Wizje alternatywne 04 - Antologia.pdf

(1590 KB) Pobierz
15999908 UNPDF
Antologia polskiej fantastyki
Wizje alternatywne 4
Wybór: Wojtek Sedeńko
W PROWADZENIE
Minęły dwa lata od ukazania się poprzednich „Wizji”. Wydawać by się mogło, że to niewiele
czasu, ale w polskiej fantastyce wydarzyło się bardzo dużo. Kto wie, może na naszych oczach
dokonuje się właśnie pokoleniowa zmiana warty?
Gdy zacząłem rozsyłać wici do antologii, zorientowałem się, że czas nieubłaganie pędzi do
przodu. Oto dinozaurami polskiej fantastyki, czyli najstarszymi uprawiającymi ten gatunek są —
i mam nadzieję, że się za te słowa nie obrażą — Marek Oramus, Andrzej Zimniak, Eugeniusz
Dębski, Andrzej Sapkowski i Marcin Wolski. A przecież kilku z nich zaczęło pisać fantastykę
wcale nie tak dawno, bo w latach 80.
Przypomina się pokolenie czterdziestolatków, które, wydawało się, że zawiesiło już pióra na
kołku — oto ponownie „debiutują” Krzysztof Kochański i Andrzej Ziemiański (ten ostatni z
wielkimi sukcesami). Z tego pokolenia wciąż ostatniego słowa nie powiedział Jacek Inglot.
Najgłośniejszy debiut poprzedniej dekady — Jacek Dukaj — jest już wziętym, nagradzanym i
doświadczonym pisarzem, świadomym, czego chce od swojego pisarstwa. Zamilkli za to inni
autorzy, o których pisało się jako o wielkich nadziejach polskiej SF: Marek S. Huberath i Maciej
Żerdziński. Wierzę jednak, że jeszcze o nich usłyszymy.
Na gwiazdorów wyrośli tymczasem Feliks W. Kres (czy uwierzycie, że pisze już od 20 lat?) i
Andrzej Pilipiuk. Powiększa się grono polskich pisarek fantastyki, do Brzezińskiej i Białołęckiej
doszła Maja Lidia Kossakowski i Izabela Szolc, obie debiutują w „Wizjach alternatywnych” .
Przez kilka lat monopolistą w wydawaniu rodzimych fantastów była Supernowa, teraz
nieodwołalnie straciła pozycję lidera, mamy już wydawnictwa „Fabryka Słów”, „Runa”,
„Solaris”, „Mag”.
Największe poruszenie w polskiej fantastyce zostało wywołane przez rewolucję na rynku
czasopism. Powstały trzy nowe pisma, w tym dwa ukierunkowane na polską SF i fantasy, a
jedno, wielce zasłużone dla promowania rodzimych autorów — „Fenix” — zostało zamknięte.
„Nowa Fantastyka” nadal jest liderem, ale w niej trudniej zadebiutować, a kryteria oceny tekstu
są nadal ostre. To dobry objaw, w pozostałych pismach obserwuję niestety znaczne obniżenie
kryteriów i punktu oznaczającego drukowalność utworu. Czytając w ciągu ostatnich lat bardzo
dużo napływających do mnie tekstów, odrzucając je z antologii lub odsyłając autorom do
poprawek — widzę je potem w tychże pismach, niezmienione na jotę. Więcej, autorzy na
ostatnim Polconie skarżyli się, że jedno z tych pism odrzuciło ich opowiadania z powodu… zbyt
skomplikowanych psychologicznie bohaterów, za bardzo rozwiniętej fabuły, trudnych dla
młodego czytelnika dialogów. Włosy stają dęba na głowie.
Dokąd zmierzamy? Nie wiem, za to z tekstów, które spłynęły do czwartej edycji „Wizji
alternatywnych” jestem zadowolony. Bardzo grubaśna wyszła ta antologia, ale nie stawiałem tym
razem, ograniczeń objętościowych, nie ukrywam zresztą, że lubię formę krótkiej powieści.
Pozwala wyczerpać dobry pomysł, a jednocześnie nie daje autorowi możliwości pójścia w
wodolejstwo. A tego nie znoszę. Nadal mało w polskiej fantastyce kosmosu, gwiazdolotów
szorujących po „ścianach” wszechświata, supermanów, kowbojów z blasterami. Dominuje
fantastyka problemowa, której akcja rozgrywa się na Ziemi. Mamy tematy podróży w czasie,
historie alternatywne i tzw. „wysokie” — anielskie, religijne. Wspólnym mianownikiem tych
utworów jest nieco pesymistyczne przedstawienie literackich rzeczywistości, nie są to
opowiadania smutne, ale światy w nich opisane nie są też radosne, pokazują przyszłość raczej w
ciemnych barwach. Widzę też skłonność do grozy, horroru, ten gatunek ma w Polsce jeszcze
przed sobą przyszłość. A ja lubię te klimaty, stąd i kilka podobnych opowiadań w niniejszych
„Wizjach”.
Antologię otwiera opowiadanie Wolskiego, jego bohatera znamy już z powieści „Pies w
studni” — pierwszej „poważnej” powieści fantastycznej Wolskiego. To historia alternatywna,
rozgrywająca się w siedemnastowiecznej Polsce, a autor, jako historyk, wie, że nasze dzieje są
kroniką straconych szans — i taką historię właśnie opowiada. Cóż, mądry Polak po szkodzie.
Krzysztof Kochański łapie wiatr w żagle po prawie dziesięciu latach milczenia jako autor
fantastyki. Oczekuje w Magu na wydanie dwóch swoich książek, a tutaj przedstawia krótką
powieść opisującą schyłek ludzkości i Ziemi, ale zgrabną pętlą, dzięki bramie w czasoprzestrzeni,
łączy ostatnich ludzi na Ziemi z pierwszymi. Nie na darmo mówi się, że historia kołem się toczy.
Jarosław Grzędowicz porusza się w „wysokich” tematach. Jego bohater to typowy
nieudacznik, Polaczek, człek zdolny, ale pechowy, który dostaje szansę zrealizowania swoich
marzeń dzięki diabelskiej karcie kredytowej. Ale każdy podarek ma swoją cenę, a puenta jest
naprawdę zaskakująca. Pamiętajcie, pieniądze szczęścia nie dają.
Bardzo polubiłem od razu nowelę, a może krótką powieść, Mai Lidii Kossakowskiej. Za
piękny i barwny język, aurę grozy i mocne sceny. O Kossakowskiej, nominowanej dotąd do kilku
literackich nagród, mówi się, że jest specjalistką od spraw anielskich, ale ta nowela odbiega od
nich. Zabiera nas w niesamowitą krainę istniejącą równolegle do naszej rzeczywistości. Nawet w
tym okrutnym świecie jest miejsce na miłość — przeczytajcie, a zobaczycie, że nie taki diabeł
straszny, jak go malują.
Izabela Szolc to łódzka autorka, o wszechstronnych zainteresowaniach, ostatnio zaliczyła
epizod aktorski na planie „Pianisty” Polańskiego, jej opowiadania drukował „Fenix”,
„Talizman”. Pisze teksty z pogranicza inner space, grozy i opowieści niesamowitych. „Izabella”
to króciutkie i bardzo przejmujące opowiadanie, jestem pewien, że o Izie usłyszymy jeszcze
wiele dobrego.
Najkrótszy tekst przesłał Andrzej Ziemiański, zgarniający — razem z Dukajem — wszystkie
Sfinksy i Zajdle w ostatnich dwóch latach. W sumie, nie jest to opowiadanie fantastyczne, jakby
ktoś chciał się temu bliżej przyjrzeć, ale „Spadek” ma dobrą puentę i tchnie z niego jakaś groza.
To jakby odpoczynek przed następującymi potem nowelami.
Wojciech Szyda, jak Kossakowska, lubuje się w tematach anielskich. Jego opowiadanie
nawiązuje nieco do „Pieśni Adoriona”, pomieszczonej w „Wizjach 3–ich” i myślę, że zwolennicy
jego prozy będą usatysfakcjonowani. Poza tym to jedyne opowiadanie, które kończy się
optymistycznym akcentem.
Jacek Dukaj gości w „Wizjach” prawie od początku serii i jest, nieodmiennie, mocnym
punktem tych zbiorów. Wypracował swój własny, niepowtarzalny styl i jak zawsze zasypuje
czytelnika mnogością pomysłów. Animowana „Katedra” według prozy Jacka święci teraz
triumfy na Festiwalach, ale myślę, że „Córka łupieżcy” to dopiero byłby sprawdzian dla
animatorów — Oskar murowany. Wymiękniecie przy tej powieści.
Pozostaje mi życzyć Warn, Drodzy Czytelnicy, mnóstwa wrażeń w trakcie lektury, ta antologia
sprawi, że nie będziecie chcieli czytać fantastyki z Zachodu; a skoro już rzucam dzisiaj na lewo i
prawo przysłowiami, to i takim zakończę — „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Więc
poznajcie.
Olsztyn, 2002—11—15
Marcin Wolski
L USTRO I KOLUMNA
Lubię noc, szczególnie trzecią jej kwartę, kiedy idą spocząć nawet złodzieje i dziwki. Cichnie
nareszcie uliczny ruch, gasną ostatnie okna w pracowniach na najwyższych piętrach, a palą się
jedynie szyldy i reklamy, obnosząc, niczym ekshibicjoniści, swą pustotę pod obojętnym
spojrzeniem gwiazd. Nie mogąc spać, a może nie tyle nie mogąc, ile nie chcąc, świadom, że sen
to kradzież bezcennych godzin żywota, wychodzę na taras. Zaraz uderza mnie zapach wilgoci.
Słonawa bryza od strony Laguna d’Esmeralda zderza się z zapachem kwiatów, przypominając o
odwiecznej walce lądu i morza. Nad głową palą się Plejady i Orion, we mnie zaś wzbiera jakaś
dziwna lekkość przy jednoczesnym wyostrzeniu zmysłów. Od czasu mej rekonwalescencji słyszę
lepiej niż młodzieniec i widzę wiele rzeczy, do których nigdy nie przyznam się Monice, ani
doktorowi Rendonowi.
Czy są to aury, czy może urojenia, które aurami sam przed sobą nazywam? A jednak wiem,
którzy ludzie rychło umrą, a którym pisana jest szczęśliwość. Nie wiem tylko co czynić z mą
umiejętnością. Uprzedzać ludzi o ich losie? Parokrotnie usiłowałem im pomóc. Czując
nadchodzący zawał u mego kucharza Bonifacja zmusiłem go, by poddał się badaniom
kardiologicznym. Niestety zmarł w rosettyńskim szpitalu Świętego Rocha. Roztrzepana
pielęgniarka podała mu zestaw leków przeznaczony dla innego chorego. Przewidziałem, z
krzykiem zrywając się z nocnego koszmaru, że kuzynka mej żony, Claudia, zginie w katastrofie
samolotowej. Wielkim wysiłkiem wyperswadowałem jej wypoczynkowy lot do Kenii. Wybrała
się w Dolomity, gdzie kolejka linowa, którą podróżowała, została dosłownie ścięta przez
wojskowy samolot z pobliskiej bazy amerykańskiej. Zaiste trudno jest przechytrzyć Ananke. Po
tych zdarzeniach poniechałem prób walki z przeznaczeniem. Choć, bywa, łapie mnie bolesny
skurcz, kiedy widzę mijającego mnie młodego motocyklistę, za którym podąża szary cień
Thanatosa. Zagryzam usta, wiem, jeśli nawet powstrzymam go dziś, już jutro dosięgnie go pazur
losu. Zatem kiedy na podobieństwo mglistego całunu uderzonego podmuchem wichury,
rozdziera się przede mną zasłona kryjąca jutro, modlę się w intencji nieszczęśników i proszę
Pana, aby odjął mi ową moc Kasandry, skoro i tak nie mogę zapobiegać Jego wyrokom.
Gdzieś w głębi domu bije trzecia. Znów podnoszę się z łóżka, rozdygotany jeszcze snem złym,
amorficznym, szalonym. Serce łomoce, to znów zamiera chwilami na podobieństwo człowieka
potykającego się podczas ucieczki. Starając się nie zbudzić Moniki narzucam szlafrok… Idę
galerią, pozostawiając z boku pokoje, pełne ciągle pęczniejących zbiorów Moniki, która kocha
się w antykach. A odkąd opowiedziałem jej o mym alter ego Alfredo Derossim, kolekcjonuje
szczególnie siedemnastowieczne meble i bibeloty. Wychodzę na taras. Nocne powietrze studzi
moją głowę. Mając u stóp wielkie miasto, czuję jak jego nerwowy, zda się gorączkowy puls, tak
znamienny dla współczesnych metropolii wreszcie uspokaja się, wtapia w sen. I ja się
uspokajam, jak jedna ze składowych drobin wielkiej aglomeracji. Fakt, że czuję tych ludzi, a nie
widzę ich, pomaga w odzyskiwaniu pogody ducha. Można powiedzieć, kiedy nie mam mych
ziomków bezpośrednio przed oczyma, nawet ich kocham. Jakoś nie ma we mnie owej
bezbrzeżnej dobroci Raymonda Priestla, który każdego zboczka, schizoida, drania czy pojebańca
potrafił traktować niczym zbłąkaną bożą krówkę. Ja niestety uważam, iż rodzaj ludzki przy
bliższym poznaniu jest zbiorowiskiem osobników paskudnych, egoistycznych, leniwych, nade
wszystko jednak głupich.
Żerowałem na tych słabościach dość brutalnie ponad dwadzieścia lat, tworząc SGC, ów
gigantyczny medialny humbug, będący równocześnie pisuarem, spluwaczką jak i saturatorem. I
do dziś dnia wielu nie może mi darować, że zniszczyłem go własnymi rękami. Niedawny laureat
literackiej Nagrody Nobla, wielki łotr, który zapomniał już płacone mu przez lata stypendia,
napisał o mnie nawet powieść „Nawrócony w burdelu” i wdrapał się z tym paszkwilem na czoło
listy bestsellerów. Wybaczam mu, albowiem nie wie co czyni. Byłem taki samotny.
Byłem? Zastanawiające jak mało pamiętam ze swej przeszłości, owej rutyny codziennego
zarządzania, narad z asertywnymi pracownikami reklamy, konkursów na maksymalne plugastwo,
orgiet na jachcie. Czasem oglądając się przez ramię patrzę na moją wczorajszość, jak na film
dokumentalny z cudzego żywota, doklejone curriculum vitae i zadaję sobie pytanie, kim jestem?
Starym zestrachanym skurwielem czy może rzeczywiście Alfredem Derossim, pozłacanym
zakrętasem rosettyńskiego baroku. Nie do wiary, ale ciągle przypominają mi się nowe szczegóły
z jego życia. Ludzie, miejsca, zdarzenia, nie umiem tego wytłumaczyć inaczej jak defektami
mego mózgu, nowotworem, który mi wycięto, ale czy do końca… Bywa, że przedstawiam się
nazwiskiem Derossi. (Ostatnio na raucie u prezydenta Republiki.) Gryzmolę poprawki na
marginesach historycznych książek pewny, że sprawy miały się inaczej niż w relacjach
pamiętnikarzy, bom sam był ich świadkiem. Ale przecież nie wystąpię na historycznym
sympozjum jako świadek defenestracji praskiej, szturmów La Rochelle czy procesów w Loudun.
Muszą to być, jestem pewien, konfabulacje na temat lektur i filmów, miraże z różnych pięter snu.
A może po prostu marzenia.
Podchodzę do balustrady i spoglądam ponad cyprysami, widzę jak co dzień nocną metropolię.
Gdybym jednak zdecydował się przymknąć oczy, być może znów posłyszałbym nawoływania
portowych przekupniów, stukot kół na drewnianym bruku, perlisty śmiech dziewek spod
„Blaszanego Anioła”, a rychło, nie wiedzieć skąd pojawiłaby się woń tempery z mej pracowni, a
potem zapach mięsiwa i korzeni, którymi Anzelmo zwykł doprawiać pieczyste… Aż wreszcie…
Sygnał policyjnych sygnałów i pulsujące światła paru radiowozów przywołały mnie do
rzeczywistości. Coś działo się pod dolną bramą. Zadzwoniłem do Corrado dyżurującego przy
monitorach. Ochroniarz nie odpowiadał. Zapewne spał na służbie, jak zwykle. Ściągnąłem
mocniej szlafrok i wsiadłem do windy.
Dolny hali mojej rezydencji stanowi kompromis tradycji z nowoczesnością. Tradycję
reprezentują solidne drzwi, nowoczesność zabezpieczają kamery. Policjant stojący przed bramą
miał bezczelną, okrągłą gębę wieśniaka z Romanii, wąsy, w jego mniemaniu, miały jej dodać
bojowego ducha i znamion szlachetności.
— Ścigamy zbiega — rzucił krótko. — Istnieją obawy, że mógł dostać się na teren pańskiej
posiadłości.
— Zauważyłem, że sepleni, może było to wynikiem ukruszonego zęba jedynki, a może tylko
wrodzonego niechlujstwa.
— Jestem gotów do wszelkiej współpracy z władzą, kapitanie — powiedziałem, uchylając
drzwi. — Obawiam się jednak, że tracicie czas. Mój dom wzniesiony jest na niedostępnej
maczudze skalnej. Jedyne wejścia, czyli te drzwi i wrota garażowe, są monitorowane dzień i noc.
— Wskazałem na zielone lampki czujników — Jak widzicie nie ma żadnych śladów alarmu.
Natomiast wejście po skale, bez alpinistycznego sprzętu jest zupełnie niemożliwe…
Funkcjonariusze z latarkami rozbiegli się wzdłuż ścian. Kapitan wyglądał na rozczarowanego.
Tymczasem ze służbówki wyszedł półnagi Gino, dwumetrowa konstrukcja kości i mięśni, brat —
bliźniak Corrada, rozróżniałem ich jedynie po większej tępocie malującej się na twarzy Gina.
— Gdzie Corrado? — zapytał, skrobiąc się po nieuczesanej łepetynie.
— Na górze — odparłem bez namysłu, nie wiedząc czemu kłamię. Czułem się dziwnie, nie
potrafię zdefiniować tego uczucia, z jednej strony składał się na nie lęk, z drugiej ciekawość,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin