Antalogia - Deszcze niespokojne.doc

(1901 KB) Pobierz
Antologia

Antologia

 

 

Deszcze niespokojne

 

2005


Jeżeli wam się dziś wydaje, że zabić to jest prosta sprawa,

Dla tego który był kowalem, dla tego który łan uprawiał.

To nie jest prawda, to się mija, z tym cośmy chcieli i co chcemy.

To nie nasz zawód był zabijać, nie nasza miłość cekaemy.

 

Nie szukaliśmy śmierci, nie szukaliśmy krwi

O orderach na piersi nie marzyliśmy zbyt… z piosenki Edmunda Fettinga

„Nie szukaliśmy śmierci” słowa A. Kreczmar


Jarosław Grzędowicz

Wilcza zamieć


Jarosław Grzędowicz urodzony w 1965 roku, debiutował w 1982. W 1990 roku wraz z Andrzejem Łaskim, Krzysztofem Sokołowskim, Dariuszem Zientalakiem i Rafałem Ziemkiewiczem założył magazyn literacki „Fenix”, w którym prowadził dział prozy polskiej, a od 1993 roku był jego redaktorem naczelnym. Oprócz tego pracuje jako dziennikarz, prowadzi stałą rubrykę naukowo–cywilizacyjną w Gazecie Polskiej i tłumaczy komiksy, głównie z serii Usagi Yojimbo i Batman. W Fabryce Słów ukazały się dotąd Księga jesiennych demonów (2003), jego pierwszy autorski zbiór opowiadań grozy, oraz Pan Lodowego Ogrodu (2005) — najnowsza powieść mistrzowsko łącząca elementy science fiction i fantasy.


Bracia bić i zabijać się będą,

Dzieci sióstr rodzonych związki krwi kalają,

Czasy szaleństwa, bezwstydu, cudzołóstwa,

Wiek topora, wiek miecza i tarcz strzaskanych,

Wiek zamieci wilczych, nim świat w przepaść runie.

Völuspa — Wieszczba Vólvy


Atlantyk Północny

Wrzesień 1944

 

64°27’ N 13°11’ W

stan morza — 3

wiatr — 4B NNW

 

Świat zalany ołowiem, pomyślał Reinhardt, wciskając się między chrapy a kolumnę peryskopu, by utrzymać równowagę na chybotliwym pokładzie. Ołowiane morze marszczyło się długimi, gładkimi falami przypominającymi fałdy na dywanie. Ciężkie, sine niebo wisiało nad głowami jak nagrobna płyta. Dziób okrętu wbijający się w kolejne fale również był szary. Podobnie jak twarz stojącego obok Fanghorsta. Marynarz wyglądał jak dziwaczny stwór o lśniącej, czarnej skórze i z oczami wystającymi z głowy na dwóch czarnych szypułach. Ciekawe, czy kiedykolwiek zdoła oderwać lornetkę od twarzy? Nawet bryzgi piany, wykładające się w odkosach dziobowych i zwieszające jak festony ze spychacza sieci, wydawały się szare. Ołowiany świat. Słychać było tylko świst wiatru i dźwięczne, głębokie uderzenia fal o zbiorniki balastowe jak o pustą beczkę.

W szkłach widać było dwie szare płaszczyzny — ciemniejszą na dole i jaśniejszą na górze. Przecięte nićmi podziałki, nieznośnie monotonne i puste.

— Wracamy do domu, panie Oberleutnant? — zapytał Fanghorst. Z tyłu mat Zemke przepatrujący swój kwadrant tylko parsknął.

— A gdzie się panu niby tak spieszy? — mruknął niewyraźnie Reinhardt, przygryzając ustnik fajki. — Do tych blaszanych baraków i fiordów? Tam jest gorzej niż tutaj.

— Trondheim! — zawtórował mu z tyłu Zemke, cedząc to słowo jak ordynarne przekleństwo. — Zasrana świńska dziura! Nawet nie ma gdzie postawić patyka! Jak pomyślę o St. Nazaire…

— W St. Nazaire pewnie już są Tomki i ciupciają tę twoją Żermenę, aż iskry lecą.

— Ma szansę się zrehabilitować — dorzucił któryś. — Musi odstawić tylko pięć patriotycznych numerków za każdy kolaboracyjny, szwabski sztos z tobą.

— Dość rajdania — warknął Reinhardt. — Zaraz nadleci jakiś Tomek i zrobi ci Trondheim z dupy!

Jeszcze tego brakowało. Nadciągał dyżurny Temat Numer Jeden. Już i tak cały okręt od przedziału torpedowego po maszynownię rozbrzmiewał Tematem Numer Jeden. Gówniarze wyżywali się w gadaniu. Jeszcze tylko brakowało tego na pomoście podczas wachty. Można było dostać kiły od samego słuchania.

Zemke ucichł natychmiast.

Wszyscy wyglądali jak lśniące, czarne kukły. Zapięci szczelnie w ubrania sztormowe, tak żeby pomiędzy postawionym kołnierzem uszczelnionym ręcznikiem a okapem zudwestki mieściły się tylko okulary lornetek.

Przepatrywać horyzont. Minuta po minucie i stopień po stopniu. Każda plamka, która pojawi się w tej szarej, ołowianej nicości, to może być cholerny hudson z brzuchem pełnym bomb głębinowych.

Albo mewa.

Atlantyk nie należał już do nich. Wilki zamieniły się w zwierzynę.

Korba rygla zakręciła się, a potem ostrożnie uniesiono właz. Człowiek, który stał na drabince, najwyraźniej uważał, że nie jest odpowiednio ubrany na spacery w taką pogodę. Boczna fala łupnęła o kiosk i zasypała ich gradem lodowatych kropli.

— Szyfrogram do pana pierwszego oficera!

Reinhardt opuścił lornetkę i rozmasował zdrętwiałe palce. Odczekał kolejne przejście fali, a potem wystukał fajkę o stalowy falochron. Pedantycznie — od zawietrznej, żeby popiół i iskry poleciały w morze. W środku wszystko mu się gotowało. Szyfrogram. Zamiast rozkazu powrotu szyfrogram.

Przeciek nad kolektorami głównego zbiornika balastowego, przeciek przy oringach lewego wału śruby, brak żarcia, dwie tony paliwa, jedna jedyna torpeda w rurze. Chrapy biorą wodę. Wgnieciony cudowny, nowiutki kadłub elastyczny. Wylane osiem akumulatorów, zbocznikowane jakimiś śmieciami. A oni przysyłają szyfrogram. I to jeszcze taki, którego nie może rozłożyć radzik. Chłopak zapewne przepuścił już wszystko przez Enigmę i zobaczył tylko słowo „pierwszy oficer”, a potem ciąg literowo–cyfrowych bzdur.

Niedobrze. Szyfrogram jest jak nagły telegram. Nigdy nic dobrego.

Reinhardt otworzył właz i zszedł na dół, starannie stąpając po szczeblach. Rozkosz. Nie trzeba zjeżdżać na łeb na szyję, nie trzeba zdzierać gardła przy zanurzeniu alarmowym. Radiowiec stał obok z depeszą w ręku, jak nadgorliwy kamerdyner.

Reinhardt rozsznurował taśmy zudwestki i zdjął ją z daleka od ciała, a potem wziął się za rozpinanie sztormowego płaszcza.

Zapleśnieję w tej gumie, skórach, filcach i wełnach, pomyślał. Tu trzeba dostępu powietrza. To nie jest tylko kwestia wody, mydła, ani też wody kolońskiej. Od tygodni nie zdjąłem ubrania.

Gdyby nawet w tej chwili weszła tutaj sama Marlena Dietrich, Marlena otulona tylko szlafroczkiem, miękka, pachnąca i gładka, a potem wślizgnęła się do koi i kiwała na niego palcem zza zasłonki, nawet by jej nie dotknął. Wstydziłby się. To nie po ludzku.

Najpierw kąpiel. Długa kąpiel. Mydło, pumeks, proszek do zębów.

I żyletka, oczywiście. Zgolić tę paskudną, cuchnącą koźlą brodę.

Natrzeć się wodą kolońską.

Potem dopiero można pokazać się kobiecie.

Boże, jak tu cuchnie, jęknął w duchu. Do końca życia przypuszczalnie nie tknę limburskiego sera.

Jednak przyszło mu do głowy, że nawet najbardziej dojrzały i oślizgły limburger to o wiele za mało, by odtworzyć niepowtarzalny aromat okrętu podwodnego. To duszny, słodkawy smród brudnych ciał, rozkładającego się męskiego potu, zwłaszcza tego na stopach, zmieszany z ropą, gumą, kwasem akumulatorowym z zęzy, z delikatną nutą pleśni, wymiocin i amoniaku. Do tego resztki aromatu neoprenowego kleju i farby. Taki koźlo–techniczny odór.

Bosman nazywał to krótko — „mokra bździna”.

— Panie pierwszy, radiogram. — Radiowiec dźgnął powietrze trzymaną w dłoni kartką, jakby chciał wepchnąć mu ją do ust. Pod rzadką jak islandzkie porosty, niedorozwiniętą bródką widać było woskową cerę i czerwone rumieńce na policzkach. Dzieci. To wszystko były dzieci. Podwodne przedszkole Północnego Atlantyku. Zapewne tak samo jak na frachtowcach i w niszczycielach Tomków. Dziecięca wojna. Ten tutaj podskakuje już ze zniecierpliwienia. „No i co? No i co? Puchatku?”

— Czekać! — burknął Reinhardt, walcząc z guzikami zdrętwiałymi i przemarzniętymi na kołki palcami. Zdjął wreszcie ciężki jak nieszczęście płaszcz i powiesił go na kolumnie peryskopu, żeby ociekł. Radiowiec uniósł się lekko na palcach, podsuwając znowu swój świstek niczym lokaj srebrną tacę z poranną pocztą, ale Reinhardt, przysiadłszy na skrzyni z mapami, ściągał ciężkie, podbite od środka korkiem i filcem morskie buty.

— Naprawdę pan sądzi, że nasz dawca szczęścia, Oberbefehlshaber der Kriegsmarine, Großadmiral Karl Dönitz, nie wytrzyma, zanim zdejmę płaszcz?

Radzik spąsowiał pod swoim złotym puchem.

— Taa… — wycedził z zadowoleniem Reinhardt, ściągając przez głowę wilgotny, sfilcowany pulower w nieokreślonym, burym kolorze. Drogi pulower z lamiej wełny, zapinany na zamek błyskawiczny aż po uszy, który jeszcze miesiąc temu był niebieski. — Właśnie tak. Spokojnie i po kolei. Nie szarpać się i nie miotać. Zawodowo trzeba, panie radio. Kuk! Co się dzieje z kawą, o którą prosiłem pół godziny temu?

— Się parzy, panie pierwszy.

— Cholerny zwierzak selcerski, gryzie tę kawę zamiast zmielić — burczał Reinhardt. — Gdzie jest mat z centrali? Co tu się dzieje? Zanieść mi to mokre gówno, jak tylko obcieknie. Rozwiesić pięknie w maszynowni. Ma być suche jak pieprz za pół godziny! Buty też! Dawaj pan ten radiogram.

Nowiutki, jeszcze niedawno nawet pachnący farbą i klejami okręt typu XXI oferował rozmaite luksusy, o których na starym U–250 mógł tylko pomarzyć. Dwie toalety zamiast jednej. Prysznic. Umywalnia. Niestety, wskutek awarii odsalaczy na razie tylko teoretycznie. Można się było wykąpać, ale jedynie w słonej, pompowanej zza burty wodzie. Jednak chyba mniej tu śmierdziało. Gdyby klimatyzatory lepiej działały, może nawet powietrze można by uznać za czyste. Ale najważniejsze, że pierwszy oficer dorobił się malusieńkiego kantorka — niemalże prawdziwej kajuty, którą dzielił jedynie z czifem. Cudowne. Coś jak kibel w wagonie kolejowym drugiej klasy. Na starym VIIC miał tylko koję z zasłonką w przedziale O, jak każdy oficer pokładowy. Teraz z rozkoszą zamknął drzwiczki z udającego drewno arkusza sklejki i mógł rozkoszować się namiastką samotności.

Natychmiast założył inny pulower oraz tenisówki. Odetchnął ciężko i zabrał się do roboty.

Położył kartę na maleńkim składanym stoliczku i otworzył drewniane pudło z Enigmą. Wyglądała jak przerośnięta, cudaczna maszyna do pisania. Klnąc pod nosem, Reinhardt wyszukał w wyłożonych miękko gniazdach cylindry szyfrujące i założył je na osie. Potem zamknął oczy, bębniąc palcami po stole, następnie spojrzał na kalendarz i w sufit, szukając w pamięci aktualnych nastaw.

— 2178, teraz kontakty: REGENBOGEN, ULLA 88 NORDPOL — zamruczał pod nosem, ustawiając oznaczone literami i cyframi pierścienie, a potem przekładając wtyczki do oznaczonych literowo gniazd. — Szlag by ich trafił, banda błaznów. Komancze w dupę jechani.

Pisał niewprawnie, kciukami i palcami wskazującymi, gryząc wygasłą fajkę i cedząc w ustnik okropne słowa. Stukał powoli, potykając się, niczym gminny urzędnik. Nie znosił tego. Mieli tu kalkę, suszki, dziurkacze i kopiowe ołówki. Walizkową maszynę do pisania „Torpedo”, zawierającą czcionkę ze swastyczką, i drugą — ze znaczkiem SS. Pływająca kancelaria pośrodku Atlantyku. Kawa się kończyła, chleb pleśniał, brakowało już aspiryny, ale spinaczy — w żadnym wypadku. Porządek musi być. Stary był prawdopodobnie szczęśliwy.

Reinhardt stukał w klawisze, nie patrząc na efekt, tylko zerkając na kartę pełną kodów, żeby czegoś nie pomylić.

Dopiero po wszystkim spojrzał na kartę z rozszyfrowanym tekstem i zmartwiał.

KAPITÄNLEUTNANT ZUR SEE — to były jedyne sensowne słowa. Resztę stanowił ciąg liter i cyfr bez żadnego sensu. Potrójny szyfr. Naprawdę niedobrze. Zdecydowanie, rzeczywiście, poważnie niedobrze. Nie–pozytywnie. Ponuro. Bardzo złożona sytuacja. Kłopoty.

Zabrał poprzednią kartę i tę nową, po czym odsunął drzwiczki i poszedł do Starego. Ten też dorobił się lepszej kajutki w miejsce dziupli, którą musiał się zadowalać na poprzednim okręcie.

O ile był jakiś poprzedni okręt, pomyślał Reinhardt złośliwie. Wszystko wskazywało na to, że jego wódz żeglował dotąd jedynie na biurku przez oceany paragrafów. Kiedy było już wiadomo, że wchodzą na nowy, oceaniczny XXI, cała załoga była absolutnie pewna, że to Reinhardt dostanie trzeci złoty pasek oraz założy nieprzepisowy, choć tradycyjny, biały pokrowiec na czapkę. Prawdę powiedziawszy, w głębi serca Reinhardt też był tego pewien.

Niestety. C’est la vie. Skończyło się na kawałku blachy na szyję. Taki fetysz. Coś w rodzaju kości kazuara do wetknięcia w przegrodę nosa.

— Szyfrogram dla Kaleu — oznajmił Reinhardt i zapukał do kajuty. Na okręcie zapadła grobowa cisza, która przeniosła się w górę do centrali i w obu kierunkach wzdłuż kadłuba jak trujący gaz. Najpierw szepty: „szyfrogram… kapitański…”, potem zduszone przekleństwa i cisza, jakby zabił ich tymi trzema słowami.

Stary siedział, oczywiście, przy blacie swojego biureczka i skrobał piórem w zeszycie. Wokół piętrzyły się papierzyska, pisma i kwestionariusze. Ścianę nad koją zdobiła wyszyta przez żonę makatka. Niebieskim kordonkiem, łańcuszkiem, w bardzo pruskim stylu. Z pewnością była tam jakaś patriotyczna, budująca sentencja, ale wisiała tak, że nie sposób było cokolwiek zobaczyć. Zakładano się o to. Fenrich Fanghorst upierał się, że to z pewnością „Boże, skaż Anglię!”. Natomiast motorzyści ustalili między sobą, że obstawiają „Naprzód, do zwycięstwa!”.

Reinhardt prywatnie sądził, że raczej „Jeden Naród, jedna Rzesza, jeden Führer”. I pod tym wyprężony hitlerek wśród kwiatków, ptaszków i baranków.

— Słucham, Reinhardt? — Stary uniósł tę swoją bezlitosną twarz belfra od matematyki i spojrzał na Pierwszego przez okulary.

— Szyfrogram trzeciego stopnia, Herr Kaleu — wycedził Reinhardt. — Przyniosłem kartę i maszynę.

— Proszę postawić na stole i wychodząc, zamknąć za sobą drzwi. Przepisy, Oberleutnant.

— Według rozkazu.

— I… Reinhardt?

— Tak?

— Po co pan wrzeszczy na cały okręt, że dostałem szyfrówkę? To budzi tylko niepotrzebne emocje. Załoga powinna cierpliwie czekać na rozkazy, a nie się dekoncentrować. Ci, którzy nie mają wachty, mają obowiązek wypoczywać i pozostawać w gotowości.

— Tak jest — durny bucu, dodał w myślach. Zaraz powie coś o odpowiedniej postawie i żołnierskim wypoczynku.

— Odmaszerować.

 

* * *

 

Reinhardt wcisnął się za stół w mesie O i napotkał ciężki wzrok czifa, który udawał, że czyta wystrzępione numery „Signala” sprzed miesiąca.

— Kuk, kawę do mesy, biegiem! — krzyknął Pierwszy. — Z cukrem i mlekiem! I gorącą jak piekło!

— Ten interes już się kończy — stwierdził czif, składając starannie pismo.

— A skąd to taki brak ducha? Dostał pan nowy, cudowny okręt, perłę niemieckiej myśli technicznej, i jeszcze przed podwieczorkiem zaczyna pan wątpić w zwycięstwo?

— Jak pan opalał się w ogródku na tarasie, dostaliśmy dwa „trzygwiazdkowe” meldunki.

— Kto?

— U–489 i U–88.

— To pewne?

— Ten sam konwój, który zrąbał nam dupę. I jeszcze samoloty.

— 489 to chyba Hagenstoss, a ten drugi?

— Korbatschek.

— Nie znałem. To jakiś nowy. Ale na 489 pływał Vogelmann. Cholera, niemożliwe. Vogelmann?! Znałem go jeszcze ze Szkoły Marynarki. Służyliśmy razem na „Scharnhorście”…

— Dwa jednego dnia! Wyobraża pan sobie coś takiego jeszcze dwa lata temu? Tak, panowie z konkurencji robią się coraz sprawniejsi. W tym tygodniu to już będzie…

— Dziesięć okrętów. Jeszcze dwa i tuzin. Cała paczka. Powinniśmy im dorzucić coś w promocji.

— Taa. Kupują już hurtowo.

— I wcale tanio. Ile zarobiliśmy na całej tej awanturze?

— My jeden i Stimmt jednego, do kupy jakieś sześć tysięcy ton.

— Ale trofea! Zaczynamy już strzelać kutry jakieś.

W przejściu obok mesy zrobiło się ciasno. Zmiana wachty na kiosku. Wszyscy w skórze i cuchnących sztormiakach, już z ręcznikami wokół szyi i z zudwestkami w ręku.

— Zmiana. Nareszcie coś zjemy — ucieszył się Reinhardt. — Stołowy, dlaczego dostaję kawę w tym blaszanym świństwie? Nie ma już filiżanek?

— Wytłukły się — wycedził ponuro marynarz. — Podczas nalotu, melduję posłusznie. Może bym znalazł, ale kuk mówił, że się panu spieszy.

— Spieszy?! Prosiłem o tę kawę godzinę temu! Co się wyprawia na tym okręcie?

— Co pan z nim gada — zauważył czif. — Wołaj pan od razu oberkelnera. Albo lepiej kierownika sali!

Reinhardt ledwo zdążył dźgnąć widelcem parującą papkę z puszkowej kaszanki z cebulą i octową sałatkę z ziemniaków, gdy usłyszał dolatujące z mesy PO komentarze:

— Przecież to śmierdzi gównem! Z puszki ta kaszanka?

— Nie, z twojej babci.

— Och, zamknij się! Zasrane głupoty!

— Pierwszy do kapitana! — zabrzmiało gromko z centrali.

Scheiße! — powiedział Reinhardt.

— Na wieki wieków, amen — dodał czif uroczyście.

 

* * *

 

— Otrzymaliśmy drugą szansę — oznajmił kapitan, patrząc na Reinhardta.

Czyli urodzimy się po raz drugi?! W Kanadzie?! — przemknęło tamtemu przez głowę, ale milczał cierpliwie. Wobec Kapitänleutnanta zur See Waltera Rittera żadne żarciki nie wchodziły w ogóle w rachubę.

— Dobrze pan wie, jakie to szczęście. Otrzymaliśmy doskonały okręt, prosto ze stoczni, i zamiast rozbić konwój zawiedliśmy.

Rozbić konwój jednym okrętem, ty patentowany koźle?! — ryczał w myślach Reinhardt. Prawie że eksperymentalnym i skomplikowanym jak cholera? Na którym połowa tych cudownych patentów w ogóle nie chce działać?! Z bandą dzieciaków, która jeszcze niczego się nie nauczyła? Po tygodniowym rejsie szkolnym wzdłuż Norwegii? Z psującą się instalacją? Czterema uszkodzonymi torpedami? Z przeciekającym balastem?! Tamci mieli ASDIC, który wykrywał ich, jak chciał, mieli te straszne nowe wyrzutnie, które kładły cały dywan bomb głębinowych jedną serią, mieli nawet oryginalną Enigmę, mieli te przeklęte elektronowe maszyny liczące, które łamały każdy szyfr. Mieli dziesiątki niszczycieli, niebo pełne samolotów, a my nie mieliśmy nawet dosyć paliwa, ty bałwanie! Zatopili dziesięciu w tym tygodniu, świński psie! Dziesięciu tylko w rejonie Lofotów!

— Tak. Zawiedliśmy. Wiem, co pan powie: jeden frachtowiec. Ale co to jest jeden frachtowiec, jeżeli przepuściliśmy ich dziesiątki? Naród odjął sobie od ust żywność. Spaliliśmy paliwo, o którym nasi towarzysze w czołgach marzą po nocach. I w zamian co dajemy Führerowi? Jeden maleńki frachtowiec!

„Marysia mała pierdolca miała” — zaśpiewało w głowie Pierwszego. — „Pierdolca jasnego jak śnieg…”

— Dlatego jestem szczęśliwy z naszych nowych rozkazów. Wyznaczono nam spotkanie na pełnym morzu ze statkiem zaopatrzeniowym „Oxfolt”.

„Gdziekolwiek biegła Marysia mała…”

— Tam otrzymamy zaopatrzenie, paliwo, nawet części do naprawienia tych wydumanych, mazgajskich uszkodzeń oraz dalsze rozkazy. Wracamy do akcji!

„Pierdolec rozsadzał jej łeb”. (Oklaski)

— Czy zna pan dokładną pozycję, panie Oberleutnant?

— Ze zliczenia, panie kapitanie.

— Co to znaczy?

Nie wiesz, co to jest zliczona pozycja, pruski, kapustożerny bawole?

— Ostatni namiar braliśmy w nocy poprzedzającej atak. Potem płynęliśmy w zanurzeniu, częściowo klucząc pod bombami, potem po wynurzeniu znaleźliśmy się we mgle, również dzisiaj ze względu na brak widoczności słońca nie można było potwierdzić ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin