Zagadnienia na mizerka.doc

(841 KB) Pobierz
E jak Etnometodologia

 

Zagadnienia egzaminacyjne

 

 

I. Epistemologiczne i ontologiczne problemy nauk społecznych

   Swoiste cechy nauki i wiedzy naukowej

   Cechy naukowego poznawania rzeczywistości

   Modele poznania w naukach społecznych

  Teorie i prawa naukowe– istota, funkcje wewnątrznaukowe i społeczne (spór strukturalistów i funkcjonalistów o istotę teorii naukowej)

   Twierdzenia i prawa nauki – ich rodzaje

    Rodzaje i procedury wyjaśniania w nauce

 

 

II. Paradygmaty współczesnych nauk społecznych

  Pojęcie paradygmatu w ujęciu T. Kuhna – paradygmat jako „matryca dyscyplinarna” i „wspólne przykłady”

Mapy paradygmatów w naukach społecznych w ujęciu R. Paulstona

   Charakterystyka teorii paradygmatu humanistycznego (teoria krytyczna, postmodernizm i postrukturalizm, feminizm

   Charakterystyka teorii paradygmatu interpretatywnego (fenomenologia i fenomenografia, hermeneutyka)

   Siedem doktryn empirystycznego poglądu na naukę

   Linie krytyki pozytywizmu

Pedagogika pozytywistyczna, jej charakterystyka, rozwój i odmiany

 

III. Tradycje (strategie) badawcze paradygmatu humanistyczno-intepretatywnego

 

Badania biograficzne

Badania etnograficzne

Badania w działaniu (action –research)

Studium przypadku (case study)

Stosowane badania społeczne (badania ewaluacyjne i diagnostyczne)

 

IV. Procedury analizy i interpretacji danych jakościowych

Istota, rodzaje i formy danych jakościowych

Kodowanie – istota i procedury

Kodowanie otwarte, selektywne i osiowe

 

V. Etyczne problemy terenowych badań empirycznych

 

 

E jak Etnometodologia

Jak niesie podanie ludowe (choć o wiele bardziej elegancko, a także całkiem prawdziwie byłoby powołanie się tu na "osobistą komunikację", personal communication z bohaterem tej opowieści) David Silverman pewnego pięknego razu bawił w Australii. O ile mnie pamięć nie myli, zabawa polegała na braniu udziału w jakiejś konferencji, a rzecz cała miała miejsce w latach zamierzchłych (czyli przed Images of Organization). Nudziło mu się ogromnie, więc zajął się oglądaniem telewizji. Akurat "włączył mu się" jeden z popularnych para-seriali. Polegał on na relacjach z wypadków samochodowych. Filmowano scenę wypadku, a reporterzy zadawali pytania ofiarom i świadkom. W tle - okropny wrak. Zszokowani ludzie, rozbite szkło, ponurzy pielęgniarze. Człowiek niesiony na noszach. Reporter z mikrofonem, zadający mu pytanie. Taka typowa makabra. To, co najbardziej uderzyło Davida Silvermana, to obserwacja, że wszyscy ci ludzie opowiadali dokładnie tę samą historię, w niezbyt różniących się od siebie wariantach. Opowieść ta dałaby się streścić w sposób następujący: Zrobiłem/am co tylko było w ludzkiej mocy, a nawet więcej. To oni [bez wskazywania palcem na nikogo konkretnego, np. drogowcy odpowiedzialni za stan drogi, dzieciaki które stłukły latarnię, ci którzy nie zainstalowali tu budki telefonicznej itp.]  są odpowiedzialni za to co się stało. Niektórzy opowiadali tę historię długo, urozmaicając ją dygresjami. Inni zawierali swoją wypowiedź z jednym zdaniu. Nikt się nie wyłamał z konwencji. W wyniku tych refleksji David doszedł do wniosku, że wywiad mówi niewiele o człowieku z którym jest przeprowadzany, za to mówi wszystko o kontekście kulturowym w którym ma miejsce. Barbara Czarniawska-Joerges wyraziła to w sposób następujący: "Życie społeczne składa się z rozliczania się [accounting for] z tego co ktoś robi w obecności innych ludzi, wyobrażonych lub prawdziwych, którzy pełnią rolę audytorów." (1992: 117). Ludzie dokonują tych rozliczeń, by wykazać swoją racjonalność (a właściwie racjonalność swych działań) i  prawomocność  - innymi słowy by udowodnić swą społeczną kompetencję. Jak mówi Czarniawska-Joerges, tylko dzieci i umysłowo chorzy zwolnieni są od tego zobowiązania. Dzieci są jednakże poddawane socjalizacji i w tym procesie uczą się jak je podejmować. Ludzie nie muszą koniecznie być "odpytywani" z swojej kompetencji przez innych, "zewnętrznych" audytorów. Często przeprowadzają "audyt wewnętrzny", zastanawiają się, "dlaczego ja to właściwie zrobiłem?/am?", argumentują mniej lub bardziej inteligentnie, starając się przekonać samych siebie o zasadności swoich intencji i sensowności swych działań. Kategorie faktycznie używane przez nas to kategorie naszej kultury i środowiska z którym się utożsamiamy. Przestępcy też racjonalizuje swoje czyny, ale czyni to nie tylko przed kulturą np. Całego Kraju, lecz bezpośrednio przed kulturą w której się wychowali i w której na codzień funkcjonują.

Etnometodologia zakłada, że to jak się rozmawia i to o czym się rozmawia są ze sobą nierozerwalnie związane. Należy zatem analizować zarówno "formę" jak i "treść" - zresztą te kategorie uznaje się za sztucznie wydzielone i wprowadzające w błąd. Etnometodologiczne wywiady zapisywane są w całości, "jak leci": słowa, przerywniki, zająknięcia, cisze, zaczerpywanie tchu, chwile gdy ludzie wchodzą sobie w słowo. Wywiad nie jest koniecznie przeprowadzany bezpośrednio przez badacza. Czasem badacz rejestruje tylko rozmowę jaka ma miejsce między innymi ludźmi, np. między lekarzem a pacjentem. Czyni to osobiście, albo za pośrednictwem kamery video lub dyktafonu (i za zgodą zainteresowanych stron!). Zapis takiego wywiadu jest szczególny: istnieją specyficzne sposoby zapisu np. ciszy (.), które na mnie robią silne estetyczne wrażenie. Zapis taki ma w sobie coś z zapisu nutowego, jest pełen dramatyzmu, różnych znaków i liter (hmmmh, umhhh). Byłam świadkiem transkrypcji takiego wywiadu z taśmy magnetofonowej - niniejszym zaświadczam, że jest to główny powód dla którego nie stosuję tej metody sama. Cofanie taśmy pięćset razy z to samo miejsce by stwierdzić, że mówca właśnie raczył był wypowiedzieć kwestię w stylu Hmgbhm nie należy do moich ulubionych rozrywek (tak wiem, do rozrywek Silvermana też nie, ale oni tam mają sekretariaty które uwalniają ich od takich radości).

David Silverman często zajmuje się badaniem różnych sytuacji terapeutycznych. Jednymi z bardziej znanych jego badań były te poświęcone klinice AIDS, gdzie (za zgodą obu stron, rzecz jasna!) analizował rozmowę lekarza z pacjentem, który właśnie otrzymał diagnozę (np. Miller i Silverman, 1995). Dla mnie są to teksty wstrząsające, nie tylko ze względu na swój rzeczywisty dramatyzm. Również dlatego, że widać z nich wyraźnie jak bardzo ludzie produkują powtarzające się wątki. Historie nie wymagające autorów. "Mówią przez nas wieki" - my sami jesteśmy zbyteczni. Jednocześnie etnometodologowie twierdzą, że ludzie pełnią w tym rolę aktywną, że to oni sami tworzą swoją społeczną rzeczywistość - właśnie w swoich rozmowach, każda z nich jest istotnym elementem świata społecznego w którym uczestniczymy. Nie ma czegoś takiego jak "struktura społeczna" - są tylko nasze codzienne role, które sami tworzymy i sygnujemy. Jeśli nie chcemy, to nie musimy odtwarzać ich w sposób konwencjonalny. Paradoksalnie - autorstwo ról społecznych które gramy jest w zasięgu naszej ręki, odzyskanie go (zyskanie?) nie jest nawet szczególnie trudne. Nie trzeba robić rewolucji by zmienić świat (właściwie rewolucja nie jest w ogóle najlepszym pomysłem z punktu widzenia etnometodologii), wystarczy zacząć rozmawiać inaczej.

Jak twierdzi Harold Garfinkel (1967), uważany za twórcę etnometodologii, w każdą rozmowę wpleciony jest misternie złożony kontekst społeczny, legendy, mity, przesądy, aluzje do czegoś "o czym wszyscy wiemy". David Silverman (1993) dodaje, że każda rozmowa jest inteligentnym uzgadnianiem stanowisk, harmonizowaniem pozycji społecznych, w trakcie każdej rozmowy ludzie potwierdzają negocjacyjnie swoją pozycję w stosunku do swego rozmówcy. Garfinkel zadawał swoim studentom ćwiczenie mające uczulić ich na tę właściwość rozmowy. Polegało ono na obserwacji swego życia rodzinnego i próbie zapisu jego fragmentu w kategoriach tak "zbehawioryzowanych" jak to możliwe. Powstawały opowieści w stylu: "Wysoki mężczyzna wszedł do pokoju, uśmiechnął się i spytał 'jak było w szkole?', a ja odpowiedziałam grzecznie." Prócz tego powstawały także nieporozumienia rodzinne. Studenci próbując wykonać zadanie domowe nieuchronnie doprowadzali swoich rodziców do szewskiej pasji. Zdaniem Garfinkela wynikało to stąd, że przerwana została tkanka społeczna, gdyż studenci problematyzowali to, czego "problematyzować nie należy" w swoim środowisku, mimo że właściwe "nic takiego nie robili" (a nawet dokładnie nic nie robili). Sama ich postawa, ich spojrzenie, obserwujące i oderwane, doprowadzało współrozmówców do szału. W ten sposób przedefiniowywali swoją rolę w tych rozmowach, z osób aktywnie uczestniczących w społecznych negocjacjach (i to tych szczególnie ważnych, codziennych, odbywających się w rodzinie), na nie wiadomo bliżej jaką, w stosunku do której niemożliwe (albo bardzo trudne) jest negocjowanie swojej pozycji. Etnometodologowie słyną z podobnych eksperymentów, polegających np. na podnoszeniu słuchawki i nie odzywaniu się dopóki nie odezwie się rozmówca (bardzo silna konwencja społeczna nakazuje osobie odbierającej słuchawkę odezwanie się, nie czynienie tego powoduje silną frustrację i złość), zadawaniu idiotycznych pytań ludziom, którzy chcą czegoś od nas, np. kontrolerom w środkach komunikacji, w stylu: "Po co?", "Dlaczego?". Taka postawa "obserwatora z Marsa" jest nakierowana na interakcję spoza tkanki społecznej i dostarcza studentom wiele radości, natomiast czasami może być mało przyjemna dla otoczenia (w przypadku "badania" kontrolera, także dla samego badacza - ale czego się nie robi dla Nauki?).

Skoro już jestem przy "E" to nie powstrzymam się przed krótkim komentarzem dotyczącym Etyki badawczej (bez dygresji jak bez ręki). Wielokrotnie w tym odcinku zwracałam uwagę na konieczność uzyskania zgody zainteresowanych stron przy rejestracji rozmów. Jest to wymóg, mam nadzieję, oczywisty. Takich zasad jest jednak więcej. Chciałabym przytoczyć kilka które uważam za szczególnie ważne:

1. Badacz musi chronić rozmówców. Zapewniać im anonimowość, jeśli wyrażą takie życzenie, jeśli trzeba, to pełną. Anonimowość jest o tyle pożyteczną instytucją, że chroni także nas samych przed produkowaniem szmiry zamiast raportów, czegoś co my nazywamy[1] "winietkami" i co jest bardziej podobne do reklamówki albo do hagiografii, niż do naukowego tekstu (same pozytywy, sukces odmieniany przez wszystkie przypadki i grzeczne rozważania na temat jego przyczyn). Należy też dawać rozmówcom do autoryzacji fragmenty tekstu przygotowanego do publikacji gdzie są cytowani. Często domagają się ocenzurowania. Niniejszym zaświadczam że z rozpaczą i wściekłością, a także z obelgami niekiedy - należy to zrobić. Nieuchronnie udaje im się wskazywać najciekawsze miejsca, na którym oparte są najbardziej odkrywcze wnioski. Taka ich natura. Jednak: rozmówcy nie mają prawa do naszych wniosków, analiz i tych wszystkich miejsc tekstu gdzie nie są cytowani wprost! Mogą z nimi dyskutować, nie zgadzać się - a my możemy tę krytykę uwzględnić albo nie. Gdy chroni ich anonimowość, wszystkie refleksje wyprodukowane przez nas są nasze (i my za nie odpowiadamy, co za tym idzie).

2. Nie należy powoływać się na literaturę której się nie czytało. Owszem, każdy z nas conajmniej raz to zrobił. Wolę jednak być fair i cytować z drugiej ręki, kiedy czegoś sama nie czytałam (Czarniawska-Joerges, 1995 za Oakshottem, 1947/1991, przy czym podaje się stronę na której występuje cytat u Czarniawskiej!), mimo że niektórzy krzywią się na takie "poślednie" cytaty. Wolę poślednie cytaty z drugiej ręki niż niepoślednie uzurpowanie sobie.

3. Ostatni już punkt na dzisiaj - ale za to najważniejszy. Jest w środowisku naukowym i twórczym w ogóle jedna rzecz której się nie zapomina i która prowadzi do utraty twarzy, tytułów (jeden profesor w Szwecji pożegnał się w ten sposób ze swoim), a co gorsza - klasy. Jest nią plagiat. Przy cytowaniu podaje się źródło (autor, rok wydania, strona), a w bibliografii - pełne dane. W ten sposób honoruje się prawa autorskie innych ludzi. Cytowanie do upadłego nie jest ani piękne ani mądre, lepiej wyrazić swoje myśli po przeczytaniu czegoś własnymi słowami i odnotować referencje (powołać się), w systemie harwardzkim-europejskim wygląda to następująco: (Czarniawska-Joerges, 1992), reszta danych do bibliografii na końcu.

Dekalogu nie będzie, bo to nie ta litera. Mogę jeszcze pomądrzyć przy okazji innych liter, o czym lojalnie uprzedzam.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

J jak Jakościowe (badania)

 

Termin “badania jakościowe” jest na ogół etykietką, którą obiektywiści (patrz ostatni numer Szturmowca, “I jak Intersubiektywność”!!!) przypinają nie-obiektywistom. Z tego punktu widzenia, badania jakościowe są po prostu mniej wartościowe niż ich ulubione, oparte na metodach ilościowych, a w nazwie zawarte jest często dobrotliwe pobłażanie. Z tego powodu nie-obiektywiści często obruszają się, słysząc o “badaniach jakościowych,” woląc inne określenia, w dodatku bardziej precyzyjnie oddające to, czym akurat się zajmują (badania kulturowe, badania antropologiczne, studia przypadków, etc.). Dr Fleischman zalicza się do tejże właśnie kategorii nie-obiektywistów, często nawet reagując agresywnie na podejrzenia o bycie “jakościowcem.” Jednakowoż są i tacy, którzy uważają, że można “odpeszyć” degradujące etykietki. Poza tym, jest w tym także i coś z dumy uciśnionego, podobnie jak w przypadku mojej znajomej z restauracji, gdzie pracowałam (będąc studentką Uniwersytetu w Lund w Szwecji), która z dumą mówiła o sobie, że jest zmywaczem, podczas gdy wkoło szalała moda na eufemizujące nazewnictwo (“opiekun lokalu” zamiast “sprzątacz”, “asystent kuchenny” zamiast “pomywacz”). Ponadto, “badania jakościowe” to w gruncie rzeczy ładna nazwa — kojarząca się z badaniami “wysokojakościowymi” na przykład. “Jakość przede wszystkim.” “Jakość ważniejsza niż ilość.” Itd. Powyższe względy skłoniły dr Fleishmana do przemyślenia swej awersji i jest on bliski zmiany postawy.

David Silverman w swojej książce Interpreting Qualitative Data (1993) wymienia cztery główne metody wykorzystywane przez “jakościowców”: obserwacja, analiza tekstów, wywiady i transkrypcja. Silverman zaznacza, że wszystkie te metody występują także w swej odmianie “ilościowej,” jednakże mają wówczas zarówno inny cel, jak i rolę w procesie badawczym. Obserwacja “jakościowa” to metoda fundamentalna dla zrozumienia innej kultury. W wersji “ilościowej” niekiedy bywa wstępną pracą badawczą, np. wykonywaną przed przystąpieniem do opracowywania kwestionariusza. Analiza tekstu “jakościowa” służy zrozumieniu kategorii, którymi posługują się uczestnicy (kultury: organizacji, społeczności, grupy, itd.), natomiast “ilościowa” — polega na analizie treści, np. obliczaniu ilokrotnie pojawiają się w dokumencie słowa, uporządkowane według kategorii uprzednio przyjętych przez badacza. Wywiad “jakościowy” to jedna z najbardziej popularnych metod badawczych we wszelkich badaniach kulturowych; według Silvermana polega na zadawaniu “otwartych” pytań niewielkim ilościom rozmówców. W wydaniu “ilościowym” może występować jako survey research (zwany niekiedy surwejem w pięknej rdzennej polszczyźnie), czyli najczęściej zadawanie pytań zamkniętych losowo dobranej próbie badanej populacji. Wywiad ilościowy najczęściej bywa standaryzowany, czyli te same pytania zadawane są respondentom w tej samej kolejności oraz ustrukturalizowany, czyli pytania sprecyzowane są w takiej formie, by respondent odpowiadał zgodnie z przyjętymi wcześniej kategoriami. Przykładem pytania strukturalizującego odpowiedź jest: “ile godzin w tygodniu ogląda Pan/i telewizję?” Można także z góry wymienić kategorie odpowiedzi, spośród których respondent będzie miał za zadanie wybranie jednej (np. “a/ mniej niż 2 godz., b/ 2-8 godz., c/ 8-16 godz., d/ ponad 16 godz.”). Wywiad jakościowy to bardzo często wywiad zarówno niestandaryzowany, jak i nieustrukturalizowany, lub częściowo standaryzowany, lecz nieustrukturalizowany. Taki wywiad często nosi nazwę wywiadu antropologicznego i, najogólniej, jego celem jest zrozumienie, jak rozmówca (w wywiadach jakościowych mamy do czynienia raczej z “rozmówcami,” nie zaś z “respondentami”!) patrzy na interesujący nas wycinek rzeczywistości. Na przykład, interesuje mnie, jak ludzie w pewnej małej prywatnej firmie rozumieją kategorię “rynek” i “klient.” Wokół tych pojęć przeprowadzam z nimi długotrwałe rozmowy, proszę, by opowiedzieli mi o swoich doświadczeniach, w których ważną rolę odgrywają te pojęcia, jakieś konkretne doświadczenia: typowe, albo ekstremalne (szczególnie miłe, szczególnie przykre, szczególnie ważne) z ich udziałem itd. Albo daję się całkowicie “ponieść fali rozmowy” i podążam za moimi rozmówcami tam, dokąd oni mnie prowadzą, albo zadaję pytania “naprowadzające” ich na interesujący mnie temat, ale w miarę, jak rozwija się rozmowa. Nie jest bardzo ważne, czy wszystkim zadam te same pytania (raczej tego nie zrobię, gdyż jeśli wywiad się powiedzie, to ludzie będą mi opowiadać bardzo różne rzeczy), jest całkowicie nieistotne, w jakiej kolejności je zadam — to znaczy, z punktu widzenia wszystkich wywiadów, jakie przeprowadzam. Kolejność jest bowiem istotna z punktu widzenia samej rozmowy — podobnie, jak w każdej poważnej rozmowie; przerwanie rozmówcy opowieści o czymś bardzo emocjonującym i smutnym, na przykład o nieuczciwym konkurencie, który łapówką “podkupił” klienta, co spowodowało rozgoryczenie i kłopoty dla mojego interlokutora i zadanie pytania w stylu: “a czy rynek kojarzy się pani z bazarem?” jest nie tylko idiotyczne, ale i nietaktowne. Wywiad antropologiczny jest grą wrażliwości, niekiedy bardzo trudną, zawsze bardzo emocjonalną. Czasami badania jakościowe przeprowadzane są w formie wywiadu standaryzowanego a nieustrukturalizowanego. Nazywam to “zbieraniem definicji wykonawczych,” co oznacza mniej więcej pytanie ludzi o to, co oznaczają dla nich pewne słowa lub jak rozumieją pewne zjawiska. Wywiad jest standaryzowany, bo wszystkim zadaje się to same pytanie (na ogół jedno). Jest nieustrukturalizowany, bo kiedy przeprowadzam taki wywiad, to mam nadzieję, że ludzie będą odpowiadać różnie! Na przykład, chodzę po mieście z dyktafonem i pytam przechodniów: “Co to jest organizacja?” Czasami odpowiedzi powtarzają się, ale rzadko, na szczęście! — to badanie polecam serdecznie wszystkim studentom Zarządzania, nie tylko trzeciego roku (których okoliczności — czytaj Socjologia Organizacji — zmuszają do takich przygód). Wreszcie transkrypcja (czyli spisywanie wywiadów) jest metodą w wersji jakościowej wykorzystywaną szczególnie przez etnometodologów. Nagrywają oni rozmowy przeprowadzane przez ludzi, a następnie w specjalny sposób (patrz Szturmowiec zawierający odcinek “E jak Etnometodologia”!) zapisują je. Mogą to być, na przykład, rozmowy między lekarzem a pacjentami, wcale niekoniecznie wywiady przeprowadzane przez badacza. Następnie badacze zastanawiają się, jak ludzie organizują swoje wypowiedzi. Również inni “jakościowcy” transkrybują swoje wywiady — spisują z taśmy magnetofonowej treść wywiadu, by “mieć go przed oczami” w chwili, gdy badacz na podstawie informacji z terenu tworzy teorię. Na poparcie stwierdzeń lub celem ilustracji, ubarwienia tekstu, badacze chętnie przytaczają fragmenty przeprowadzonych przez siebie wywiadów. Poważna praca “jakościowa” powinna zawierać wiele takich cytatów. W badaniach ilościowych transkrypcja występuje bardzo rzadko, głównie w celu sprawdzenia, czy dane z wywiadów są prawdziwe.

Jak pisze David Silverman, dla “jakościowców” ważna jest “autentyczność,” bardziej niż “wiarygodność” tak istota dla “ilościowców.” Dlatego “jakościowcy” zbierają historie z terenu, przytaczają je i odwołują się do nich. “Ilościowcy” martwią się wciąż, by uzyskać prawdziwy, prawidłowy obraz rzeczywistości. Dla “jakościowców” ważne jest zrozumienie, choć przez chwilę, jak patrzą na świat inni ludzie. Jeśli kłamią, to ich kłamstwa też są ciekawe, podobnie jak ciekawe jest uświadomienie sobie przyczyn, dla którego świadomie wprowadzają badacza w błąd. Bo to, co ludzie mówią szczerze i wierzą, iż mówią prawdę, jest dla “jakościowca” prawdą — prawdą ludzi, których stara się zrozumieć.

W ujęciu brutalnie upraszczającym, badania “jakościowe” dotyczą “jakości” rzeczywistości badanej, czyli “jak jest” i “dlaczego.” Są opisowe, koncentrują się wokół wypowiedzi, opinii i słów. Badania “ilościowe” koncentrują się na liczbach i ilościowych związkach pomiędzy zjawiskami. Jak pisze David Silverman, “jakościowcy” pragną spojrzeć na świat oczami badanych ludzi, pragną zrozumieć, myślą kategoriami procesów, unikają teorii i wyobrażeń we wczesnych fazach projektu. Interesują ich znaczenia, sens zjawisk z punktu widzenia ludzi, z którymi przeprowadzają badania, wysoko cenią sobie spontaniczność, naturalność — a zatem starają się nie wydawać sądów, dopóki przebywają w terenie (czyli w miejscu prowadzenia badań, na przykład w firmie, czy w sztabie wyborczym). Celem takich badań jest sformułowanie teorii — ale dopiero po “wyjściu z tereniu,” czyli w momencie, gdy zebrało się już taką ilość danych, która badacza satysfakcjonuje poznawczo, intelektualnie, a także emocjonalnie. Kiedy to nastąpi? Ile to czasu zajmuje? Nie wiem! Nie jestem “ilościowcem!” Takie pytania przez “jakościowców” zbywane są najczęściej ironicznym wzruszeniem ramionami.

Gareth Morgan i Linda Smircich (1980) przypominają, że metody badawcze są pochodną paradygmatu, który badacz wyznaje. Metody “jakościowe” pasują do paradygmatów subiektywistycznych i nadają się do badania świata widzianego jako wytwór ludzkiej wyobraźni (skrajny subiektywizm), albo jako coś, co ludzie tworzą wspólnie i wspólnie nadają temu sens (intersubiektywizm). Ludzie widziani są przez takich badaczy jako istotny transcendentalne (każdy umysł jest bogiem), albo autorzy swojej rzeczywistości, albo jako aktorzy społeczni (świat jest teatrem, wszyscy gramy w nim różne role). Dla porównania, “ilościowcy” postrzegają rzeczywistość jako konkretne struktury (to skrajni obiektywiści), albo konkretne procesy, albo pola informacji (czyli coś w rodzaju programu komputerowego, z którego ludzie potrafią korzystać). Ludzie natomiast widziani są przez nich jako mechanizmy odpowiadające na bodźce zewnętrzne (behawioryści słyną z takiej wizji człowieka), jako jednostki dostosowujące się do warunków (im skuteczniej — tym bardziej są inteligentne), albo jako przetworniki informacji (czyli inteligentne istoty, potrafiące korzystać z oprogramowania!).

Innymi słowy, badania jakościowe polegają na bezpośrednim zaangażowaniu badacza w rzeczywistość, na dążeniu do kontaktu ze światami innych ludzi, na próbie zrozumienia tych światów. Podobno Gareth Morgan, Mistrz (przez duże M) dla wielu badaczy organizacji, podczas swoich wykładów mawia, iż w trakcie badań uczy się od innych ludzi; nie stawia siebie w pozycji eksperta, który wie, jak funkcjonują organizacje (jak to czynią pozytywiści). Dla badacza może to się wiązać z poczuciem utraty tożsamości, zrzuceniem togi profesorskiej i ponownym postawieniem się na pozycji studenta, czy może wręcz ucznia. Podczas, gdy pozytywista dąży do wypracowania dystansu do badanych zjawisk, “jakościowiec” pragnie wejść do środka, porzucić dystans. Jeśli jest antropologiem, to zdaje sobie sprawę z tego, że jest nieodwołalnie obcy, że jest przybyszem z innego świata, w najlepszym razie — gościem, w najgorszym — intruzem, ale zawsze outsiderem. A zatem, badania naukowe, czy to ilościowe, czy jakościowe, są (zdaniem dr Fleischmana) usiłowaniem wyjścia poza swoją  umysłową czy duchową izolację w gruncie rzeczy będącą udziałem każdego człowieka, lecz czynią to ze szczególną determinacją poznawczą: bądź to samemu wyznaczając dystans pomiędzy sobą a światem (którego nie jest się w stanie utrzymać), bądź pozwalając światu zdefiniować tę obcość (którą pragnie się przekroczyć).

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

L jak Literatura

 

Dr Fleischman jest ciekawy, ilu spośród Czytelników sięgnęło ponownie po Lalkę Bolesława Prusa w trakcie studiów na Wydziale Zarządzania. Sam czytał tę powieść w ramach szkolnej literatury obowiązkowej i wrócił do niej całkiem niedawno, by ku swemu zdumieniu odkryć ją jako książkę o tworzeniu się nowoczesnej gospodarki rynkowej w Polsce. W wersji “literatura obowiązkowa” książka ta nie zrobiła na nim najlepszego wrażenia — typowa powieść obyczajowa o (zupełnie niezrozumiałej) miłości desperata do nudnej i sprawiającej wrażenie mało inteligentnej  kobiety. Obecnie książkę tę czytało mu się zupełnie inaczej — wiele wątków pozostało w tle, a na plan pierwszy wysunęły się bardzo ciekawe opowieści o ówczesnych podejściach do prowadzenia przedsiębiorstwa, do pieniędzy, do postępu, itd. Właściwie chyba można tę powieść włączyć w zakres literatury do przeczytania w ramach studiów z naszej dziedziny. Niestety, nie jest to epokowe odkrycie dr Fleischmana, lecz sposób widzenia literatury i nauki, istniejący w naszej dyscyplinie od jakiegoś czasu, a szczególnie ciekawie przedstawiony w Good novels, better management pod redakcją Barbary Czarniawskiej-Joerges i Pierre’a Guillet de Monthoux (1994). Na okładce książki widzimy artystyczną fotografię przedstawiającą między innymi pomnik Bolesława Prusa. W spisie treści — wiele smakowitości. Rzadko spisy treści naukowych dzieł aż tak bardzo kuszą do czytania — rzeczywiście, tę książkę zaczęłam czytać natychmiast, kiedy ją dostałam, odkładając to, co aktualnie czytałam, na bok. Nie jestem wyjątkiem — książka cieszy się ogromnym powodzeniem wśród czytelników. Już same nazwiska autorów poszczególnych rozdziałów czyta się z przyjemnością — to sami wielcy z naszej dyscypliny. A więc obiektywistę ucieszy występowanie w publikacji Geerta Hofstede, a interpretatywiści z radością odnajdą Barbarę Czarniawską-Joerges, Pierre’a Guillet de Monthoux (i wielu innych). Wszyscy zaś będą pod wrażeniem nazwiska Klasyka, który opatrzył książkę przedmową — Dwight Waldo już w latach czterdziestych postulował, by nasza dziedzina nauki czerpała inspirację z literatury i obecnie z przyjemnością wita fakt, że tak się rzeczywiście dzieje. Każdy spośród rozdziałów poświęcony jest innej książce (czasem: kilku książkom) z jednego kraju. Wszystkie książki interpretowane są z punktu widzenia organizowania i zarządzania. Do moich ulubionych rozdziałów należą: esej o Lalce Prusa (tak, właśnie stąd przyszło mi do głowy, iżby raz jeszcze przeczytać tę książkę), o literaturze duńskiej, która, jak się okazuje, ma do przekazania sporo mądrości na temat administracji publicznej, o Czerwonym pokoju Strindberga, książce, która może sporo nas nauczyć o reformach, stosunku do zmian i rozczarowaniu. Jak twierdzą we wstępie redaktorzy, Good novels, better management ma na celu demonstrację, w jaki sposób dobre powieści mogą służyć edukacji menedżerów. Ludzie, którzy na codzień zanurzeni są w swą  codzienność, walczą z bieżącymi problemami, w lekturze dobrej literatury mają szansę oderwać się od myślenia w kategoriach pilnych problemów i rozwiązań, uciec od zadaniowości. Dając szansę na rozwinięcie swej wyobraźni, menedżerowie uruchamiają także inny poziom myślenia, łatwiej im jest zobaczyć całość kontekstu, łatwiej także wymyślić coś zupełnie nowego i twórczego. Zresztą, w naszej dziedzinie istnieje pewna tradycja  myślenia narracyjnego — wystarczy wspomnieć znakomite studia przypadków przygotowywane na Harvardzie, które - zgodnie z wytycznymi tej uczelni - mają być pisane tak, by wywołać u czytelnika wrażenie “bycia w środku” prezentowanego przypadku, zapomnienie, że znajduje się w sali wykładowej, wczucie się w rozterki i problemy bohaterów. To brzmi jak opis tworzenia książki realistycznej lub naturalistycznej — i tak pisane są najlepsze spośród harwardzkich case studies. Powieści mogą być czytane podobnie jak tego typu dydaktyczne studia przypadków. Dotyczy to zwłaszcza wiedzy o czasach minionych, na przykład o początkach polskiego kapitalizmu, gdzie najpełniejsze i najbardziej autentyczne opisy występują właściwie wyłącznie w dziełach literackich z tamtych czasów. Dzięki wiedzy przedstawionej w sposób literacki możliwe staje się “management of complexity,” radzenie sobie ze złożonością, co wymaga wyczucia, wrażliwości i wyobraźni. Książka Barbary Czarniawskiej-Joerges i Pierre’a Guillet de Monthoux pokazuje, że jest to możliwe i że, istotnie, pożytek z wykorzystania powieści w edukacji menedżerskiej jest znaczący.

Chciałabym zaproponować lekturę osobom zainteresowanym strategią — mam na myśli powieść Wszystko dla pań Emila Zoli.1 Jest to opowieść o konkurencji i o tym, jak w niej wygrać. Akcja rozgrywa się w Paryżu w czasach Drugiego Cesarstwa i zaczyna się przybyciem do wielkiego miasta prowincjuszki Denise wraz z dwoma młodszymi braćmi. Dziewczyna jest główną bohaterką książki, gdy czyta się ją jako powieść obyczajową o niezwykle dzielnej dziewczynie, która potrafiła sobie poradzić w życiu. Jeśli czytamy książkę jako opowieść o zarządzaniu, to główny bohater pojawia się odrobinę tylko później, jeszcze w pierwszym paragrafie książki — dziewczyna zatrzymuje się zdumiona, spotykając go. Wszyscy troje “[s]tanęli jak wryci, zbici w gromadkę [...] — To się dopiero nazywa magazyn!” (1954: 5) zawołała Denise, mając na myśli głównego bohatera.

 

U zbiegu ulic Michodiere i Neuve-Saint-Augustin wystawy wielkiego magazynu nowości grały żywymi barwami na tle bladego i cichego dnia październikowego [...] Przed drzwiami magazynu dwaj subiekci, stojąc na podwójnej drabince, kończyli rozwieszać wełny; w oknie wystawowym od strony ulicy Neuve-Saint-Augustin inny sprzedawca, klęcząc, zwrócony tyłem do szyby, delikatnie układał w fałdy sztukę niebieskiego jedwabiu. W magazynie nie było jeszcze kupujących.” (s. 5)

 

Magazyn nazywa się Wszystko dla Pań. Pośród podupadających tradycyjnych sklepików sprzedających materiały, dom towarowy rozkwita. Denise nie od razu zostaje zatrudniona w magazynie. Wpierw pracuje u swego stryja w jego sklepie, który wyglądał zgoła inaczej, był

 

jakby przytłoczony sufitem [... wznosiło się nad nim] bardzo niskie piętro o półkolistych, więziennych okienkach. Wypełzła ze starości boazeria, takiej samej jak szyld butelkowozielonej barwy, otaczała z obu stron dwa głębokie, czarne i zakurzone okna wystawowe, gdzie niewyraźnie rysowały się nagromadzone sztuki materiałów. Otwarte drzwi prowadziły jakby do wilgotnych ciemności piwnicznych” (s. 9).

 

Rzemieślnicy, mimo pokoleniowej wiedzy w dziedzinie handlu materiałami (a może właśnie — z powodu tej wiedzy?), przegrywają w konkurencji z wspaniałym magazynem, który nie tylko wygląda inaczej, ale jest innego rodzaju przedsięwzięciem, urągającym wręcz tradycji handlu. Niektóre towary wystawiane na sprzedaż są po cenach śmiesznie niskich, a jednak sklep nie bankrutuje — wręcz przeciwnie! Coraz to zmieniany jest wystrój, a wystawy nie mają nic z rzeczowych gablot informujących klienta, jakimi towarami sklep handluje. Firma rozwija się szybko, nawet zaskakująco szybko. Konkurenci są zdumieni, wstrząśnięci, nawet zgorszeni. Wprawdzie liczą na lojalność klienteli, ale są pełni obaw. Mają rację — magazyn potrafi klientkom oferować coś, czego nie umie żaden z drobnych sklepikarzy. Być może są to po prostu marzenia. Tradycyjni sklepikarze szczycą się swoją etyką zawodową, twierdzą, że wyróżnia ich ona od prowadzących magazyn Wszystko dla Pań. Zapewne jest w tym sporo racji. Przedsiębiorca nie jest bynajmniej człowiekiem świątobliwym. Jednak on właśnie wygrywa, na wszystkich frontach, wygrywa w walce o klientów, o pracowników, w końcu nawet w życiu prywatnym. Być może jest odważny, być może ma szczęście. A może to co robi jest właśnie — strategią?

Jednak nie tylko dydaktyka korzysta z literatury pięknej. Ostatnio sporo mowy jest na temat zbliżania się do siebie literatury i nauki. Jeden z silniejszych i szczególnie znaczących głosów należy do Jeana François Lyotarda (1979/1984), który poruszył kwestię stopniowego uprawomocniania się wiedzy narracyjnej, obok dominującej w epoce modernizmu wiedzy logo-naukowej (czyli nauki opartej na modelach, zwłaszcza matematycznych, uogólniających wnioskach i prawach, wykluczającej w zasadzie to, co szczególne, niepowtarzalne, jednostkowe i nie akceptującej formy opowieści jako prawomocnej formy dyskursu). Barbara Czarniawska-Joerges (1995) pisze o roli narracji w naukach o organizowaniu. Przypominając, jaką rolę odgrywają już od dawna studia przypadku, postuluje uprawomocnienie wiedzy narracyjnej w naszej dyscyplinie, korzystanie z narracji w celach poznania i zrozumienia rzeczywistości organizacyjnej. Dyskusja na temat łączenia gatunków pisania, w tym pisania literatury pięknej i naukowej, trwa i jest aktualnie w pełnym rozkwicie. Na ogół mówi się dużo na temat pisania tekstów naukowych w konwencji prozy realistycznej (np. Czarniawska-Joerges, 1995b), ale także o konwencji dramaturgicznej (Paget, 1995), impresjonistycznej (Van Maanen, 1998) itd. Autorzy zaczęli patrzeć na teksty naukowe jako na dzieła pisane i oceniają je w kategoriach literackich. Niestety, ocena wypada na ogół marnie, żeby nie powiedzieć — źle. Naukowcy piszą formalnie, bezosobowo, po prostu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin