie prowadzą. Rozumując w ten sposób jeszcze trochę rzeczywiście ustalimy, że psy posiadają dusze i że dusze są nieśmiertelne.

- Oczywiście! - uśmiechnął się Langbard. - Właśnie do tego zmierzam. Czyż stworzone przez geniusz Szekspira dusze Otella, króla Lira, Shylocka nie są nieśmiertelne?

- No, to zupełnie co innego.

- Dlaczego co innego? Przecież po to, by stworzyć duszę Hamleta, a propos, niech pan zauważy, że wyrażenie "charakter Hamleta" jest tu zupełnie nie na miejscu, tak więc, aby stworzyć duszę Hamleta, Szekspir na jakiś czas sam musiał stać się Hamletem,, ożywić w swej duszy struny, które dotąd prawdopodobnie milczały, Człowiek z duszą Shylocka nie napisałby Hamleta. I tak jest zawsze. Za każdym razem mamy do czynienia z pełnym przeobrażeniem się autora. Wszystko to, co zostało stworzone przez Szekspira, stanowi odbicie duszy artysty, która rozwinęła wszystkie swoje możliwości. Oto pańska nieśmiertelność duszy.

Tietierin demonstracyjnie spojrzał na zegarek.

- Wszystko to wyświechtane komunały - powiedział ziewając.

- Niestety Szekspir nie rodzi się codziennie, a dla nas grzesznych podobne przeobrażenie się jest ponad siły.

- Bzdura - z przekonaniem powiedział Langbard. Każdy jest do tego zdolny. Na tym właśnie polega istota mojego wynalazku.

- Co?! - Tietierinowi wydało się, że się przesłyszał. - Co pan powiedział? Jakiego wynalazku?

- Tego, który mam w walizce.

- Nie, to się staje po prostu nie do wytrzymania ! Tietierin złamał kilka zapałek, zanim zapalił papierosa. Nie dość, że zajął mi pan mnóstwo czasu, to jeszcze, proszę, niespodzianka ! Wynalazca - samotnik ! Tu nie biuro patentowe. Uprzedzam, na technice się nie znam i żeby nie wiadomo co opowiadał pan o swoim wynalazku i tak nic nie zrozumiem. Ponadto jestem zajęty, mam coś do zrobienia. Jest mi bardzo przykro, ale...

- A palenie trzeba będzie rzucić - powiedział Langbard.

- Zapach tytoniowego dymu będzie przeszkadzać.

- W czym, do diabła, będzie przeszkadzać?! - wrzasnął rozwścieczony Tietierin. - Jakim prawem prawi mi pan morały?! Sam wiem, co mam robić, a czego nie robić!

- W naszym doświadczeniu będzie przeszkadzać kontynuował tak, jak gdyby nic się nie stało, Langbard. Z tytoniu i alkoholu trzeba będzie zrezygnować.

- Uff! - Tietierin odchylił się w krześle i wytarł chusteczką czoło.

- Ma pan w nim herbatę? - zapytał Langbard pokazując na termos.

- Herbatę.

- Niech się pan napije, to pomaga.

Poczekał, aż Tietierin nalał sobie szklankę herbaty.

- A więc tak, Igorze Pawłowiczu. Czy chce pan, czy nie, będzie mnie pan musiał wysłuchać, chociażby dlatego, że cała pańska przyszłość jako pisarza została postawiona na jedną kartę. Mam kontynuować?

Tietierin machnął ręką.

- A więc rozmawialiśmy z panem o przeobrażeniu duszy pisarza, a dokładniej, o wykorzystaniu jej ukrytych rezerw. Grać na strunach duszy. Jak to dobrze powiedziane. Niestety nie każdemu jest to dane. Niekiedy potrzebne są do tego zewnętrzne bodźce. Czy nie zauważył pan na przykład, że czasami jakaś melodia budzi w pańskiej duszy drzemiące w niej dotąd uczucia?

- Nie wiem. Ja źle odbieram muzykę.

- Tym lepiej ! A więc jest to u pana, w większym stopniu aniżeli u ludzi muzykalnych, zrekompensowane podwyższoną wrażliwością na zapachy.

- No i co z tego?

- Rzecz w tym, że zapachy mogą oddziaływać na psychikę tak samo jak muzyka. Zapachy mogą wywoływać smutek, radość, wesołość, a w określonych warunkach nawet bardziej skomplikowane uczucia. Wiedzieli o tym dobrze kapłani starego Egiptu. Dysponowali oni sekretem aromatów ekstazy religijnej, strachu, poświęcenia itd. Przeanalizowałem duchowy nastrój podstawowych bohaterów literackich i sporządziłem mieszanki substancji aromatycznych zdolne wywoływać odpowiedni kompleks emocji. Proszę, niech się pan przekona! - Langbard otworzył walizeczkę i wyjął z niej kilka buteleczek po lekarstwach.

- Rozmawialiśmy z panem przed chwilą o Szekspirze. Zechce pan zwrócić uwagę na etykietki. Król Lir, Hamlet, Otello... Wystarczy powąchać, by wprowadzić się w stan duchowy jednego z tych bohaterów. Dobre, co?

- Bzdury! - powiedział Tietierin. - Nawet gdyby rzecz się miała tak, jak pan mówi, w co szczerze mówiąc wątpię, to co komu po pańskim wynalazku. Nie będę przecież jeszcze raz pisać Otella. A gdybym nawet chciał, to musiałbym wąchać to flakon z Jago, to z Desdemoną i Bóg wie jeszcze z kim. No, a co zrobić w wypadku dialogu? Wąchać flakony na zmianę? Nie, pański pomysł jest niepraktyczny, a poza tym nienowy. Historia zna ludzi, którzy w czasie tworzenia sięgali po narkotyki; zawsze źle się to kończyło. Na przykład...

- Chwileczkę ! - przerwał mu Langbard. - Umówimy się, że nie będziemy wygłaszać pochopnie opinii, dobrze? Każdy pomysł musi się sprawdzić w praktyce, zgadza się?

- Przypuśćmy.

- Oto fragment pańskiej powieści "O świcie" - Langbard wyjął z kieszeni kilka kartek maszynopisu. - Pamięta pan scenę, w której Rubcow rozmawia z żoną? Tę, w której mówi ona, że odchodzi do innego? Sytuacja, jeśli mam być szczery, nie grzeszy oryginalnością.

Tietierin zachmurzył się.

- Przez cały czas usiłuje pan mnie dotknąć. No dobrze, nie jestem geniuszem. Ale czy wie pan, że pańskiemu ukochanemu Szekspirowi, po którym, jak twierdzą niektórzy, nie pozostał ani jeden nie wykorzystany temat, również zarzucano korzystanie z cudzych pomysłów? Nic na to nie poradzę, że trójkąt małżeński był przez wszystkie czasy podstawowym tematem w literaturze. Takie jest życie. A to, że nie każdemu udaje się napisać "Annę Kareninę"...

- Bzdura ! - przerwał mu Langbard. - Temat, fabuła wszystko to są środki, a nie cel. Ja mówię nie o tym, że mimo woli wykorzystał pan wątek "Anny Karminy", tylko o tym, że nie potrafił pan stworzyć wartościowej duszy swojej bohaterki.

- Nie potrafiłem, i co z tego?

- A to, że powinien był ją pan sobie wypożyczyć.

- I napisać nową "Annę Kareninę" ?

- W żadnym wypadku ! Proszę popatrzeć, co zrobiłem z pańską powieścią. Zderzyłem w tym konflikcie dwie dusze lub, wyrażając się pańskimi słowami, dwa charaktery: Anny Karminy i Iwana Karamazowa.

- Krótko mówiąc, stworzył pan hybrydę Tołstoja z Dostojewskim, czy tak?

- Nie, stworzyłem nowego Tietierina. Ani Dostojewski, ani Tołstoj nie podołaliby temu zadaniu. Zbyt się od siebie różnili. A ja wziąłem pańskie wypociny, wprowadziłem się w stan duchowy Anny, poprawiłem część tekstu, a następnie przeredagowałem wszystko jako Karamazow.

- Hmmm-tak... - powiedział Tietierin. - Z tego rodzaju plagiatem nie miałem jeszcze do czynienia. Pan jest albo wariatem, albo...

- Niech się pan powstrzyma z wydawaniem sądów przed przeczytaniem. Co zaś się tyczy plagiatu, to jest najszlachetniejsza jego odmiana, gdyż tworzy pan zupełnie nowe dzieło, i to na dodatek wysokiego lotu.

- Ciekawe ! - Tietierin wziął rękopis i otworzył go na pierwszej stronie.

- Nie, nie! - krzyknął Langbard. - Przeczyta go pan wtedy, kiedy będzie pan sam. Prawdopodobnie z początku trudno się będzie przyzwyczaić i trzeba będzie czytać kilka raty. Zostawiam wszystko - i buteleczki, i rękopis. Tu, w rogu, zapisałem swój numer telefonu. Zadzwoni pan do mnie i znów się spotkamy. A na razie - wstał i znów szurnął nóżką - życzę panu owocnych twórczych rozmyślań! Początkowo wszystko to wydawało się Tietierinowi zlepkiem bzdur. Z jakimś dziwnym zadowoleniem podkreślał czerwonym ołówkiem błędy stylistyczne. Ale w miarę tego, jak wczytywał się w tekst, jego twarz stawała się coraz .bardziej zatroskana. Urwane monologi, wielokrotnie powtarzające się słowa, chropowaty język - miały w sobie zadziwiającą siłę. Tak pisać mógł tylko prawdziwy mistrz. Raz po raz wertował kartki i za każdym razem odkrywał coś nowego, coś, co umknęło jego uwadze podczas poprzedniego czytania. Jakże to różniło się od przylizanej tietierinowskiej prozy !

Przez cały wieczór chodził roztargniony po pokoju to biorąc jedną z buteleczek z zamiarem natychmiastowego wypróbowania działania tego diabelskiego napoju, to znów z jakimś zabobonnym strachem odstawiając ją na miejsce. Na koniec, całkowicie wyczerpany, położył się spać w gabinecie postanowiwszy odłożyć wszystko do jutra. Śmierć Tietierina wywołała falę nieprawdopodobnych plotek. Mówiono, że znaleziono go rano na łóżku z podgryzionym gardłem. U wezgłowia leżał jego ulubiony pies. Tuż obok niego, na podłodze, w kałuży ostro pachnącego płynu walała się roztrzaskana buteleczka z napisem: Lady Mackbet.

 

przekład : Michał Siwiec

 


WŁADLEN BACHNOW

ZGODNIE Z NAUKOWYMI DANYMI

 

W środku nocy obudził mnie jakiś głośny brzęk. Nie otwierając oczu starałem się ustalić, co to takiego. W końcu domyśliłem się, że ktoś natarczywie dobija się do mego okna. Było to dziwne. Nawet bardzo dziwne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że mieszkam na trzydziestym szóstym piętrze. Klnąc ile wlezie wyskoczyłem z łóżka i rozsunąłem story. Za oknem, w pobliżu parapetu, stał człowiek. Właściwie nie tyle stał, co prawie nieruchomo wisiał w powietrzu. A nad głową tego dziwnego człowieka w srebrnej aureoli wschodził księżyc zalewając chłodnym światłem jego łysinę.

Muszę przyznać, że się trochę speszyłem. Zobaczywszy mnie, ten za oknem radośnie zamachał rękami i straciwszy równowagę wzbił się do góry, potem poleciał w dół, by w końcu znów zawisnąć przede mną w poprzedniej pozycji.

- Co pan tu robi? - zapytałem surowo uchylając lufcik.

- Zaraz panu wszystko wytłumaczę. - Zbliżył się do lufcika. - Jeśli się nie mylę, jest pan astronomem, prawda?

- No i co z tego?

- Specjalistą od obcych cywilizacji?

- Owszeln - odpowiedziałem jeszcze bardziej zdziwiony dokładnością posiadanych przezeń informacji.

- Cudownie. A więc jest pan tym człowiekiem, którego mi potrzeba! Bo jest pan człowiekiem, prawda?

- Rozwinie się.

- A ja jestem Turianinem, mieszkańcem planety Tur. Mówi to panu coś?

- N-nie...

- Nieważne. Prawdopodobnie nasza planeta znana jest u was pod inną nazwą. A propos, jak się nazywa wasze ciało niebieskie? - zapytał próbując wcisnąć głowę w lufcik.

- Ziemia.

- Zie-mia? Ziemia! Pierwsze słyszę. Ale rzecz nie w tym. Gdyby był pan uprzejmy wpuścić mnie do pomieszczenia...

- Ależ oczywiście, oczywiście! - Pośpiesznie otworzyłem okno: kontynuowanie rozmowy z gościem z innej planety przez lufcik byłoby po prostu nieprzyzwoite.

- Jestem panu bardzo wdzięczny - ceremonialnie ukłonił się Turianin i starannie wytarłszy nogi na parapecie wleciał do pokoju.

Ubrany był lekko. Jasne pasiaste spodenki z kieszonkami na guziczki oraz gumowe płetwy - to chyba było wszystko, co miał na sobie. Jeśli nie liczyć wytatuowanego na prawej ręce słowa "Katia", a na lewej - "Zina".

- Pozwoli pan, że usiądę - powiedział ze zmęczeniem i opadłszy na krzesło zamknął oczy. - Aż trudno uwierzyć, że ocalałem. Gwiazdolot przestał słuchać sterów. Spadaliśmy przez całą wieczność, by w końcu ostatniej nocy wyrżnąć w waszą planetę. Bo wasze ciało niebieskie to planeta, prawda? - nagle przestraszył się Turianin.

- Oczywiście, że planeta.

- Jak to dobrze!... Na szczęście wpadliśmy do morza czy też... Jak się u was nazywają największe zbiorniki wodne?

- Oceany.

- Tak, tak. Wpadliśmy do oceanu i poszliśmy na dno. Z całej załogi uratowałem się tylko ja jeden. To straszne, straszne...

Gdybym nie widział na własne oczy, jak ten człowiek spacerował sobie w powietrzu na wysokości trzydziestego szóstego piętra, oczywiście nie uwierzyłbym w jego opowieść. Ale przecież, do diabła, widziałem...

W tej samej chwili gość jakby odgadując moje myśli otworzył oczy i popatrzył na mnie badawczo.

- Przepraszam - powiedział - jak się nazywa uczucie, które w tej chwili wyraża pańska twarz?

- Najprawdopodobniej zdziwienie - przyznałem się.

- A co pana dziwi?

- Bardzo wiele rzeczy. Na przykład to, kiedy zdążył się pan nauczyć naszego języka? Czy to nie dziwne?

- A czyż nie jest dziwne to, że w ogóle jestem podobny do człowieka? Stykał się pan na innych planetach z istotami zewnętrznie podobnymi do ludzi?

- Nie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin