Jack London - Yah! Yah! Yah! [pl].pdf

(358 KB) Pobierz
379900017 UNPDF
J ACK L ONDON
Y AH ! Y AH ! Y AH !
Był Szkotem, pijanicą i tęgo ciągnął whisky, zaczynając punktualnie o szóstej z rana, od
pierwszej kolejki, którą powtarzał w regularnych odstępach czasu przez cały dzień aż do
udania się na spoczynek, co zwykle następowało o północy. Sypiał zaledwie pięć godzin na
dobę, a przez pozostałe dziewiętnaście był najspokojniej w świecie pijany. W ciągu tych
ośmiu tygodni, jakie spędziłem z nim na atolu Oolong, nie widziałem go trzeźwego ani przez
chwilę. Prawdę mówiąc, sypiał tak krótko, że nigdy nie miał czasu wytrzeźwieć. Stanowił
okaz najwspanialszego i najregularniejszego pijaka, jakiego spotkałem.
Nazywał się McAllister. Był już stary i kiepsko trzymał się na nogach. Ręce mu się
trzęsły jak paralitykowi, co zwłaszcza można było zauważyć, gdy sobie nalewał whisky, choć
nie pamiętam, by kiedykolwiek uronił bodaj kropelkę. Dwadzieścia osiem lat przeżył na
Melanezji, od niemieckiej Nowej Gwinei aż po niemieckie Wyspy Salomona, i tak całkowicie
zespolił się z tą częścią świata, że zazwyczaj posługiwał się owym poczwarnym językiem,
zwanym bêche-de-mer . Tak na przykład w rozmowie ze mną „słońce on wyleźć” oznaczało
wschód słońca, „ kai-kai przynieść” — że podano obiad, a „mój brzuch on pękać” — że cierpi
na żołądek. Był niewielkiego wzrostu, zawiędły i spalony od wewnątrz i od zewnątrz
ognistym spirytusem i ognistym słońcem. Zdawał się niejako spopielony, przypominał
kawałek żużlu, żużlu ożywionego i jeszcze niezupełnie wystygłego, a poruszał się sztywno,
kanciasto, jak automat. Lada podmuch wiatru mógłby go porwać. Ważył dziewięćdziesiąt
funtów.
Ale najbardziej zdumiewającą rzeczą była jego władza. Atol Oolong miał sto czterdzieści
mil obwodu. W jego lagunie sterowało się według kompasu. Zamieszkiwało na nim sześć
tysięcy Polinezyjczyków, krzepkich mężczyzn i kobiet, często liczących sześć stóp wzrostu i
po kilkaset funtów żywej wagi. Atol znajdował się o dwieście pięćdziesiąt mil od
najbliższego lądu. Dwa razy do roku zawijał tu mały szkuner, ażeby zabrać ładunek kopry.
Jedynym białym na Oolongu był McAllister, drobny kupiec i niepoprawny pijaczyna — a
przecież żelazną ręką sprawował rządy nad atolem i jego sześcioma tysiącami dzikich. Kiedy
kazał im przyjść — przychodzili, kiedy powiedział: odejść! — znikali. Nigdy nie poddawali
w wątpliwość jego rozkazu ani osądu. Był swarliwy, jak potrafi być tylko stary Szkot, i
ustawicznie wtrącał się do ich osobistych spraw. Kiedy Nugu, córka króla, zapragnąła
poślubić Haunaua z drugiego końca atolu, jej ojciec wyraził na to zgodę, ale McAllister
sprzeciwił się i małżeństwo nie doszło do skutku. Kiedy król chciał zakupić od arcykapłana
pewną wysepkę na lagunie, McAllister powiedział „nie". Król winien był Kompanii około stu
osiemdziesięciu tysięcy orzechów kokosowych i póki tego nie zapłacił, nie mógł wydać ani
jednego orzecha na inny cel.
1
Jednakże król i jego poddani nie kochali McAllistera. Po prawdzie nienawidzili go
okropnie i o ile mi wiadomo, cała ludność z kapłanami na czele przez trzy miesiące daremnie
usiłowała wymodlić sobie jego śmierć. Szatany, które nań nasyłali, budziły zgrozę, ale
ponieważ McAllister nie wierzył w szatany, nie miały nad nim żadnej władzy. Wobec
pijanych Szkotów zawodzą wszelkie czary. Zbierano resztki jedzenia, których dotknęły jego
usta, pustą butelkę po whisky, orzech kokosowy, z którego pił, a nawet jego ślinę i
odprawiano nad tym przeróżne diabelstwa. Ale McAllister żył nadal. Cieszył się doskonałym
zdrowiem. Nigdy nie miewał febry, kaszlu ani kataru, dyzenteria go omijała, a złośliwe ropnie
i obrzydliwe schorzenia skóry, atakujące na równi białych i czarnych w tym klimacie, nie
imały się go w ogóle. Musiał być tak nasiąknięty alkoholem, że zarazki nie mogły się go
uczepić. Wyobrażałem sobie, jak opadają na ziemię gradem mikroskopijnych drobinek, gdy
tylko znajdą się w zasięgu jego przesyconej wódką aury. Nikt go nie kochał, nawet zarazki,
on zaś kochał jedynie whisky, a jednak żył.
Była to dla mnie zagadka. Nie mogłem pojąć, jak to się dzieje, że sześć tysięcy
krajowców ulega temu wynędzniałemu, zasuszonemu tyranowi. Cud prawdziwy, że nie zginął
nagłą śmiercią już dawno temu. Ludność atolu, w przeciwieństwie do tchórzliwych
Melanezyjczyków, była zawadiacka i wojownicza. Na wielkim cmentarzysku, u wezgłowi i w
nogach mogił, spoczywały pamiątki dawnych, krwawych wydarzeń — łopatki do wykrawania
tłuszczu wielorybiego, stare, zardzewiałe bagnety i kordelasy, miedziane sworznie, żelazne
części rudli, harpuny, bombardy, cegły, które mogły pochodzić jedynie z pieców do
wytapiania tłuszczu na okrętach wielorybniczych, oraz stare działka spiżowe z szesnastego
wieku, które były potwierdzeniem legend o dawnych hiszpańskich żeglarzach.
Na Oolongu okręt za okrętem spotykała katastrofa. Niecałe trzydzieści lat temu statek
wielorybniczy „Blennerdale”, który wpłynął na lagunę dla dokonania naprawy, dostał się do
niewoli wraz z całą załogą. W podobny sposób zginęła załoga „Gasketu”, statku
przewożącego drzewo sandałowe. Wielki francuski bark, „Toulon”, który przed atolem
zaskoczyła cisza morska, zdobyli wyspiarze po zaciętej walce i zatopili w przesmyku Lipau,
przy czym kapitanowi udało się uciec szalupą wraz z garścią marynarzy. Hiszpańskie działka
zaś świadczyły o klęsce jakiegoś okrętu dawnych odkrywców. Wszystkie te wydarzenia
należą już do historii i można je odnaleźć w „Księdze Żeglarskiej Południowego Pacyfiku".
Jednakże miałem się jeszcze dowiedzieć, że istnieje także inna historia, nie pisana.
Tymczasem zachodziłem w głowę, dlaczego sześć tysięcy pierwotnych dzikusów pozostawia
przy życiu jednego zwyrodniałego szkockiego despotę.
2
Pewnego upalnego popołudnia siedziałem z McAllisterem na werandzie wychodzącej na
lagunę, która mieniła się niczym klejnot cudnymi barwami. W tyle, za szerokim na sto jardów
pasmem usianego palmami piasku, fale pełnego morza, okalającego z zewnątrz atol, rozbijały
się z hukiem o rafy. Było straszliwie gorąco. Znajdowaliśmy się pod czwartym stopniem
szerokości geograficznej i słońce, które w swojej wędrówce na południe minęło przed
kilkoma dniami równik, wisiało wprost nad naszymi głowami. Nie było wcale wiatru —
nawet najlżejszego podmuchu. Okres południowo-wschodnich pasatów dobiegał
przedwcześnie końca, a pół-nocno-zachodni monsun nie zaczął jeszcze wiać.
— Nie potrafią tańczyć ni cholery — powiedział McAllister. Zdarzyło mi się bowiem
napomknąć, że tańce polinezyjskie stoją wyżej od papuaskich, czemu McAllister zaprzeczył
tylko z wrodzonej kłótliwości. Było jednak za gorąco, aby się spierać, więc nie odrzekłem ani
słowa. Poza tym nigdy nie widziałem, jak tańczą ludzie z Oolongu.
— Ja panu tego dowiodę — oznajmił przyzywając skinieniem zwerbowanego do pracy
czarnego chłopca z Nowego Hanoweru, który pełnił funkcje kucharza i służącego. — Ty,
chłopak, ty powiedzieć król, żeby tu przyjść do mnie.
Chłopiec odszedł, a po chwili zjawił się pierwszy minister, zmieszany, zakłopotany,
tłumacząc się gęsto i przepraszając. Krótko rzekłszy, król spał i nie można mu było
przeszkadzać.
— Król spać mocno za bardzo — oświadczył na zakończenie.
McAllister wpadł w taką pasję, że pierwszy minister w popłochu wziął nogi za pas i
wrócił z samym królem. Tworzyli przepyszną parę, zwłaszcza monarcha, który musiał liczyć
nie mniej niż sześć stóp i trzy cale wzrostu. Rysy jego twarzy miały w sobie coś orlego, co
często się spotyka u Indian północno-amerykańskich. Urodził się i wychował do rządzenia.
Gdy słuchał, oczy jego miotały błyskawice, lecz mimo to potulnie zastosował się do rozkazu
McAllistera, który polecił mu zwołać kilkuset co najlepszych tancerzy i tancerek z wioski.
Jakoż zaczęli tańczyć i tańczyli tak przez dwie mordercze godziny w piekących promieniach
słońca. Najwyraźniej nie kochali za to McAllistera, ale jemu było to obojętne i w końcu
odprawił tancerzy wśród wyzwisk i szyderstw.
Nikczemna służalczość tych wspaniałych dzikusów była przerażająca. Skąd się to brało?
Na czym polegała tajemnica tego człowieka? W miarę jak dni upływały, dziwiło mnie to
coraz bardziej i chociaż wciąż miałem dowody jego niepodzielnej władzy, nie mogłem ani
rusz znaleźć klucza do tej zagadki.
Pewnego dnia zdarzyło mi się wspomnieć McAllisterowi o moim rozczarowaniu z
powodu nieudanej próby nabycia pary pięknych, pomarańczowych muszli. W Sydney
3
dostałbym za nie pięć funtów jak nic. Zaofiarowałem dwieście cegiełek tytoniu właścicielowi,
który jednak domagał się trzystu. Gdy mimochodem o tym napomknąłem, McAllister
natychmiast posłał po niego, zabrał mu obie muszle i wręczył je mnie. Pozwolił mi zapłacić
za nie tylko pięćdziesiąt cegiełek. Krajowiec przyjął tytoń i był najwyraźniej uradowany, że
wykręcił się tak łatwo. Co do mnie, postanowiłem w przyszłości trzymać język na wodzy. I
wciąż łamałem sobie głowę nad sekretem władzy McAllistera. Posunąłem się nawet tak
daleko, że zapytałem go wprost, ale tylko przymknął jedno oko, zrobił tajemniczą minę i
pociągnął następny haust whisky.
Pewnej nocy popłynąłem łowić ryby na lagunie w towarzystwie Otiego, krajowca,
któremu odebrano owe muszle. Potajemnie dodałem mu jeszcze sto pięćdziesiąt cegiełek
tytoniu, wskutek czego nabrał dla mnie szacunku graniczącego z czcią, co było o tyle
osobliwe, że liczył sobie przynajmniej dwa razy więcej lat niż ja.
— Dlaczego wy kanaka tacy strachliwi? — zagadnąłem. — Ten kupiec, on jeden
człowiek. Wy kanaka dużo za bardzo ludzi. Wy ludzie kanaka jak psy: dużo strach przed ten
człowiek. On was nie zjeść. Dlaczego wy taki wielki strach?
— A jakby dużo człowiek kanaka jego zabić? — zapytał.
— To on umrzeć — odparłem. — Wy ludzie kanaka dawno temu zabić dużo biały
człowiek. Dlaczego bać się ten biały?
— Tak, my ich dużo zabić — brzmiała odpowiedź. — Daję słowo! Mnóstwo! Dawno.
Raz, jak ja być młody za bardzo, jeden duży okręt tu przypłynąć. Wiatr on nie wiać. Dużo
człowiek kanaka wsiąść w czółna, w dużo czółna i złapać ten okręt. My bardzo się bić.
Dwóch, trzech biały człowiek strzelać jak diabeł. My nie bać. My podpłynąć, wejść na okręt
dużo człowiek, może pięćdziesiąt razy po dziesięć. Na ten okręt być jedna biała kobieta. Ja
jeszcze nigdy nie widzieć biała kobieta. Dużo biały człowiek zabity. Jeden kapitan, on nie
zabity. I jeszcze pięć, sześć biały człowiek nie zabity. Kapitan on krzyczeć. Kilka biały
człowiek oni bić. Jeden biały człowiek spuścić łódź i wszyscy oni wsiąść. Kapitan, on opuścić
w łódź biała kobieta. A potem mocno wiosłować mnóstwo. Mój ojciec wtedy być silny
człowiek. On w nich rzucić dzida. Ta dzida wejść w bok ta biała kobieta. I nie zatrzymać się,
ale wyjść z drugi bok. Ona umrzeć. Ja nie bać. Dużo kanaka nic nie bać.
Widocznie musiałem urazić dumę starego Otiego, gdyż nagle ściągnął swą lava-lava i
pokazał mi bliznę pochodzącą najwyraźniej od kuli. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, jego
linka poczęła nagle wylatywać z czółna. Przytrzymał ją i popróbował wyciągnąć, ale ryba
snadź okręciła linkę naokoło gałęzi koralu. Obrzucił mnie spojrzeniem pełnym wyrzutu za to,
że odwróciłem jego uwagę, wyskoczył za burtę nogami naprzód i znalazłszy się pod wodą
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin