Wojciech Kowalczyk (Kowal) - Prawdziwa historia.pdf

(973 KB) Pobierz
KAŻDY ma w życiu dzień, który wszystko zmienia. Ja też taki miałem, nawet pamiętam datę
- 20 marca 1991 roku. Przyjechał chłoptaś na europejskie salony, w koszulce z zaklejoną
reklamą i zapakował dwie bramki. I to komu! Sampdoria to była wtedy jeśli nie najlepsza, to
jedna z najlepszych drużyn świata - zdobywca PZP, przyszły mistrz Włoch. Nikt nam,
legionistom, nie dawał szans na awans do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Gdy
działacze usłyszeli, że chcemy negocjować premie za awans, kpili z nas pod nosem.
- Ile chcecie? - zapytali. Gdybyśmy krzyknęli, że po milionie dolarów byłoby w porządku, to
by podpisali! Rzuciliśmy sumę równie abstrakcyjną.
- Jeśli awansujemy, chcemy po dziesięć tysięcy dolarów na głowę - powiedział Krzysiek
Budka, kapitan zespołu.
- OK - padła odpowiedź. No kochani, tu was mamy! Już wtedy czułem, że ta kasa będzie
moja.
W pierwszym meczu miałem nie grać, ale Andrzej Łatka doznał kontuzji. Wszedłem za
niego, w rewanżu też wystąpiłem, już od pierwszej minuty. Nikt w zespole nie miał pretensji,
że gram, bo byłem... lubiany. No, taki chłopak od wszystkiego, co potrafi wszystko
zorganizować, a i na piwo pójdzie po treningu. Lubiliśmy się wtedy spotykać, w dużej grupie.
To była atmosfera! Patronat nade mną objął Darek Czykier.
Gdy przyszło już wyjść na boisko w Genui, nie miałem żadnej tremy. Nigdy przed meczami
się nikogo nie bałem. Tu może tylko była we mnie pewna rezerwa, bo rywali wcześniej
oglądało się w kolorowych pismach. No i ten stadion, to było to - świetne miejsce, aby
przedstawić się ludziom. - Dzień dobry, nazywam się... - powiedziałem w 19 minucie meczu,
gdy minąłem trzech makaroniarzy i nie dałem szans Pagliuce na interwencję. - ...Wojciech
Kowalczyk - dodałem zaraz po rozpoczęciu drugiej połowy, gdy "ukłułem" ponownie. Poszło
dośrodkowanie z prawej strony, od Leszka Pisza. Nie wiem, czy ta piłka była adresowana do
mnie. W każdym razie... przyjąłem ją ręką. To znaczy bardziej ona mnie trafiła, bo nie
wykonałem żadnego ruchu. Sędzia nie zareagował, a ja miałem przed sobą tylko bramkę i
bramkarza. Nie miałem wątpliwości, że będzie gol. Głupio by to wyglądało, gdybym zaczął
cieszyć się przed strzałem, ale w zasadzie mogłem - mając tyle miejsca, wiedziałem, że trafię.
Tak! Wojciech Kowalczyk tego dnia przestał być anonimowym młokosem z wąsem. - Rany
Boskie, przecież to wszyscy oglądają! Tata, mama, koledzy z osiedla! - pomyślałem po
minucie. 20 marca to moje piłkarskie urodziny. O kasie się w takich momentach nie myśli,
choć miałem 10 tysięcy dolców - pieniądze wtedy niewyobrażalne dla ludzi w moim wieku -
w kieszeni.
Wiadomo, jaka była końcówka tego meczu. Czerwona kartka dla Maćka Szczęsnego - nikt nie
miał do niego pretensji, bo i tak wybronił nam mecz - i Marek Jóźwiak między słupkami.
"Beret" był z siebie strasznie dumny, nawet złapał jedną piłkę. - Jestem jedynym
bramkarzem, który nie dał się pokonać w europejskich pucharach! - chwalił się. A ja...
zostałem sam, no, jeszcze z bólem. Nawet nie poszedłem na kolację, bo z powodu kontuzji
musiałem leżeć w pokoju. Miałem kompletnie rozwaloną nogę. Tylko w pewnym momencie
ktoś zapukał:
- Kto tam?
- Ty, młody, otwieraj, bo sobie tę kasę weźmiemy!
Okazało się, że przyniesiono mi pięćset dolarów dodatkowej premii od Andrzeja
Grajewskiego. Jedyny raz w życiu dostałem kasę od razu po meczu. Miałem dziesięć tysięcy
pięćset dolarów. Nieźle, jak na chłopaka, który dopiero przedstawił się publiczności. -
Zobaczycie, to dopiero początek! - powiedziałem sam do siebie.
Idę ulicą, chłopaki z osiedla sie na mnie patrzą, troche inaczej niż zwykle.
Nie wiem, czy to nie za duże słowo, ale może sa dumni. Już wczesniej na Bródnie byłem
popularny. Ludzie cieszyli się, że gość z ich bloku - a blok mam spory - gra w piłkę, w
dodatku w Legii. I do tego kręci Włochami, jak kolegami z podwórka!
Z moim przyjściem do Legii było tak, że w zasadzie już miałem przygotowane wszystko z
Polonią. Grałbym na Konwiktorskiej, choć kibicowałem Legii. No, ale skoro zgłosiła się
Legia, to decyzja mogła być tylko jedna - idę! Zawsze byłem kibicem tego klubu. Chodziłem
na mecze jeszcze, gdy mieszkałem na Woli, gdy nie miałem 11 lat. Tata razem z kolegami
szedł na stadion, to i ja się gdzieś tam pałętałem. A potem to już były wycieczki z Bródna,
wesołym autobusem. Takim wesołym, w którym czesto się coś psuje, coś wypada. Ja też nim
jeździłem, też czasami cos psułem. Taki bylem - zwyczajny.
Gdy zgłosił się pan Olędzki, to już wiedziałem, że w Legii bede grał.
Wprawdzie czekał mnie jeszcze decydujacy test - mecz sparingowy sprawdzanych
zawodników kontra Legia - ale wiedziałem, że go zdam celujaco. Nawet opiłem ten sukces!
Dzień przed meczem zorganizowalismy z dwoma kolegami małą imprezkę i... wznieslismy
toast za moja gre na Łazienkowskiej. No to skoro
już przyjałem gratulacje, to jak mogłem dać plamę? Nie moglem! Nie dalem! Bylem w Legii!
Całe moje dzieciństwo bylo jednym wielkim dążeniem do gry na Łazienkowskiej. Szybko
wyszło na jaw, że skończyłem tylko sześć klas szkoły podstawowej. Szkoła... komplikowała
mi plany treningowe. Mialem wybór - albo zostane pilkarzem, albo magistrem. Czasami tylko
wpadałem na WF i pomagałem chlopakom wygrać ważny mecz.
- Kowalczyk! - mówila nauczycielka. - Nie ma! - odpowiadała klasa. To było tak oczywiste,
jak piatka z WF. W końcu już przestali czytać moje nazwisko, a ja... raz na jakiś czas
wpadałem. - On jest! - poprawiała nauczycielkę klasa, gdy o mnie zapominano. Byłem
lubiany, choć nietypowy. Nikt jednak nie miał ze mna problemów. Tyle tylko, że mnie nie
było. Wiadomo - rano ciekawe filmy w kinie, później treningi. Zawsze bylem najlepszy,
wygrywałem wszystkie turnieje i wiedziałem, że będę piłkarzem. Goraco miałem tylko raz w
miesiącu, gdy były wywiadówki. Zdarzało się oberwać sznurem od żelazka. No bo rodzicie
myśleli, że ja się normalnie uczę.
- Idę do szkoły! - krzyczałem na odchodnym, każdego ranka, zarzucajac
plecak.
- Powodzenia! - zegnano mnie.
Raz była nawet taka sytuacja, że na trzy dni uciekłem z domu. Pojechałem do... rodziny. -
Cześć, rodzice mnie przyslali na trzy dni - powiedziałem. A chodzilo o to, że po wywiadówce
miałbym areszt domowy. Tymczasem Olimpia rozgrywała ważny mecz. No i rodzice znalezli
mnie dopiero na murawie. Musialem byc pilkarzem!
- Szkoła mi chleba nie da, tylko piłka! - powtarzałem.
- Przecież w piłce kasa jest za granicą - powtarzali mi koledzy.
- No własnie! - odpowiadałem.
Moje Bródno to przyjaźnie na całe życie, osiedlowe walki, gra w kapsle,
piłkę i tenisa. Niczego nie żałuje. Że nie zostalem magistrem? Znam
magistrów, których za mądrych nie uważam. Sam nigdy głąbem nie byłem. Z polskiego,
matematyki czy geografii byłem jednym z najlepszych w klasie. Potem tylko do tej nauki
zniechęciła mnie chemia i fizyka. No i raz powtarzałem klasę, bo po przeprowadzce z Woli na
Bródno nie mogłem sie w nowej szkole zaaklimatyzowac. Nie to, co... w Legii! Ale o tym
nastepnym razem.
LEGIA? Od razu mnie wszyscy polubili. Przyszedłem na Łazienkowską pod koniec 1990
roku. Mieliśmy taki mecz Pucharu Polski, z Zagłębiem w Wałbrzychu. Wygraliśmy. Podróż
była na tyle wesoła, że w Warszawie niektórzy koledzy już wypadali z autobusu. Pewnie
wszyscy się zdziwią, ale najbardziej niedobrze zrobiło się Maćkowi Szczęsnemu. To dziwne,
bo Maciek był zawsze poza grupą. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale z czasem się
zorientowałem. - Znowu go nie ma - myślałem, podpalając papierosa na kolejnym
potreningowym spotkaniu. Pewnie wielu zdziwi słowo "papieros". Zacząłem palić, gdy
miałem 18 lat. Spotkałem znajomego. - O, ty palisz?! - zapytałem. - Daj spróbować! - padło
po chwili. No i tak się wciągnąłem. W Legii to nie był problem, bo wtedy było niewielu...
niepalących. Chociaż oczywiście w szatni nikt nie kurzył.
Mecz z Zagłębiem w Wałbrzychu był ostatnim w roku i ostatnim Romka Koseckiego w Legii.
W autokarze przechodziliśmy roztrenowanie połączone z pożegnaniem "Kosy". "Szczęśniak"
w nim uczestniczył, choć na co dzień to rozmawiał chyba tylko z... żoną i słupkami. Ja tam z
nim zawsze miałem dobre układy, ale z nim było tak: trening, prysznic, białe renault i w
długą! Tego dnia siedziałem w środku autokaru i nie wychylałem się, bo byłem nowy.
Wałbrzych - koledzy otwierają piwa. 20 kilometrów od Wałbrzycha - kolejne. 40 kilometrów
- kolejne. A do Warszawy kawałek drogi jest! Już byliśmy na "katowickiej", gdy... zostałem
zaproszony do tańca. Zaproszenie przyjąłem. To było tak...
- Młody, choć no tutaj! - krzyknął bodajże Darek Czykier.
Młodemu nie trzeba było powtarzać dwa razy. Po chwili integrowałem się już z grupą. Młody
się spodobał! Młody nie pęka! Młody jest normalny! Młody... pije! Ale to było tylko piwo.
Trenerzy nie zwracali uwagi, bo to był ostatni mecz w roku, potem czekały nas urlopy. A ja
wkupiłem się w łaski na dobre, choć ekipa się wnet zmieniła. Później, po sezonie, "Piszczyk"
poszedł na zesłanie do Motoru Lublin, Iwanicki wyjechał, Kubicki wyjechał. W zasadzie
niewielu nas zostało. Do Pisza i Czykiera trener Stachurski podobno miał pretensje, że gdzieś
poszli na miasto przed finałem Pucharu Polski. Tak, jak gdyby w Spale dało się iść na
miasto... To fizycznie niemożliwe, dopóki nie wybudują tam miasta!
Warto jeszcze wrócić do tego meczu w Wałbrzychu. Mało kto wie, ale... tam strzeliłem
swojego pierwszego gola dla Legii. Wróciłem do Warszawy, rodzina nie spała, bo wszyscy
przeżywali mój debiut.
- Grałeś? - spytał tata.
- Grałem - odpowiedziałem krótko.
- I jak? - ciągnął temat.
- Dobrze, 90 minut, strzeliłem gola - tyle powiedziałem i położyłem się spać. No to
następnego dnia mój tata pobiegł do kiosku i kupił wszystkie możliwe gazety. Bierze
pierwszą - nic o Kowalczyku, drugą - nic, trzecią - nic, czwartą - nic. Wszyscy napisali, że
gola zdobył Iwanicki i tak już zostało, nawet w poważnych książkach! A to jakiś dziennikarz
z Wałbrzycha pomyślał, że jak gola strzelił ktoś z wąsami, to na pewno Iwanicki. Nic z tego,
to byłem ja! Mój tata nawet zadzwonił do "Przeglądu Sportowego". - Co wy wypisujecie?
Mój syn, Wojtek Kowalczyk, strzelił gola dla Legii, a wy żeście napisali, że Iwanicki.
Amatorka! Błąd za błędem! Dno! Żenada! Kompromitacja! - mówił. Nawet potem
wydrukowano tę wypowiedź. A historia... powtórzyła się. Kilka miesięcy później był mecz z
ŁKS. Wszyscy napisali, że gola zdobył... Iwanicki z rzutu wolnego, a tymczasem ja
uderzyłem dośrodkowaną przez niego piłkę głową. Tak to "Kowal" promował Iwanickiego.
MAŁEM SZCZĘŚCIE, że ten mecz z Sampdorią przyszedł tak szybko. Dzięki temu moja
pozycja z dnia na dzień umacniała się stopniowo. Co tu dużo mówić, byłem ważnym
ogniwem drużyny. Sprzęt jeszcze przez jakiś czas za starszych kolegów nosiłem, ale... już
niezbyt długo. Pamiętam, że nawet w Genui targałem torby. Skoro taki Leszek Pisz ich nie
wziął, to było dla mnie jasne, że po nie nie wróci w najbliższym czasie. Ale po jakimś czasie
jak widziałem stojącą torbę, to mówiłem: - O, torba stoi! Inni młodzi musieli się zreflektować,
że przecież noszenie sprzętu mogłoby źle wpłynąć na moją formę. A gdyby ktoś się
notorycznie nie domyślał, to by pewnie nie grał.
Zresztą, niektórzy młodsi zawodnicy byli w kilku kwestiach lepsi ode mnie. Pamiętam, jak
przyszedł jeden z nich na trening. Napruty! Wchodzi do szatni i jeszcze jakoś się trzyma, choć
widać, że w nogach ma z osiem meczów, oczy równie zmęczone. Idziemy na trening. Nie
wiem, czy to słoneczko tak go trzepnęło, ale gościu kamuflował się coraz słabiej. Myślał, że
trenerzy nic nie zauważą. Początkowo szło nieźle. Ustawiliśmy "dziadka" i kopiemy w kółko.
On nie może wyjść ze środka przez kilka minut. - Pięćdziesiąt sześć, pięćdziesiąt siedem... -
słychać odliczanie przy każdym kopnięciu piłki. W końcu poszła szybka wymiana. Tak się
chłopak zakręcił, że... z rozpędu przywalił głową w kraty. Nie to było jednak najgorsze. On w
tych kratach utknął! - Kurwa, nie mogę wyciągnąć głowy! - bełkotał. Trener patrzy, a
nawalony piłkarz w połowie jest na boisku, a w połowie na trybunach! - Nie rób jaj, wychodź
- mówimy. - Jak wychodź, jak kurwa łeb mam między kratami?! - pytał. W końcu wydostał
się z pułapki, choć równie dobrze mógł pójść w drugą stronę - od razu na trybuny. Tego dnia
dostał wolne.
Nieuchronnie zbliżał się termin półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Oprócz nas do tego
etapu awansowała Barcelona, Juventus i Manchester United. Miała być jeszcze Sampdoria i
wszystko git. Tymczasem taki obciach - w półfinale jakaś tam Legia, z jakiejś tam Polski, z
jakimś tam Kowalczykiem w ataku. Najpierw było losowanie. Strasznie chciałem trafić na
Barcelonę. Pod względem sportowym losowanie nie miało żadnego znaczenia, ale ta
Barcelona we mnie tkwiła. Czułem, że nadszedł czas, aby... zagrać na Camp Nou. Siedziałem
ze swoją paczką przy placu Konstytucji, w Horteksie na lodach. Nagle wiadomości sportowe
w radio. Kelner na nasze życzenie podgłosił. - Teraz podajemy wiadomość dnia. Legia
Warszawa w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów zmierzy się ze słynnym angielskim
Manchesterem United. Pierwszy mecz odbędzie się przy Łazienkowskiej - dopłynęło do nas z
głośników.
- Dobra, wszystko jedno. Old Trafford też jest ładne - powiedziałem. Skoro byłem taki
bezczelny, że dokopałem Sampdorii, to teraz nie mogłem bać się losowania. Jeszcze przed
meczem mieliśmy z działaczami Legii identyczną rozmowę jak przed rywalizacją z
Włochami.
- Ile chcecie? - zapytali. Myśleliśmy, że znowu potraktują nas jak frajerów i zgodzą się na
każdą sumę.
- Po dwadzieścia tysięcy dolarów na głowę - palnął na pewniaka Budka.
- Nic z tego!!! - usłyszęliśmy w odpowiedzi. Widać było, że premie za Sampdorię troszkę
uszczupliły budżet.
- Ale przecież to półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów! Musimy dostać więcej niż za
ćwierćfinał - kontynuował Budka.
- No to ile chcecie? - chyba w końcu wychodziło na nasze.
- Piętnaście tysięcy dolarów na głowę - stwierdził nasz kapitan.
- Ech, dobra... - i wszystko jasne!
Takich gwiazdeczek, co błyszczały raz w życiu, było tysiące. - Kowal, weź usadź tych
Angoli, zrób im Heysel - mówili mi koledzy. To był czas, gdy angielscy kibice mieli na sobie
jeszcze kary za tamte wydarzenia z Brukseli. No i na Legii do pewnego momentu robiliśmy
im Heysel. 41 minuta - Jacek Cyzio wali na 1:0. Jest! - Sampdoria, powtórka z Sampdorii! Ta
drużyna jest szalona i nikt nie wie, na co ją jeszcze stać! - myślałem sobie wtedy na boisku. I
jestem pewien, że pozostali legioniści mieli wtedy w głowie: - Sampdoria, powtórka z
Sampdorii!
Znowu strzelamy gola do przerwy, znowu 1:0 u nas i wystarczy dotrzymać do końca wynik, a
potem na pewniaka jechać na rewanż. No to się natrzymaliśmy wyniku... Anglicy wznowili
od środka, poszła piłka do Lee Sharpe'a, ten skręcił Arka Gmura i dośrodkował - 1:1. Potem
prasa pisała, że to wszystko przez Arka, bo po golu Jacka Cyzio przez całe boisko zasuwał,
żeby go ucałować. Prawy obrońca do lewego napastnika. A jak go mógł nie ucałować!?
Szwagier szwagra?! Szwagier szwagra w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów?! Nikt nie
popełnił błędu, po prostu Manchester strzelił gola, jak setkom innych drużyn.
- To się kurwa nagraliśmy - pomyślałem. I w tym momencie Marek Jóźwiak wyciął Anglika
wybiegającego na czystą pozycję. Czerwona kartka w 44 minucie! Cztery minuty przed
przerwą mieliśmy 1:0 i wystarczyło przeczekać kilkaset sekund. Zrobiło się 1:1 i kończymy w
dziesiątkę, momentalnie zawalił się mecz. W szatni grobowa cisza. Mamy remis z
Manchesterem United, ale każdy załamany. Marek Jóźwiak siedzi z boku i płacze. Normalnie
ryczy. Ech, mógł mu ten sędzia nie dawać czerwonej! Nie było szans na dobry wynik - ten
płacz, ta cisza. Ktoś spuścił powietrze, czekaliśmy na egzekucję. Manchester nawet nic
wielkiego nie zagrał. Ot, zrobił dwie akcje i strzelił jeszcze dwa gole.
Plus taki, że w rewanżu nie mieliśmy nic do stracenia. Już na rozgrzewce szok. Ci ludzie
przyszli na mecz z Legią, choć Manchester już ma awans w kieszeni! Komplet ludzi! Widać
było, że to inny świat piłki. Właśnie na rozgrzewce uderzyłem piłkę w nietypowy dla siebie
sposób - z przewrotki. Nigdy tego nie robiłem, bo bałem się, że się połamię. A tu jedna próba
i od razu gol. Tysiące ludzi zaczęło bić brawo, przeszedł taki przyjemny szmerek. - Oho,
widzę, że żyjecie. To ja was tu jeszcze uciszę! - stwierdziłem. Uśmiechnąłem się sam do
siebie. Coś we mnie wstąpiło. - To ja was tu jeszcze uciszę! - powtórzyłem. Skoro
Manchester może mieć boisko-kartoflisko (a takie miał), to może mieć i piłkarzy-frajerów.
Mecz zaczął się tak, że przez pierwsze 20 minut może raz wyszliśmy z połówki. Potem
wszystko wróciło do normy, normalna walka. Dostaliśmy gola, potem strzeliliśmy. Jacek Bąk
Zgłoś jeśli naruszono regulamin