Antologia - Stało się jutro 12 - Janusz Szablicki.doc

(398 KB) Pobierz
Janusz Szablicki — Śledztwo

Janusz Szablicki — Śledztwo

Autotranslacja Komórki do wynajęcia

Nowa teoria nieskończoności

Stan wyższej konieczności

Konflikt

Śledztwo

Nim dałem nura w wytyczony radiolatarniami obręb Układu, przeszedłem z szybkości międzygwiezdnej na przyplanetarną. Musiałem jednakowoż uczynić to nazbyt gwałtownie, w iluminatorze łysnęła bowiem rdzawa poświata, a generatory kompensacyjne zahuczały gniewnie, zaciekle, niczym rój trzmieli podniesiony nieopatrznym gestem z ukwieconej łąki.

Zakrzątnąłem się koło instrumentów. Rychło okazało się, że jest nieodzowna drobna korekta trajektorii. Zrobiłem to, co trzeba, i wkrótce znalazłem się na orbicie zejściowej. Wywoławszy kosmoport zadeklarowałem gotowość do lądowania. Na zgodę nie czekałem długo. Po jakichś pięciu minutach poinformowano mnie, że już został przygotowany na moje przyjęcie siłowy komin. Podziękowałem krótkim chrząknięciem i wyłączyłem radio, skupiając całą uwagę na dwudziestostopniowej skali polometru. Kiedy grocik pełznącej niespiesznie wskazówki musnął cyferkę sześć, klepnąłem po guziczku bloku siłowego, likwidując w ten sposób zbędny już teraz ciąg zerowy. W iluminatorze przesunął się gwiezdny pył, potem czerń przemieniła się w błękit. W pewnym momencie prychnęła zielenią kontrolna lampeczka. Oznaczało to, że rufa grawilotu weszła już w pierścień kotwowy. Odczekałem tyle, ile trzeba, regulaminowe paręnaście sekund, po czym zablokowałem pulpit sterowniczy, przerzuciłem przez ramię rzemień przygotowanego zawczasu, mocno już sfatygowanego worka z rzeczami osobistymi i pomaszerowałem do drzwi.

Znalazłszy się w śluzie przejściowej skasowałem blokadę i uruchomiłem mechanizm przesuwu klapy. Minęła dobra chwila, nim oczy moje oswoiły się ze światem wprost pławiącym się w ciepłych, jakby miodowozłotych promieniach tutejszego słońca. Ograniczające szarą taflę lądowiska budowle towarzyszące — kapitanat, hangary aprowizacyjne oraz rozfalowane w łagodnych łukach przęsła generatorów pól bazowych — były pobudowane śmiało, z rozmachem. Widać przestrzeń, gdzie indziej na wagę złota, tutaj nie stanowiła jeszcze problemu! Poprzez delikatną siateczkę anten lokalizacyjnych przypominających rozpiętą nie wiadomo na czym pajęczynę mgliście przeświecała panorama miasta.

W pewnym momencie od jednego z wartko toczących się w rozmaitych kierunkach strumieni maszyn transportowych oddzielił się niewysoki, przysadzisty emiter. Jego wieżyczka w miarę przybliżania się do grawilotu rozwierała się na podobieństwo zakwitającego pąka tulipana. Zastopował tuż przy obłym obrzeżu pierścienia kotwowego i do mojego poziomu, jak na półmisku, został podany na tafli energopola biomech wystrojony w srebrzysty kostium pomocniczej służby kosmicznej.

Jeśli chodzi o mnie, nie miałem nigdy nic przeciwko biomechom. Wprost przeciwnie: darzyłem je niekłamaną sympatią. Za takt, pracowitość i wszelkie inne zalety. Bo wyglądało na to, iż stworzyliśmy je z samych zalet, że udało nam się uniknąć tych wszystkich błędów, jakie Natura popełniła wobec nas, ludzi. Jednakowoż nie wszyscy podzielali moje w tym względzie zapatrywania. Mam tutaj głównie na myśli starych wyjadaczy przestrzeni, którzy łypali na nie kosym okiem, jakby się spodziewali po nich popełnienia lada chwila nie wiadomo jakich zbrodni. To właśnie ich zasługa, że biomechy nadal są w pewnej mierze dyskryminowane. Bo jakżeż można inaczej określić sytuację, skoro nie dopuszcza się ich do wykonywania całego szeregu zawodów, takich jak na przykład pilot, cybkonstruktor, fantomatyk czy medyk, pomimo ich niewątpliwych w tych kierunkach predyspozycji? Dla owej generacji biomech jak był, tak i pozostał oszałamiającą, nie mieszczącą się w głowie nowością, czymś niemal zagrażającym autorytetowi człowieka, istotą urągającą prawom Natury. Dla mnie natomiast, reprezentanta średniego pokolenia, któremu rzesze biomechów towarzyszyły w dobrym i złym od zarania kariery w przestrzeni, zawsze był on kimś, na kim można w pełni polegać, komu można zaufać.

— Proszę o breloczek — powiedział wyciągając rękę. Sięgnąłem do kieszeni. Podałem mu breloczek z identyfikacją. Strzelił nań okiem, skinął głową, ściągając twarz w skąpym uśmiechu, i przesunął się nieco w bok. To było zaproszenie. Dałem krok, stając zda się na niczym. Natychmiast zaczęliśmy opadać łagodnie, z umiarkowaną prędkością, nie wytrącając przy tym z idealnego bezruchu powietrza. Tak jakbyśmy tkwili w pęcherzu o niewidzialnych ściankach.

Wylądowawszy na wyłożonym szorstkim plastykiem, pomoście obejmującym na kształt kołnierza już składającą się wieżyczkę, przymierzyłem się do zeskoku, lecz biomech powstrzymał mnie krótkim gestem.

— Podwiozę cię — wyjaśnił. — Centrum przysłało autopter. Czeka na ciebie przed kapitanatem. Potoczyliśmy się po równej jak stół tafli kosmodromu. W połowie drogi zerknąłem przez ramię. Mój grawilot szybko malał, jakby się wtapiał w tło. Przed kapitanatem przesiadłem się do wskazanego mi aparatu i w chwilę później znalazłem się w powietrzu. W dole pomykały szybko do tyłu lekkie, szczodrze przeszklone segmenty mieszkalne poprzedzielane serpentynami wewnętrznych tras komunikacyjnych, wijącymi się i wznoszącymi pod najrozmaitszymi kątami. Umiejętnie, z dużym smakiem architektonicznym wkomponowane w skalne spiętrzenia, Centrum już z daleka polśniewało plaglasem i nierdzewnymi stopami metali.

Przycupnąwszy na skraju komunikacyjnej platformy, na wprost rozwartej na oścież bramy, pilot pchnął drzwiczki. Nie śpiesząc się zgarnąłem z tylnego siedzenia swój worek podróżny i zeskoczyłem na chropowatą taflę. Nie oczekiwałem powitalnych fanfar, spodziewałem się jednakowoż, że ktoś wyjdzie mi na spotkanie. Nikogo nie było. Odczekałem chwilę, wreszcie machnąłem ręką i wkroczyłem do środka.

Rozkład pomieszczeń w tego typu budowlach był już od dawien dawna znormalizowany, więc z poruszaniem się nie miałem najmniejszych kłopotów. Wezwałem windę i w chwilę później znalazłem się na właściwej kondygnacji. Pod stopami lekko uginało się beżowe, gumowate tworzywo. Ledwie stanąłem w świetle drzwi Ośrodka Kompleksowego Dowodzenia, ich płyta utkana z twardego pola siłowego rozwiała się w gwałtownym, rozedrganym wirze. Przestąpiłem próg. W głębi pomieszczenia, plecami do fantookna, za którego z lekka uchylonym skrzydłem

sędziwe, rozłożyste dęby szemrały kojąco liśćmi nieustannie atakowanymi podmuchami fantowiatru, siedział dyżurny operator. Po twarzy pełgał mu odblask to zapalających się, to gasnących różnokolorowych, miniaturowych kontrolnych lampeczek. Odczekałem cierpliwie, póki nie skończył rozmowy z kimś w niewidocznym dla mnie, ustawionym tyłem do drzwi ekranie wifonu.

— Dzień dobry — chrząknąłem. — Kolew, z GIB-u. Bądź tak uprzejmy, zamelduj Głównemu, że już jestem. Zmierzył mnie szybkim, acz uważnym spojrzeniem.

— Tak jest — powiedział z wyraźnym respektem i odepchnąwszy się obydwoma nogami od podłogi, wykonał wraz z fotelem efektowny zwrot o pełne dziewięćdziesiąt stopni. Nim jeszcze na dobre zastopował, trafił bezbłędnie wskazującym palcem w klawisz łączności wewnętrznej.

— Tak? — odezwał się po chwili głośniczek.

— Jest już tutaj inspektor.

— No to proś!

Operator zwolnił klawisz. Obrzucił mnie takim wzrokiem, jakby pragnął się upewnić, czy słyszałem. Zsunąłem z ramienia rzemień worka.

— Mogę to tu zostawić? Wezmę, jak będę wracał. Nie czekając odpowiedzi, ulokowałem worek na fotelu. Kiedy przestąpiłem próg, Główny dźwigał się zza ogromnego, tracącego w jakiś bliżej nieokreślony sposób staroświecczyzną biurka. Wysmagane wichrami wielu planet, wiecznie brunatne czoło zdawało się być jedynie tłem dla niezliczonych bruzd, szram i zmarszczek tnących je na wszelkie możliwe sposoby. Głęboko osadzone, jakby podświetlone miodowozłotym blaskiem tutejszego słońca oczy miały ów doskonale mi znany wyraz oczu człowieka, który w swoim życiu widział niejedno i potrafi z tego kapitału uczynić właściwy użytek. Oszczędnym gestem zachęcił mnie do zajęcia miejsca w jednym ze stojących przed biurkiem foteli.

Wiedziałem, że rozmowa, która nas czeka, zajmie trochę czasu, przeto rozsiadłem się jak można najwygodniej, wyciągając nogi daleko do przodu. Chwilę mierzyliśmy się uważnym wzrokiem, jakby oceniając się nawzajem.

— To dobrze, że już jesteś! — westchnął.

W półtorej godziny potem wkroczyłem do przydzielonego mi na czas pobytu w Centrum pomieszczenia. Od fantolasu

zastępującego jedną ze ścian ciągnął ostry, cierpkawy aromat nabrzmiałego sokami igliwia. Po stronie przeciwnej stał niski, za to niezwykle szeroki tapczan z kolumienką Dreamteachera u wezgłowia. Przez chwilę stałem na środku pokoju, wchłaniając pełną piersią powietrze, potem zabrałem się do rozpakowywania worka. Ściągnąwszy podróżny skafander, przeszedłem do kabiny sanitarnej, gdzie zaaplikowałem sobie gorący" prysznic. Widać tego mi było trzeba, od razu bowiem poczułem się raźniej. Wystroiwszy się w ważący tyle co nic domowy plastium, wyciągnąłem się jak długi na tapczanie.

Rozmowa z Głównym, zresztą zgodnie z moimi przewidywaniami, do sprawy nie wniosła niczego nowego. Z wszystkimi szczegółami miałem możność zapoznać się już wcześniej, w Centrali. Niespełna miesiąc temu zaginął frachtowiec pilotowany przez Hiltona. Szedł zwykłym kursem towarowym do Piątej po ładunek traxeru, ostatni sygnał lokalizacyjny wyemitował z siódmego sektora i zapis ów był wszystkim, co po nim pozostało. Następny wypadek, w tymże sektorze, wydarzył się dziesięć dni temu. Tym razem chodziło o patrolowiec prowadzony przez jednego z najwytrawniejszych pilotów Układu — Mirskiego. W działaniach powypadkowych Centrum nie doszukałem się najdrobniejszego uchybienia regulaminowi. Postawienie na nogi całej służby nasłuchu, wyciszenie wszelkich własnych radioźródeł, natychmiastowe zorganizowanie ekspedycji interwencyjnych... Przeczesano wówczas z największą skrupulatnością te parę bilionów mil sześciennych próżni, lecz jedynym tego efektem było doprowadzenie zapasów paliwa do niemal krytycznego poziomu. Jednocześnie wzięto na tapetę atesty każdej śrubki, każdego gwintu i zaworu zaginionych jednostek, a także psytesty, jakim poddani zostali w swoim czasie obydwaj piloci w ramach badań okresowych obowiązujących pilotów oraz personel latający. Wszystko okazało się być w idealnym porządku. Jednym słowem, istna sielanka; tyle tylko, że dwa statki bliskiego zasięgu ni z tego, ni z owego wyparowały w przestrzeń, przepadły jak kamień w wodę! Dalsze ntedytacje przerwał mi świergot dzwonka. Nie śpiesząc się wyciągnąłem rękę do deski rozdzielczej. Skasowałem pole imitujące płytę drzwiową. W progu stał wysoki mężczyzna.

— Jestem Pedersen — przedstawił się. — Przysłał mnie Główny. Powiedział, że chcesz ze mną pomówić. Przyglądałem mu się chwilę. Rozrośnięte, iście atletyczne

bary mocno kontrastowały ze szczupłymi, chłopięcymi niemal biodrami. Młoda twarz pokryta równą, głęboką opalenizną, w zestawieniu z którą jasne włosy wydawały się niemal białe. Twarz młoda, lecz tak nieruchoma, martwa prawie, jak gdyby pod skórą cyrkulowała nie krew, lecz lodowata woda. Takie twarze to dla mnie nie nowina. Tyle tylko, że zwykle należały one do ludzi w sile wieku, którym dane było przeżyć wiele. Tak wiele, że ich nic już nie jest w stanie zadziwić ni wytrącić z równowagi.

— Proszę, siadaj — zachęciłem nie zmieniając pozycji. Wzruszył ramionami. Zmitygowałem się. Sięgnąwszy do deski rozdzielczej wymodelowałem odpowiednio póle. Na środku pokoju, niczym wyczarowany z powietrza przesiąkniętego zapachem świeżego igliwia, pojawił się głęboki fotel. Dopiero wtenczas odkleił się od progu. Jego krok był lekki, sprężysty: jak krok kota.

— Zapewne domyślasz się, w jakiej sprawie wezwałem cię tutaj? — westchnąłem.

Potrząsnął głową w taki sposób, że można to było odczytać, jak kto chciał. Założył ręce na piersiach. Przerośnięte bicepsy napięły rękawy kombinezonu jak dwa ogromne

bochny chleba.

— Obawiam się, że nie będziesz miał ze mnie wielkiego pożytku — burknął. — Nawet się nie orientuję, na czym stanęło prowadzone przez Dowództwo dochodzenie. Widać uważano, że nam, pilotom, informacja ta nie jest potrzebna do szczęścia.

— Nie martw się na zapas — uspokoiłem go. — Mam nadzieję, że jakoś sobie wspólnym wysiłkiem poradzimy. Przyjął to bez uśmiechu. Chwilę się zastanawiałem, od czego zacząć. Wreszcie zadałem parę stereotypowych pytań. Długość stażu, przebieg pracy w Układzie i tym podobne. Odpowiedzi znałem i bez niego: gdy tylko zapoznałem się z patrogramami owych feralnych dni, z miejsca poprosiłem o jego pełną dokumentację personalną. Pragnąłem jedynie utkać z tych pytań coś w rodzaju pomostu porozumienia, wzajemnego zaufania. Na nic się to jednak zdało: Pedersen jak był, tak i pozostał chłodny, obojętny, daleki jakiś... Jak gdyby go cała ta sprawa ni ziębiła, ni grzała.

— Znałeś Hiltona? — zagadnąłem po chwili milczenia.

— Tak sobie.

— To znaczy jak?

— Z widzenia — wyjaśnił niechętnie, jakby mi wyświadczał wielką łaskę. — On przybył tutaj zaledwie parę miesięcy temu.

— Parę miesięcy to znów nie tak mało — zauważyłem. Wzruszył ramionami.

— Jak dla kogo. Hilton raczej... stronił od towarzystwa. A i ja nie przepadam za zgromadzeniami. W rezultacie, o ile sobie przypominam, widywałem go jedynie w mesie.

— Rozumiem — chrząknąłem. — A co możesz powiedzieć

o Mirskim?

Przymknął powieki, jakby go nagle zmogła senność.

— Doskonały pilot — wymruczał. — Zresztą licencja pilota pierwszej klasy mówi sama za siebie! Skinąłem głową na znak zgody. Milczałem z dwie sekundy, potem strzeliłem:

— Co się tam u was, wśród pilotów, mówi o tym wszystkim?

— Pozwolę sobie zauważyć, że ocena tego typu wydarzeń nie leży w moich kompetencjach — wycedził arogancko. Nadal się uśmiechałem. Mówiąc dokładniej, uśmiechała się tylko moja twarz. Nic trudnego, kwestia odpowiedniego treningu. Trzeba jedynie posiąść umiejętność kontrolowania odpowiednich partii mięśni.

— Racja — powiedziałem. — Od tego jest Dowództwo, t ja. Natomiast do twoich obowiązków należy udzielanie odpowiedzi na pytania. Bez względu na to, co o nich sądzisz. To jest obowiązek, a nie czyjeś widzimisię! Leży to w naszym wspólnym, dobrze pojętym interesie. Natomiast twoje osobiste interesy wymagają, byś więcej o tym nie zapominał!

Wypowiedziałem to wszystko nader spokojnie. Zaryzykowałbym nawet — monotonnie. Pomimo to, a może właśnie dlatego tyrada spełniła swoje zadanie. Zacisnął szczęki, patrząc chwilę prosto przed siebie, w jakiś punkt za moimi plecami, i nagle z twarzy spłynęła mu cała hardość.

— No cóż... — sapnął. — Może i niektórzy smażą jakieś hipotezy. Jednak nic nie mówią. Nic, rozumiesz? — wbił we mnie oczy, jak dwa rozżarzone szpikulce. — Myślę, że to bierze się ze strachu. Ja także... nic nie mówię. Potarłem palcami czoło.

— A co myślisz?

Poruszył się niespokojnie; jego oczy powędrowały w stronę

fantolasu, jakby szukał ścieżki, którą mógłby ujść w gęstwinę.

— Wiesz równie dobrze jak ja — zamamrotał — że tam musiało zajść... — chwilę szukał odpowiedniego słowa — coś paskudnego. Mniejsza o Hiltona. To był bardzo młody pilot. I wiekiem, i stażem. W jakichś niezwykłych, odbiegających

od normy okolicznościach mógł po prostu stracić głowę i palnąć głupstwo. Lecz Mirski... — Urwał nagle, chwilę ciężko posapywał, przebierając palcami po kolanach, po czym podjął ponuro: — Nawet sobie nie wyobrażasz, jak teraz czuje się człowiek tam, w przestrzeni, sam na sam z tymi bilionami kilometrów sześciennych nie wiadomo co kryjącej w sobie pustki! Jeśli on, to przecież każdego z nas może w każdej chwili spotkać to samo. To musiało być coś, czego nawet pomyśleć nikt nie jest w stanie! Jego opinia o Mirskim rzeczywiście musiała być przedniej marki! Dałem mu czas na dojście do siebie. Potem powiedziałem:

— Tak się przypadkiem złożyło, że patrolowałeś wówczas sąsiednie sektory. Za pierwszym razem szóstka, za drugim zaś — ósemka. Zastanów się dobrze. Czy przypadkiem nie zauważyłeś wówczas na swoim pokładzie bądź w przestrzeni czegoś, co by w jakiś sposób odbiegało od przebiegu normalnej wachty? Potrząsnął głową.

— Nie mam się co zastanawiać. Myślałem o tym dostatecznie długo. Wszystko było tak jak zwykle. Pojąłem, że z niego już nic nie wycisnę. Po prostu nic już tam nie było do wyciśnięcia.

— Taak... — westchnąłem, dźwigając się na nogi. Poszedł za moim przykładem. — Kiedy twój najbliższy patrol?

— Pojutrze. Zgodnie z patrogramem.

— Przekaż swojemu komandorowi, by na ciebie nie liczył.

Pozostaniesz w Bazie aż do odwołania. Do mojej wyłącznej

dyspozycji.

Twarz mu się ścięła. Przestąpił z nogi na nogę.

— Nie... rozumiem — zamamrotał. Uśmiechnąłem się wyrozumiale, po ojcowsku.

— Nic nie szkodzi — rzekłem. — Na wszystko przyjdzie czas. Na razie do widzenia.

Wykręcił się na pięcie. Z jego tanecznego kroku nie pozostało ni śladu. Prowadziłem go wzrokiem, póki nie odcięła go ode mnie tafla drzwi.

Główny dotrzymał obietnicy: kasetkę dostarczono mi przed szóstą. Zakrzątnąłem się niezwłocznie koło Dreamteachera. Opaska czołowa okazała się nieco za obszerna, więc podregulowałem ją tak, by plastykowe podkładki przywarły dokładnie do skroni. Zajrzałem do podawczego magazynka. W przeznaczonych po temu gniazdkach tkwiło kilka

kasetek. Wyłuskałem je kciukiem, jak ziarna kukurydzy z kolby. Widać poprzedni lokator pasjonował się energetyką pól stosowanych, były tam bowiem między innymi takie tematy, jak na przykład „Ogólna teoria pseudokwantyki", ,,Sterowanie kreatorami średniego zasięgu" i „Korelacje fantośrodowisk a efektywność pól subfalowych". Wetknąłem w gniazdko swoją kasetkę, ustawiłem wyłącznik czasowy na siódmą rano i ległem na tapczanie. Ledwie poczułem na czole chłodnawy i jakby lepki ucisk, sen zaczął mi sklejać powieki. O oznaczonym czasie zbudziłem się rześki, wprost tryskający energią. Co to znaczy spokojny, zdrowy sen! Drzewa z pierwszego planu fantolasu pławiły się w promieniach nisko jeszcze stojącego słońca. Gdzieś w głębi, poza rzadkimi krzewami, obsypanymi jaskrawożółtym kwieciem, skrzyła się i migotała tafla wody. Niosło się stamtąd nawoływanie dzikich kaczek. Przez chwilę serce ściskał mi żal, że to wszystko — to nic innego, jak tylko efekt doprowadzonej do perfekcji reżyserki fantomatyków. Ze nie mogę rzucić w kąt plastiumu i pomaszerować bosymi stopami po miękkiej, soczystej, spłukanej rosą trawie ku chłodnej, przejrzystej wodnej toni.

Całonocna emisja DT zrobiła swoje: mózg mój był obecnie

tak nafaszerowany informacjami, że mógłbym z powodzeniem

stanąć w szranki nawet z najbardziej efektywnym

mnemotronem. Rodzaj analiz, ich rezultaty, tło towarzyszące

wypadkom, kto co i kiedy zeznał... Tyle tylko, że z tego

ciasta ani rusz nie mogłem wypiec odpowiedzi na

zasadnicze pytanie. Dla Głównego to i lepiej: zwrócenie się

o pomoc do GIB-u znajdowało tym samym pełne

usprawiedliwienie. A dla mnie? No cóż... Prawdę mówiąc,

nawet nie byłem tym specjalnie rozczarowany. Wszak lecąc

tutaj, nie oczekiwałem niczego innego. Potwierdzało to po

prostu konieczność podjęcia działania według formuły

analogowej.

Wyciągnąłem arkusz papieru i po krótkim namyśle rzuciłem

nań szkic operacji. Potem połączyłem się z Dyżurnym.

Okazało się, że Głównego nie ma, więc poprosiłem

o skontaktowanie mnie z nim, gdy tylko się zjawi. Póki co,

można było coś przekąsić. Wywoławszy mesę wybrałem

z zaprezentowanego mi menu parę pozycji. Nie minęło nawet

pięć minut, kiedy do pokoju wkroczył biomech, we wprost

pachnącym czystością, białym jak śnieg plastiumie,

poprzedzany zastawionym stolikiem.

Akurat wyłuskiwałem z plastykowej skorupki ugotowane na

miękko jajo, gdy brzęknął wifon. Nie śpiesząc się otarłem serwetką usta i klepnąłem klawisz. To był Główny. Uważnie wysłuchał tego, co miałem do powiedzenia, chwilę pomyślał, wreszcie skinął przyzwalająco głową. Cóż mógł zresztą uczynić innego, skoro nie dysponował żadną rozsądną kontrpropozycją ?

Już po raz trzeci przemierzaliśmy wyznaczoną trasę. Jak dotąd, nic nie wskazywało na to, by miały się ziścić moje rachuby. Choć od startu minęło zaledwie parę dni, chwilami zdawało mi się, że za sobą położyłem wieczność całą. Tkwienie w przestrzeni, czekanie nie wiadomo na co — to nie wizyta w lunaparku!

Zerknąłem na zegarek. Dochodziła szósta. Najwyższy czas pomyśleć o czekającym nas manewrze. Rozrolowałem patrogram, pokrywając nim dobrą połowę pulpitu. Odcinek, na który należało obecnie wejść, był najkrótszy ze wszystkich: spinka trasy patrolowej z tunelem frachtowym, w sumie — przy przeciętnej szybkości aparatów używanych w obrębie Układu — nieco ponad cztery godziny lotu. Wynotowałem parametry, wykonałem parę operacji na pokładowym kalkulatorze, po czym włączyłem wifon. Pedersen już zdążył zasklepić się w swojej zwykłej skorupce:

jego twarz znów była chłodna, obojętna. W sensie

towarzyskim nie miałem z niego najmniejszego pożytku, zaś

na sprawdzenie go w innej roli jeszcze nie było okazji.

Wymieniliśmy uwagi na temat sytuacji na pokładach. Tyle

słów, ile było niezbędne. Ani sylaby więcej.

— Za dziesięć minut wchodzimy na nową trajektorię —

przypomniałem na zakończenie i rozłączyliśmy się.

Wykonawszy manewr przeniosłem wzrok na centralny ekran.

Po chwili wpłynął nań punkcik nie większy od główki szpilki.

Pedersen zajął swoje stanowisko. Teraz w myśl ustalonego

jeszcze przed startem harmonogramu ja miałem mieć oczy

otwarte, on zaś mógł udać się na spoczynek.

Tym razem dyżur przeszedł mi wyjątkowo szybko. Ani się

obejrzałem, jak nadszedł moment przekazania pałeczki.

Jednak czas uciekał, a pilot nie zgłaszał się. Tknięty zupełnie

absurdalnym podejrzeniem sprawdziłem zegarek. Chodził,

oczywista, idealnie. Więc co, u licha?

Nagle ogarnął mnie niepokój. Do Pedersena można mieć

było takie czy inne zastrzeżenia, lecz niesubordynacja w ogóle

nie wchodziła w rachubę!

Odczekałem jeszcze z minutę, po czym wbiłem palec

w klawisz. Lampka kontrolna prychnęła zielenią, lecz ekran wifonu pozostał martwy. Powtórzyłem manipulację. Z identycznym skutkiem.

Zakręciło mi się lekko w głowie. Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Sekundę, może dwie siedziałem jak skamieniały, czując wędrujące mi po palcach ciarki. To nie miało nic wspólnego ze strachem. Kiedy nadchodzi długo wyczekiwane, człowieka ogarnia nieraz dziwne oszołomienie. Wziąłem się w garść. Wszak zdawałem sobie sprawę, jak wielką wagę mają teraz szybkość i precyzja działania. Przebiegłem palcami po klawiaturze kalkulatora. Po paru sekundach dysponowałem dziesiątką wariantów. Bez chwili wahania wyróżniłem ten spośród nich, który co prawda awizował przeciążenie balansujące na granicy bezpieczeństwa, lecz za to gwarantował najszybsze dotarcie do patrolowca Pedersena. Przytroczywszy się pasami do pneumofotela, wczytałem w przenośny mikrofon autopilota zasadnicze parametry manewru. Ledwie odłożyłem go do przeznaczonego po temu gniazdka, zwaliło się na mnie przeciążenie.

Kiedy ocknąłem się z zamroczenia, westchnienia kompensatorów już zacichały. Jeszcze przez chwilę łapałem szybko powietrze, jak wyrzucona na brzeg ryba. Naprężyłem się, chcąc skontrolować stan mięśni. Nogi nadal były jak kłody, lecz ręce już odzyskały spory procent swej zwykłej sprawności. Zwolniłem zamek scalający przytaczające mnie do pneumofotela pasy. Spłynęły po kombinezonie z suchym szelestem. Sięgnąłem obiema rękami do pulpitu i zmieniłem kąt operacyjny zewnętrznych czujników.

Na monitor wpełzł nieostry zarys obłej powierzchni. To była burta patrolowca Pedersena. Sprawdziłem namiar i zapis radiowy. Nic nie wskazywało na to, by mój iście karkołomny manewr wzbudził tam jakiekolwiek zainteresowanie! Zacisnąwszy dłonie na poręczach, wywindowałem się do pozycji pionowej. Stopy jeszcze mrowiły, lecz można to było przeżyć. Wciągnąłem skafander próżniowy, przytroczyłem do pleców inap, pochwyciłem miotacz i pokuśtykałem do śluzy. Precyzję swego manewru mogłem w pełni docenić dopiero wówczas, kiedy wysunąłem na zewnątrz głowę. Pozornie nieruchoma burta sąsiedniego obiektu tkwiła w odległości nie większej niż dwadzieścia metrów, niczym wyszlifowany do mrocznego połysku skalny obłam. Zapaliłem latarkę. Omiotłem burtę snopem mlecznego światła. Nie zauważyłem niczego, co by mogło usprawiedliwiać milczenie Pedersena.

Odbiłem się nogami od obudowy włazu, włączając w tym samym momencie inap. Odrzut był nieznaczny, jakby mnie ktoś klepnął po plecach. Sterując ramionami popłynąłem poprzez mrok wprost ku włazowi. Droga zabrała mi paręnaście sekund. Wczepiwszy palce w hak cumowniczy, skontrolowałem blokadę. Była nie naruszona. Sięgnąłem po emiter. Wybrałem na nim właściwy impuls. Klapa włazu zniknęła w jednej chwili, jak gdyby zassał ją ktoś od • wewnątrz potężnym haustem.

Podciągnąwszy się na rękach wgramoliłem się do śluzy. Chwilę czujnie nasłuchiwałem. W uszach nie było niczego prócz ciszy. Zatrzasnąłem za sobą klapę i wyszedłem na korytarz. Znowu nastawiłem uszu. Nadal żadnego dźwięku, szelestu... Powstrzymując nieświadomie oddech, ruszyłem skradającym się krokiem w stronę nawigacyjnej. Położyłem dłoń na klamce. Drzwi ustąpiły bez oporu. Zgasiłem niepotrzebną już latarkę. Rozejrzałem się. Wszędzie idealny ład i porządek. Wszystko na swoim miejscu, tylko gospodarza brak. Bo fotel przed pulpitem sterowniczym świecił pustką.

Chwilę stałem tam tak na środku z zupełnym chaosem w głowie. Wtem wpadły mi w oko uchylone drzwi kajuty sypialnej. Może tam dowiem się czegoś? Podszedłem nie wiedzieć dlaczego na palcach, pchnąłem je lekko, wsunąłem głowę do środka i... zdębiałem!

Na koi, jak gdyby nigdy nic, leżał sobie obnażony do pasa Pedersen. Potężne, bezwłose, jakby odlane z brązu półkule piersi wznosiły się i zapadały w miarowym oddechu. Brązowe czoło i niemal białe, lekko zmierzwione kontaktem z poduszką włosy obejmowała emisyjna opaska. Coś mnie tknęło. Podszedłem na drewnianych nogach. Pochyliłem się nad wyłącznikiem. Był tak ustawiony, że emisja, a wraz z nią i sen winny były zakończyć się dobrą godzinę temu!

Bardzo powoli wyprostowałem się. Czułem, że rozwiązanie zagadki jest tuż, tuż, w zasięgu ręki. Trzeba się jedynie zastanowić, rozglądnąć... Póki co, należało jednak zająć się. Pedersenem.

Wyciągnąłem rękę. Zsunąłem mu z czoła opaskę. Drgnęły mu powieki, potem otworzył oczy. Na mój widok odmalowało się w nich bezbrzeżne zdumienie.

Zatrzymawszy się pod drzwiami, jeszcze raz przejechałem okiem po arkusiku. Niełatwo zamknąć w paru słowach

owoce blisko dwutygodniowej harówki. Zwłaszcza takie owoce! Jednak limit, wyznaczony pojemnością transgwiezdnego komunikatora, był rzeczą świętą. Minimum słów, maksimum treści.

Drogą autopsji ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, iż winą za owe wypadki należy obciążyć konto tkwiącego dwa parseki stąd pulsara. Ściśle mówiąc, nie tyle pulsara, ile tych, którzy wkomponowali w jego promieniowanie impuls przemieniający w określonych warunkach wyłączniki czasowe naszych Dreamteacherów w kupkę złomu, eliminując tym samym pilotów podłączonych do DT z procesu sterowania. Do tego wystarczyło, by DT emitował na pokładzie pojazdu przemierzającego akurat tę newralgiczną spinkę w siódmym sektorze, której przedłużenie — jak niedwuznacznie wykazały pomiary — wiodło wprost do pulsara. Reasumując, pachniało mi to osobliwą formą uprowadzenia!

Uznawszy, że już niczego nie da się bardziej wycyzelować, wkroczyłem do dyżurnej. Siedział tam ten sam operator, co podczas mojej inauguracyjnej wizyty. Niczym symbol zamknięcia się kręgu wydarzeń, przemknęło mi przez głowę.

— Główny już czeka na ciebie — oznajmił, nim otworzyłem

usta.

Podziękowałem za informację skinieniem głowy i skierowałem

się do drzwi. Główny tym razem nie dźwignął się na mój

widok. Jego ręce złożone na biurku wyglądały tak, jak gdyby

należały, do kogoś innego.

— Trzeba to podpisać i natychmiast wyekspediować — podałem mu arkusik.

Chwilę, mrużąc oczy, wpatrywał się w te moje gryzmoły, po czym sięgnął po pióro. Odłożywszy arkusik, utkwił we mnie znużone spojrzenie.

— Jak myślisz — powiedział cicho — co oni teraz zrobią? Wzruszyłem ramionami. Sam powinien to wiedzieć. Wszak nie mógł nie znać procedury stosowanej w przypadku choćby tylko cienia podejrzenia o ingerencję Innych.

— Musisz się przygotować na to — burknąłem — że wkrótce zwali ci się tutaj na'głowę z pół Instytutu. Spece od kontaktów, pulsarów i Bóg wie czego jeszcze! Nie ma mowy, byście mogli celebrować swoje dotychczasowe zajęcia.

— Że też to właśnie tutaj musiało się zdarzyć! —westchnął i odgrodził się ode mnie powiekami. Milczał chwilę, potem powiedział zupełnie innym tonem: —Szczęście w nieszczęściu, że to tylko ta spinka!

Szczęście w nieszczęściu... Spojrzałem na niego z niekłamanym uznaniem. Doprawdy, trudno o lepsze sformułowanie! Spinka była krótka, ledwie cztery godziny lotu przy zwykłych szybkościach stosowanych w obrębie Układu, i fakt ten z reguły odstręczał pilotów od korzystania na niej z wypoczynku. W przeciwnym wypadku — biorąc pod uwagę powszechność wchłaniania w obecnej dobie wiedzy we śnie, za pośrednictwem Dreamteacherów — nimbyśmy się zorientowali, w czym rzecz, rozpętałaby się tutaj istna epidemia zaginięć bez śladu!

Autotranslacja

Wznoszące się nieomal pionowo w górę skalne pręgi przywodziły na myśl skamieniałe cielska jakichś gigantycznych węży. Tu i ówdzie uwijały się pośród nich aupoki, pobierając z iście ekwilibrystyczną zręcznością próbki z zupełnie niedostępnych na pozór miejsc. Kom popatrywał bez szczególnego zainteresowania na Nivela, który tkwił opodal w jakimś choreograficznym przysiadzie, celując kamerą w jeden z poszarpanych malowniczo szczytów bazaltowej ściany. Raptem w dobiegający jakby z oddali, dość skutecznie wyciszany plaglasową kopułą kabiny, terkot kamery wślizgnął się brzęczyk wywoławczy wifonu. Stłamsiwszy w zarodku rozwierające mu szczęki ziewnięcie, wyciągnął dłoń ku klawiaturze.

— Tu Kom, co tam? — burknął. Ekran miast ukazać twarz dyżurnego operatora prychał raz za razem zielonkawożółtymi, zjadliwymi iskierkami. Zerknął na oczko indykatora kontroli kompleksowej. Aparatura pokładowa znajdowała się w idealnym stanie, nie mogło być mowy o jakiejś usterce. Ukłuł go lekki niepokój. Nim zdołał cokolwiek przedsięwziąć, szczęknął sucho mikrofon.

— Halo, Kom, halo, Kom! — darł się ktoś poprzez przeraźliwy syk wznoszący się i opadający w rytmie pulsowania ekranu.

— Tutaj Kom, słucham — zgłosił się ponownie. Tym razem w jego głosie nie było już ani śladu nonszalancji.

— Halo, Kom, halo. Kom, natychmiast wracajcie! Halo, Kom... — zawodził w dalszym ciągu mikrofon i Kom nagle pojął, o co chodzi. Zagryzł wargę. Poczuł w ustach słony posmak krwi. To go nieco uspokoiło. Chwycił za pokrętło. Wtem syk począł gwałtownie rosnąć, jakby pęcznieć w uszach. Trwało to chwilę, po czym zapadła martwa cisza. Minęło dobrych parę sekund, nim się zdołał wziąć w garść.

— Nivel! — zawołał przybliżywszy usta do mikrofonu. Nivel podniósł się bez pośpiechu, rzucił okiem w jego stronę i pomachał uspokajająco ręką. Jednak szybko się zmitygował

— widać wyczytał coś niepokojącego z jego twarzy — i zbliżył się truchcikiem do aparatu.

— O co chodzi? — zapytał zadzierając głowę. Kom odchrząknął w zwiniętą dłoń.

— Dostaliśmy rozkaz natychmiastowego powrotu. Skrzyknij aupoki i ładuj się do środka!

Ledwie Nivel zatrzasnął za sobą drzwiczki, aparat niczym spłoszony niebacznym gestem ptak oderwał się od gruntu

i poszybował na wysokości parunastu stóp, pochylając się od czasu do czasu w łagodnym wirażu.

— Coś mi się zdaje, że znów ktoś się tam wymądrza — gderał Nivel, moszcząc się w fotelu. — Czy przynajmniej raczyli powiedzieć, o co właściwie chodzi?

— Nie —mruknął Kom. Milczał z dziesięć sekund, po czym uzupełnił: —Nie zdążyli. Nivel zamrugał oczami.

— Jak to... nie zdążyli?

Kom opisał w paru słowach zjawiska towarzyszące

przyjmowaniu rozkazu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin