© - artykuł chroniony prawem autorskim - zasady korzystaniaZofia Nałkowska
Zofia Nałkowska urodziła się 10 listopada 1884 roku w Warszawie. Jej ojciec, Wacław Nałkowski, geograf, socjolog i historyk, szybko wprowadził córkę do kręgów intelektualnych i artystycznych stolicy. Nałkowska bardzo wcześnie zaczęła swą karierę pisarską i już w 1898 roku w Przeglądzie Tygodniowym ukazał się jej pierwszy utwór poetycki. W 1901 roku autorka ukończyła prywatną warszawską pensję dla dziewcząt. Ponieważ w zaborze rosyjskim, na terenie którego mieszkała, kobiety nie mogły uczęszczać na uniwersytet, autorka nie zdobyła formalnego wykształcenia. Dbała jednak o swe wykształcenie, wiele czytając oraz korzystając z wykładów prowadzonych przez Latający Uniwersytet. Mając dwadzieścia lat opublikowała pierwszą powieść – Kobiety. Analizowała w niej kobiecą psychikę, uczucia i erotyzm. W tym samym roku poślubiła L. Rygiera i wyjechała z nim do Krakowa. Po kilku latach para wróciła do Warszawy. W 1922 roku Nałkowska ponownie wyszła za mąż za Jura-Gorzechowskiego, jednak rozstała się z nim już w 1929 roku. Była członkinią Pen Clubu oraz Związku Literatów Polskich. Od 1933 roku stała się także członkinią Polskiej Akademii Literatury. W czasie wojny mieszkała w stolicy, a źródłem utrzymania dla niej, jej siostry i matki był prowadzony przez autorkę sklep z tytoniem. Po wyzwoleniu przeniosła się do Karkowa, gdzie uczestniczyła w pracach Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich. Autorka zmarła w 1954 roku w stolicy. Pochowano ją na warszawskich Powązkach. Cechy twórczościStyl autorki jest niepowtarzalny, Nałkowska starał się go kształtować od wczesnych lat młodości. Całe życie pisała również dzienniki, które opublikowano po jej śmierci i które stały się obrazem życia literackiego w dwudziestoleciu międzywojennym, świadectwem inspiracji, z jakich czerpała autorka oraz obrazem przeżyć osobistych. Wątki autobiograficzne można odnaleźć zwłaszcza we wczesnych powieściach Nałkowskiej. W późniejszej twórczości zdają się już zanikać. Cechą jej wczesnej twórczości zdaje się być również intelektualizm i próba rozumowego wyjaśnienia świata oraz ludzkiej psychiki. Nałkowska w tym okresie zdawała się pozostawać pod wpływem dwu modeli sztuki – jeden pochodził z Europy Zachodniej i opierał się na kryzysie wartości oraz systemów filozoficznych, plasując się w pobliżu nurtów takich jak pesymizm oraz irracjonalizm. Drugi model wywodził się z Polski, kształtował się pod wpływem zaborów, miał charakter realistyczny, podejmował zagadnienia społeczne i polityczne.
Wczesny okres twórczości autorka poświęciła zagadnieniu kobiety, jej roli w społeczeństwie, emocjom i uczuciom. Kobiety te miały rysy postaci młodopolskich – były to często femmes fatales, istoty demoniczne. Korzystając z modernistycznego stylu autorka pisała w bardzo barwnie, z licznymi ozdobnikami, dbała jednak o jasność i przejrzystość narracji, kierując ją w bardzo realistyczny sposób. Jak zaznaczyła kiedyś sama autorka, cezurą w jej twórczości była pierwsza wojna światowa. Zmieniła ona między innymi pisarski warsztat Nałkowskiej – patetyczność i wzniosłość zastąpił styl bardziej chaotyczny i mniej ozdobny. Uwagę swą skierowała również na badanie ludzkiej osobowości, zachowań, wpływu innych ludzi, działań oraz środowiska. W jej powieściach uwidaczniać zaczął się psychologizm.
Psychologizm - tendencja do pokazywania bohaterów literackich przez pryzmat ich zachowań, psychiki.
Przemiany, jakie zaszły w twórczości Nałkowskiej, były częścią przemian, jakie zachodziły w całej polskiej prozie. Obok innego języka, obejmowały również opisywanie powszechności i normalności, zachwyt „autentycznością” życia. Z czasem twórczość autorki zaczął charakteryzować społeczny krytycyzm. Wszystkie utwory autorki można zaliczyć do grona prozy obyczajowej i psychologicznej. Inne dzieła
· Kobiety
· Charaktery
· Romans Teresy Hennert
· Granica (1932)
· Dom kobiet
· Niecierpliwi
· Medaliony (1946)
· Węzły życia
· Dzienniki
Granica jest kulminacyjnym utworem w twórczości Nałkowskiej, będącym manifestem filozoficznym, artystycznym oraz ideowym autorki. Jest również syntezą jej wiedzy o człowieku, społeczeństwie, osobowości ludzkiej i jej determinantach. Granica jest doskonałą syntezą wiedzy o człowieku z artyzmem narracji, kompozycji i stylu. W Granicy autorka postawiła wiele bardzo aktualnych pytań – o moralność człowieka, granice moralności oraz tożsamości, o wybór postaw i ich uwarunkowania.
Oświęcim
Znaczenie tytułu i motta – artyzm i dokumentalnośćOto dwa zapisy Nałkowskiej z Dzienników czasu wojny:
Wracałam aleją grobów, szpalerem nagromadzonych trupów. Znajome nazwiska, sylwetki, m e d a l i o n y (…) [7 maja 1944]L u d z i e l u d z i o m g o t u j ą t e n l o s. Ludzie są wszystkim na świecie i niezależnie od swej wartości, niezależnie od swych do tego tytułów – tylko ludzie stanowią o rzeczywistości.[lipiec 1944]
Proza Nałkowskiej nie zawsze była taka, jaką przedstawiają Medaliony. Literaturoznawcy mówią o ewolucji pisarki „od kwiecistości do prostoty”. Sama Nałkowska pisze w autokrytycznym artykule pod tytułem O sobie (druk w „Wiadomościach Literackich” 1929, nr 47), że rozpoczynała od literatury niewinnej, egocentrycznej, zapatrzonej w ideały. Jej zainteresowanie analizą ludzkiej psychiki osadzone było w bogatej lekturze, wywiedzione było z atmosfery intelektualnej dyskusji, w której wyrosła dzięki środowisku ojca. Wojna pokazała Nałkowskiej coś, z czym dotąd się nie spotkała– cudze cierpienie. Znamy wcześniejsze utwory tej znakomitej pisarki, choćby powieść Granicę, w której zawarła tragiczną historię kobiety, zdeterminowanej przez role społeczne. Pełna poświęcenia, odwagi stanięcia na granicy, bohaterka pragnie ratować świat wokół siebie, pragnie odnaleźć ciszę wewnętrzną lub choć jej pozór – za wszelką cenę. W prozie Medalionów nie ma już budowania nastroju: początku, rozwinięcia akcji, zakończenia. Nie ma zbyt wielu epitetów, uładzonego języka opisów, nie ma napięcia intrygi ani misternej konstrukcji psychologicznej bohaterów. Medaliony dają inną wiedzę o świecie, a może – w inny sposób przekazują wiedzę o świecie innym niż nam się dotąd zdawało, o świecie apokalipsy, który poraża swoim autentyzmem. Ludzie ludziom zgotowali ten los. „Oskarżam” Zofii Nałkowskiej jest jednoznaczne. Obozy nie były przypadkiem. Koszmar wszechogarniającej śmierci przygotowywany był skrzętnie przez sztab ludzi w ciągu określonego czasu. Systematyczny pogrom zrealizowany był przez odpowiednie jednostki i zwarte grupy. Każda zbrodnia była udokumentowana, większość miała „naukowo” lub ideologicznie określony cel. Rozkazy były rozkazami do wykonania, a nawet niektórzy okazywali się bardziej gorliwi w spełnianiu tej apokalipsy. Mimo że książka Nałkowskiej pokazuje pojedyncze przypadki, kilka fragmentów powszedniego życia jeńców obozów, ofiar wojny – służy to przecież ukazaniu powszechności, masowości zagłady. Takiej powszedniości doświadczyły miliony istnień ludzkich. Medalion to nagrobna fotografia lub płaskorzeźba upamiętniająca zmarłego. Utwory zebrane w cyklu Nałkowskiej mają charakter podobny do tych drobnych fragmentów naszej kultury, elementów tanatologii. Niczym miniaturowe szkice lub rzeźby wykute w kamieniach nagrobnych, opowiadania te są portretami ofiar wojny. Są to portrety – symbole, ponieważ mimo swej jednostkowości mówią o tragizmie wielkiej masy ludzi. Literackie medaliony Nałkowskiej upamiętniają czas wojny w żywym właściwie mówieniu ofiar. Chodzi o to, że rzeczywistość zamknięta w tekstach Medalionów jest rzeczywistością minioną: wojna się skończyła, ludzie, rozmawiający wtedy z Nałkowską, także odeszli, jak i sama autorka. Ale gdy wraca się do kart opowiadań, tak jak przechodzi się pomiędzy grobami, postaci tu napotkane mówią wciąż w czasie teraźniejszym. Słuchamy ich losów jakby nagranych na taśmę, tak jak niegdyś Nałkowska słuchała tych historii bezpośrednio. Jest to możliwe także dzięki owej metodzie pisarskiej autorki, niewątpliwie metodzie artystycznej – poprzez skrót, wybór faktów, komentarzy oraz niewidoczną warstwę jej autorskiego głosu. Krytycy zauważają tu rozwarstwienie: zewnętrzna surowość i rzeczowość kryją głębię emocji: szok, zdziwienie, wzruszenie, kategoryczny sprzeciw czy rozpacz.Medaliony są jednym z wielu głosów, świadczących o „czasie pogardy”, „czasie apokalipsy”. Książka Nałkowskiej wyraża tę prawdę o człowieku, którą niezmiernie trudno jest wyrazić, bo jest to prawda o pokładach zautomatyzowanej obojętności, drzemiących w człowieku; obojętności na to, co ludzkie.
© - artykuł chroniony prawem autorskim - zasady korzystaniaOświęcim
Profesor Spanner1W majowy, pogodny, ale i chłodnawy dzień, kilka osób odwiedza Instytut Anatomiczny pod Gdańskiem. Narrator i inni członkowie Komisji , w towarzystwie dwóch profesorów niemieckich, schodzą do piwnic. Tu znajduje się składnica ludzkich ciał. Leżą w cementowych, długich basenach. Ludzkie głowy zrzucone są do oddzielnych kadzi. Trupy przypominają kamienne posągi, pocięte równo i czysto. Obserwujący zatrzymują się przy zwłokach marynarza, z wytatuowanym napisem Bóg z nami. Potem widzą głowę tego młodego mężczyzny. Ma otwarte, spuszczone oczy, dziwny wyraz twarzy. Wszystkich ciał jest trzysta pięćdziesiąt. Są jeszcze i puste baseny. W kilku kotłach niedawno gotowały się trupy obdarte ze skóry. Ktoś wyciąga pogrzebaczem ociekający korpus. Są także skrzynie z poukładanymi, spreparowanymi skórami ludzkimi. Na półkach, za szkłem, ułożono wygotowane ludzkie czaszki i kości. Na końcu, za piecami do spalania odpadków, stoi stół, na którym znajdują się kostki mydła. Grupa zwiedzających wychodzi na dziedziniec. Stąd widać, że budynki Instytutu były parokrotnie podpalane. Dwaj naukowcy niemieccy zostają odprowadzeni w inną część gmachu. Komisja opuszcza teren uniwersytetu.2Przesłuchanie więźnia. Komisja bada cele i przebieg działalności profesora Spannera, głównego szefa Instytutu Anatomicznego w czasie wojny. Zeznaje młody gdańszczanin. Zanim został najbliższym pomocnikiem profesora, pracował w fabryce amunicji, wcześniej na ulicy przy odśnieżaniu. Był jeńcem wojennym – walczył jako ochotnik, harcerz – ale uciekł. Kiedy jego ojca zabrano do obozu, przyjaciel matki, Niemiec, dał mu pracę u profesora Spannera. Profesor pisał książkę, prowadził kurs preparatorski dla studentów, miał kilku zaufanych pomocników w Instytucie: zastępcę, profesora Wohlmanna, starszego preparatora von Bergena, asystentkę techniczną Koitek, młodego gdańszczanina oraz dwóch robotników, Niemców. W 1943 r. oddano wykończony budynek do użytku Palarni. Spanner szybko sprowadził maszyny do oddzielania mięsa i tłuszczu od kości. Studenci zajmowali się oddzielaniem i preparowaniem skór. Tłuszcz zabierano do osobnego, tajnego pomieszczenia i pod nieobecność studentów wyrabiano z niego mydło. Instytut odwiedzali w czasie wojny inni niemieccy naukowcy i lekarze. Każdy mógł wejść do pomieszczeń tajnej fabryki mydła. W widocznym miejscu wisiał recept – przepis na mydło. Dbano o czystość, rzetelność pracy wszystkich. Profesor troszczył się o dostawy odpowiednich ciał – niezniszczonych, niezepsutych (świeżych).
Opowiadający przypomina sobie, jak był świadkiem poświęcenia gilotyny w gdańskim więzieniu. Pojechał tam wraz z profesorem, jako członek delegacji uniwersytetu. Więzienie stało się jednym z lepszych źródeł trupów. Spanner robił zapasy ciał i tłuszczu. W basenach Palarni składowano wpierw jeden i pół centara tłuszczu, a gdy Niemcy zaczęli cofać się do Rzeszy – jeden centar. Zeznający zdaje się być zdziwiony usłyszawszy pytanie, dlaczego wyrabianie mydła było sekretem, dlaczego nie każdy mógł wejść do pomieszczeń, w których wytapiano tłuszcz. Nie odpowiada od razu. Nie wiedział też, że jego praca była niemoralna.
„Tego mi nikt nie powiedział”
– wyznaje szczerze, gdy Komisja określa robienie mydła z ludzkich ciał przestępstwem. Spanner głównie jemu powierzył robienie mydła. Więzień sądził, że musiał pracować w tajemnicy, ponieważ profesor nie dostał na to polecenia, wyrób mydła był najprawdopodobniej pomysłem Spannera. A że profesor należał do ludzi wiernych partii, więc nie chciał się narażać. W Niemczech, można powiedzieć, ludzie umieją coś zrobić – z niczego…podsumowuje swoje zeznanie gdańszczanin.3Przesłuchanie dwóch starych profesorów-lekarzy, kolegów Spannera, którzy wcześniej towarzyszyli Komisji w fabryce mydła w Instytucie. Obaj zeznali, że widzieli te pomieszczenia po raz pierwszy, że nie wiedzieli o wytapianiu mydła z ludzkich ciał. O profesorze Spannerze mówili tylko, że był autorytetem naukowym w dziedzinie anatomii i należał do partii. Zeznawali z powagą, ostrożnością – Niemcy nie opuścili jeszcze Gdańska, mimo że władze przejęli już Polacy, a w garnizonie stały wojska sowieckie. Zapytani o prawdopodobną przyczynę działania Spannera odpowiadają inaczej. Wyższy, szczupły, o szlachetnych rysach orzekł, że profesor byłby zdolny do takiego czynu, jeśliby otrzymał odpowiedni rozkaz do wykonania. Drugi z przesłuchiwanych, grubszy, o różowej cerze i wiszących policzkach, stwierdził, że Niemcy przeżywały w tamtym czasie kryzys tłuszczów, więc najpewniej przez wzgląd na ekonomię kraju, profesor Spanner zaczął pozyskiwać tłuszcz z ludzkich zwłok.Dno
To co pani naprzód opowiedzieć? – zastanawia się przez chwilę. – Sama nie wiem.
Przed narratorką siedzi kobieta siwa, zaokrąglona, łagodna. Przeszła takie rzeczy, w które nikt by nie uwierzył. I ona sama nie uwierzyłaby także, gdyby nie to, że to prawda. Kobieta miała męża i dwoje dzieci. Rodzina została rozdzielona, wszystkich wzięto do obozów: męża do Pruszkowa, syna wzięli z powstania i kontakt się zerwał. Matka z córką, wpierw skatowane na Pawiaku, zostały potem wywiezione do Niemiec. Kobieta pokazuje pobite ręce. Wspomina, że nie powiedziała Niemcom, że jej dzieci należały do organizacji, że syn uczył polskich konspirantów posługiwać się bronią. Torturowano na Pawiaku wszystkich: bito, robiono zastrzyki, spuszczano krew, wrzucano do cel ze szczurami, które wyjadały mięso z żywych jeszcze ludzi. Dopiero skatowanych więźniów rozstrzeliwano.
W Niemczech ona i córka pracowały w fabryce amunicji. Dwanaście godzin na dobę, w letnich sukienkach i drewniakach, mimo jesieni i zimy. Panował straszliwy głód i choroby z zimna i umęczenia. Kobiety dostawały dziennie kubek czarnej kawy, kromkę chleba i talerz wygotowanych liści jako zupę. Spały w lagrze na gołej ziemi, zaledwie kilka godzin. Nad ranem musiały wytrzymywać długie apele, w deszczu i mrozie. Za niewyrobienie normy karane były bunkrem, w którym najczęściej umierały z zimna i głodu. Esmanki znęcały się nad więźniarkami za najmniejsze przewinienie – złe umycie kubka po ciemku, złe pościelenie łóżka. Śmiały się z kobiet, które słabły lub umierały podczas apeli. Nie wolno było sobie pomagać, rozmawiać, ogrzewać się. Mimo zakazu niektóre kobiety jadły mięso z trupów w bunkrach.Kobieta ożywia się, gdy przechodzi do bardzo ciekawej, jak ją nazywa, opowieści. Kiedy transportowano kobiety z Pawiaka do Ravensbrück, przewożono je po sto w wagonach bydlęcych. Nie miały wody, całą drogę stały ciasno jedna obok drugiej. Pociąg zatrzymał się. Kobiety zaczęły wyć nieludzkimi głosami do wody. Jeden z niemieckich oficerów, z innego pociągu, zainteresował się, co jest w tych wagonach. Powiedziano mu, że przestępcy. Odplombowano jednak wagon. Na widok tych kobiet, oficer tak się przeraził, że rozcapierzył ręce, a jego oczy zrobiły się okrągłe ze strachu. Więźniarki były mokre od potu, czarne na twarzy od kurzu, śmierdziały, stały w gnoju, wyły jak zwierzęta. Żadna się nie udusiła, jak to było wśród mężczyzn, ale niektóre zwariowały. Rzucały się i gryzły inne, wykrzykiwały zatajone na Pawiaku nazwiska. Rozstrzelano je od razu. Rozmówczyni Nałkowskiej żałuje, że nie zapamiętała nazwisk tych więźniarek. Były wśród nich wartościowe, zasłużone kobiety (…). Widzi pani, widzi pani! Nawet Niemiec, i to się przeląkł, jak nas zobaczył. Cóż to dziwnego, że one nie mogły wytrzymać.Kobieta cmentarnaNarratorka opisuje drogę na warszawski cmentarz pod tamtym murem – mowa o murze oddzielającym getto od aryjskiej strony miasta. Domy, w których więziono stłoczonych, skazanych na śmierć Żydów, są teraz przeraźliwie puste. Tak jakby miejsce umarłych, cmentarzysko, zaczynało się już tutaj, w dawnym getcie. Zresztą całą Warszawę obiegają wiadomości o śmierci. Ludzie giną na wszelkie sposoby(…), pod każdym pretekstem. W kaplicach cmentarnych trumny stoją rzędem. Śmierć zwyczajna, osobista, wobec ogromu śmierci zbiorowej wydaje się czymś niewłaściwym. Ale rzeczą bardziej wstydliwą jest żyć. Ze świata przedwojennego nie zostało nic. W powietrzu wisi atmosfera śmierci, drażniące i oddzielające ludzi od siebie nawzajem poczucie strachu i pustki. Rzeczywistość jest do wytrzymania, gdyż niecała dana jest w doświadczeniu. Albo dana niejednocześnie. Dociera do nas w ułamkach zdarzeń, w strzępach relacji, w echach wystrzałów, w dalekich dymach rozpływających się po niebie, w pożarach, o których historia mówi, że „obracają w perzynę”, chociaż nikt nie rozumie tych słów. Ta rzeczywistość, daleka i zarazem rozgrywająca się o ścianę, nie jest prawdziwa. Dopiero myśl o niej usiłuje pozbierać ją, unieruchomić i zrozumieć.
Cmentarz. Miejsce umarłych śmiercią zwyczajną, jednostkową. Napisy nagrobne to skrępowana konwenansem mowa zmarłych, ich ciche przypominanie swoich imion i nazwisk, czasem prośba o modlitwę, czasem wyraz nadziei na wieczność. Grobami opiekuje się kobieta z miotłą i polewaczką. Narratorka przychodzi na cmentarz w czasach grozy, a więc jeszcze w okresie wojny (Nałkowska spędziła okupację w stolicy). Kobieta cmentarna jest pogodna, zdaje się, że rozumie wszystko, z czym ludzie do niej przychodzą. Można z nią porozmawiać o grobach, o losach zwłok i losach ludzi. Jest spokojna, zrównoważona, pewna swej wiedzy i celowości swego zajęcia. Gdy bombardowano cmentarz, opiekunka grobów łagodnym tonem mówiła:
nic im nie będzie (…). Nie umrą przecież drugi raz.
Nałkowska odwiedza cmentarz ponownie, po wojnie. Kobieta cmentarna wygląda jakby przeszła ciężką chorobę. Jest roztrzęsiona, wychudła. Mówi cicho i niepewnie, że ludzie wcale tutaj nie mogą żyć. W mieszkaniach po polskiej stronie muru było słychać odgłosy pacyfikacji getta. Polacy wiedzieli, co się dzieje po drugiej stronie muru. Kobieta opowiada o tym w sposób, jakby wciąż płonęły domy, Niemcy wciąż urządzali polowania na Żydów, matki z dziećmi bezustannie wyskakiwały z okien. Ona nadal słyszy przeraźliwe krzyki, płacz. Nadal nie może spać, jeść, nikt nie może tego wytrzymać. Kobieta sądzi, że Żydzi nienawidzą Polaków bardziej niż Niemców, że chcą wymordować wszystkich Polaków. Wiedziała lepiej, do czegoś jej była potrzebna ta wiara. Ręce kobiety drżą, płacze opowiadając, jak kobiety żydowskie wyrzucają z okien swoje dzieci, a z najmniejszymi skaczą razem. Wolą szybką śmierć niż spalenie żywcem. Opiekunka cmentarza wspomina widok mężczyzny, który skłaniał syna, małego chłopca, do skoku. Dziecko się bało, więc wyskoczyli obaj. Najgorszy jest dźwięk – głuche plask, plask. Kobieta cmentarna wciąż słyszy ten odgłos.Rzeczywistość jest do zniesienia, gdyż jest niecała wiadoma. Dociera do nas w ułamkach zdarzeń, w strzępach relacji. Wiemy o spokojnych pochodach ludzi idących bez sprzeciwu na śmierć. O skokach w płomienie, o skokach w przepaść. Ale jesteśmy po tej stronie muru.Kobieta cmentarna widziała to samo i słyszała. I dla niej jednak rzecz tak przeplotła się z komentarzem, że zatraciła swą rzeczywistość.
Przy torze kolejowymOpowiada człowiek, który nie może zapomnieć ani zrozumieć tego, co widział. Z transportu kolejowego uciekła kobieta. Należała do odważnych, którzy zdecydowali się na ryzyko. W zaplombowanych wagonach przewożono zbitą masę ludzką. Wszyscy wiedzieli, że jadą na śmierć. Wyrwanie desek z podłogi było trudne, długotrwałe, nie dawało wielkich szans. Wielu uciekinierów ginęło pod kołami pociągu lub okaleczeni stawali się ofiarami wszelkiego okrucieństwa Niemców. Ale silniejsi więźniowie wciąż mieli nadzieję. Tym razem strażnicy konwoju zauważyli uciekinierów. Kobietę postrzelono w kolano. Jej męża i kilku pozostałych odważnych trafiono śmiertelnie. Leżała przy torze kolejowym, ani martwa, ani żywa. Nie mogła dalej uciekać, a do lasu miała już tak niedaleko. Ludzie z wioski przychodzili patrzeć na nią. Była Żydówką, miała zbyt czarne oczy i włosy. Najmniejsza nawet pomoc skończyłaby się obozem lub śmiercią. Okoliczni przechodzili obok, opowiadali sobie historię rannej tuż nad jej głową. Jeden młody człowiek nie odstępował od uciekinierki. Przyniósł jej wódkę i papierosy. Inna wiejska kobieta chyłkiem podrzuciła chleb i mleko, ale Żydówka nie wypiła, nie zjadła. Kiedy nadeszli policjanci i naradzali się, co zrobić, kobieta prosiła ich o śmierć. Oni jednak odeszli. Tak więc nikt nie zapragnął zabrać jej stąd przed nocą ani wezwać doktora, ani dowieźć do stacji, skąd mogłaby pojechać do szpitala. Nic takiego nie było przewidziane. Szło już tylko o to, aby tak lub inaczej umarła. O zmierzchu nadeszli policjanci i ów młody mężczyzna. Policjanci wahali się, który ma ją zastrzelić. Wreszcie podano rewolwer nieznajomemu.W nocy dwóch ludzi wyszło z lasu, ale zastali już kobietę nieżywą. Opowiadający kończy wspomnienie:
Ale dlaczego on do niej strzelił, to nie jest jasne (…). Tego nie mogę zrozumieć. Właśnie o nim można było myśleć, że mu jej żal…
Dwojra ZielonaDo lady podchodzi kobieta z czarną przepaską na oku. Towarzyszący jej mężczyzna zamawia okulary i sztuczne oko. Okazuje się, że kobieta ta była w obozie. Narratorka prosi więc o rozmowę, proponuje pobliską cukiernię. Bezoka kobieta odmawia pójścia do kawiarni, nie rezygnuje jednak z rozmowy. Obie kierują się do mieszkania, w którym od dwóch dni była więźniarka znalazła pracę. Jest to mieszkanie na Pradze, będzie tu żydowskie ambulatorium. Mężczyzna ze sklepu nie jest rodziną. Jestem sama – powtarza kilkakrotnie kobieta. W mieszkaniu panie mogą spokojnie porozmawiać.
W 1943 roku na stacji Małaszewicze został zabity mąż. Ona sama była w Międzyrzecu. Ma trzydzieści pięć lat. Straciła oko, zęby, wygląda na dużo starszą, schorowaną. Nazywa się Dwojra Zielona, jej mąż, także Żyd, miał na nazwisko Rajszer. Po tym, jak w 1942 zabrano Rajszera do lagru, wysiedlono Janów Podlaski, w którym mieszkała Dwojra. Nowy Judenstadt utworzono w Międzyrzecu. Co dwa tygodnie wywożono stąd ludzi do Treblinki. Kobieta przeżyła, ponieważ znalazła kryjówkę na jednym ze strychów. Siedząc tam dni, tygodnie, myślała:
„Teraz żyję, a za godzinę nie wiem, co będzie”.
Ale inni ginęli, a ona nie – dopowiada Nałkowska. W grudniu 1942 Dwojra zeszła ze strychu po czterech tygodniach ukrywania się, przekonana, że umrze z głodu i braku wody. Miesiąc później, w sylwestra, Niemcy urządzili sobie zabawę w getcie. Zastrzelili sześćdziesięciu pięciu Żydów, Dwojra straciła wtedy oko. Pani powiem: ja chciałam żyć. Nie wiem, bo nie miałam męża ani rodziny, ani nikogo, i chciałam żyć. Oka nie miałam, byłam głodna i chłodna – i chciałam żyć. Dlaczego? To pani powiem:
po to, żeby powiedzieć wszystko tak, jak pani teraz mówię. Niech świat wie, co oni robili. (…) Myślałam, że będę żyła ja tylko jedna. Myślałam, że nie będzie na świecie ani jednego Żyda.
Kiedy po postrzale w oko, zabrano Dwojrę do szpitala, chciała ze sobą skończyć. Później sama poszła z resztą Żydów do Majdanka. Tam Niemcy bili więźniów bo tak chcieli, nic więcej, robili selekcję. Dwojra pamięta egzekucję młodej dziewczyny, która próbowała uciec. Wszyscy musieli na to patrzeć. Byli też Żydzi, którzy sami się wieszali.Dwojra zgłosiła się do pracy w fabryce amunicji w Skarżysku-Kamiennej. Na jedynym oku, które jej zostało, zrobił się jęczmień, ale nie chciała iść do szpitala, bo to było jednoznaczne ze skazaniem się na śmierć. To właśnie była selekcja Niemców. Dwojra pracowała więc niewidoma, znów chciała żyć. Zęby wyrwała sobie sama. Za złote plomby kupowała chleb. Kobieta opowiada, że po trzynastu miesiącach pracy, przeniesiono fabrykę ze Skarżyska do Częstochowy. Zbliżali się już wtedy Rosjanie. Kiedy sowieci weszli do Częstochowy, z piętnastu tysięcy Żydów zostało pięć tysięcy. Resztę Niemcy wywieźli w głąb Rzeszy. Dwojra także zostałaby wywieziona, ale podczas spisu jej grupy, nadeszli Rosjanie i majstrzy niemieccy uciekli.
Tak, cieszyliśmy się bardzo. Bośmy już nie byli za drutami, bośmy byli wolni. Witaliśmy ich, aleśmy ani krzyczeli, ani nic. (…) Nie mieliśmy siły…
Wiza
Nie mam niechęci do Żydów. Tak samo jak nie mam niechęci do mrówki ani do myszki. Rozpoczyna swoje opowiadanie kobieta, która przyszła z wizytą do narratorki. Jest dosyć tęga, ma krótko ostrzyżone włosy, duże okulary; ma na sobie obozowy pasiak i czapeczkę. Niczego nie potrzebuje, nie prosi, brzydzi się pieniędzmi – nie chce nawet tych, które dostała w Opiece. Kiedy uśmiecha się na wspomnienie o myszce, widać, że jest młoda i ładna, tylko zeszpecona tym ubraniem i uczesaniem więziennym. Była w obozie. Któregoś razu obierała w kuchni blokowej kartofle. Znalazła tam gniazdko myszy. Jej towarzyszka chciała rzucić je kotu, ale ona sama nie pozwoliła. Pamięta jednak swoją myśl:
a jak on będzie, ten kot, jadł te myszy? (…) Była we mnie taka ciekawość jak w gestapowcu – jak to będzie wyglądało?...
W początkach wojny kobieta przeszła na chrześcijaństwo, mówi, że męka Pana Jezusa pomogła jej łatwiej znieść te wszystkie okrucieństwa, które oglądała. W obozie była jako Polka, nie Żydówka. Wiza to łąka pod lasem, pod drzewami. Podczas czyszczenia bloku, które trwało kilka dni, esmanki i Jugosłowianki wyganiały wszystkie więźniarki na wizę. Kobiety stały tam bez jedzenia, bez roboty, kilkanaście godzin dziennie; Francuzki, Holenderki, Belgijki, najsłabsze – Greczynki i najsilniejsze – Polki i Rosjanki. Kobieta mówi, że najgorzej, że było ich tak dużo. Nie wiadomo czy ta, która opowiada, była wśród stojących na wizie, czy może patrzyła z zewnątrz, ponieważ mówi: one, a nie: my. Kobiety stały tam ciasno – brudne, owrzodzone, chore, umierające. Żadna nie chciała być na skraju, bo te najszybciej umierały. Mimo chorób, otwartych ran, więźniarki tuliły się do siebie z zimna. Podczas bicia, kobieta modliła się, żeby nie czuć nienawiści, nic więcej – jak mówi. Ma złamaną nogę, ale nie chce się tym zająć. Pójdzie do szpitala, lecz jeszcze nie teraz. Dostała niedawno list z Poznania od koleżanki z obozu, którą właśnie chce odwiedzić i chciałaby jeszcze zobaczyć morze w Gdańsku. Kobieta wraca do wspomnień z obozu.
Na wizie, kobiety schylały głowy i wciskały się między inne, jak mogły. Wciąż się to wszystko razem ruszało. (…) Jeden dzień był też zimny, ale w południe pokazało się słońce. Kobiety przesunęły się więc w tę stronę. Przesunęły się nie jak ludzie, tylko jakby jakieś zwierzątka. Albo jakby jakaś masa… Tamtego dnia Greczynki śpiewały hymn narodowy żydowski. To nie była fizyczna siła, proszę pani, bo przecież one właśnie były najsłabsze. To była siła tęsknoty i pragnienia.
Następnego dnia Niemki zrobiły selekcję. Wiza była pusta.
Człowiek jest mocnyPałac w Chełmnie, w którym pracował Michał P., wysadzono w powietrze w czasie, gdy spłonęły cztery krematoria w lesie Żuchowskim. Był piękną, zabytkową budowlą, grającą rolę metafory w tym obrzędzie,, który odbywał się tu przez długi czas z nieodmiennym codziennym ceremoniałem. Przywożono ciężarówkami ludzi jeszcze żywych, będących jeszcze sobą, we własnych ubraniach podróżnych. Na wejściu widniał napis: „Zakład Kąpielowy”. Kazano przybyłym rozebrać się, niektórzy jeszcze brali ręcznik i mydło. Po czym wganiano ich w pośpiechu do wielkich aut gazowych. Zatrzaskiwano hermetyczne drzwi. Wtedy zamknięci wewnątrz ludzie orientowali się, krzyczeli, bili w ściany samochodu. Po nastaniu ciszy auto odjeżdżało w ustalonym kierunku. Nadchodził kolejny transport ludzi i nadjeżdżał nowy samochód gazowy. Mieszkańcy okolicznych wiosek Żuchowskich słyszeli krzyki ludzkie, warkot ciężarówek jeżdżących regularnie do lasu. Michał P. mieszkał w Ugaju, pracował u Niemców. Zaprowadził do samochodu swego ojca, matkę, siostrę z pięciorgiem dzieci, brata z żoną i trojgiem dzieci. Chciał także jechać, na ochotnika, ale nie pozwolono mu. Pracował dobrze, był bardzo silny. Polski folksdojcz mówił ludziom, że jadą do pracy. Dlatego się nie bali. W styczniu 1942 zabrano Michała P. wraz z innymi atletycznymi Żydami, na posterunek żandarmerii. Zawieziono ich do Chełmna, do pałacu. Nowi pracownicy byli ciekawi, jak wygląda pałac, ale Niemcy nie pozwolili patrzeć. Przez uchyloną płachtę samochodu Michał zobaczył ludzkie łachmany i żydowski napis
„Kto tu przychodzi, każdy ma śmierć”.
To już wiedziałem, co się dzieje – mówi. Zapędzono go z pozostałymi do piwnicy. Jego praca polegała na sortowaniu ubrań, butów, przyborów, które mieli ze sobą Żydzi. Dowiedział się, że w lesie zakopują uduszonych, więc zgłosił się tam do pracy, myśląc, że z lasu łatwiej uciec.Wzięto trzydziestu Żydów do kopania rowów. O ósmej rano był pierwszy transport z Chełmna. Po otwarciu drzwi samochodu Niemcy odskakiwali, ze środka szedł czarny dym. Potem do auta wchodziło trzech Żydów i wyrzucali trupy na zewnątrz. Opróżniony samochód odjeżdżał. Dwóch Ukraińców obszukiwało trupy, aż do obrzydliwości, w poszukiwaniu złotych zębów, obrączek, zegarków, woreczków z pieniędzmi. Niemcy dokładnie obserwowali rewizję, zabierali znalezione rzeczy do walizek. Potem układano trupy w rowach, na przemian głową i stopami, ciasno, twarzą do dołu. W trzech, czterech metrach rowu mieściło się tysiąc ciał. Dziennie przyjeżdżało trzynaście transportów, po dziewięćdziesięciu uduszonych w każdym. Jeśli któryś z Żydów pracował za wolno, kazano mu kłaść się na trupach i strzelano w tył głowy. Po dziesięciu dniach pracy Niemcy zrobili selekcję wśród pracujących w lesie – słabsi poszli do gazu, zastąpili ich nowi Żydzi z Łodzi.
Jednego dnia wyrzucono z samochodu zwłoki żony i dwojga dzieci Michała P. Mężczyzna położył się na ich ciałach i prosił o śmierć. Jeden z Niemców powiedział wtedy: Człowiek jest mocny, może jeszcze dobrze popracować i bił Michała dopóki ten nie wstał. Wtedy dwóch pracujących Żydów powiesiło się, Michała powstrzymał jakiś pobożny człowiek. Wkrótce udało się Michałowi uciec. Strzelali za nim, ale nie trafili. Schronił się wpierw w stodole, a potem u okolicznego chłopa, który go ogolił, nakarmił. Żyd udał się następnie do Grabowa, gdzie spotkał innego uciekiniera z Żuchowskiego lasu. Teraz nie ma już pałacu, nie ma późniejszych krematoriów. Dopiero przy bliższym, uważnym patrzeniu na las, można zauważyć nową, słabszą trawę w pewnych miejscach; można znaleźć kawałek ludzkiej stopy, skrawek ubrania, pudełko greckich zapałek lub papierek z nazwą apteki albo kosteczki ludzkie.Dorośli i dzieci w OświęcimiuTu dopiero Nałkowska dokonuje skromnego podsumowania:
"Uduszono i spalono te nieprzebrane masy ludzkie w trybie najstaranniej rzemyślanej, zracjonalizowanej, sprawnej i udoskonalonej organizacji. nie wyrzekano się przy tym sposobów bardziej dowolnych, amatorskich, odpowiadających upodobaniom indywidualnym. (…) miliony istnień człowieczych uległy przeróbce na surowiec i towar w polskich obozach śmierci. Majdanek, Oświęcim, Brzezinka, Treblinka, Tuszynek, Wiączyń pod Łodzią, i wciąż odkrywane inne miejsca."
Wystarczył pałac w Chełmnie, zrujnowany spichrz i młody sosnowy las. Wystarczył mały budynek Instytutu Anatomicznego we Wrzeszczu pod Gdańskiem. Mówiono Żydom zwożonym z całej Europy, że jadą do pracy w doskonałych warunkach w polskich obozach, zapewniano uczonym stanowiska, grupie Żydów oddano też na własność miasto przemysłowe Łódź. Przy transportach kazano zabierać rzeczy najcenniejsze, które potem, wraz ze wszystkimi przedmiotami wieziono do Niemiec. Ubrania, obuwie, kosztowności, okulary, grzebienie, szczoteczki do zębów, zegarki, puderniczki – wszystko miało wartość. Ludzki tłuszcz przerabiano na mydło, skórę garbowano na pergamin, z włosów robiono materace, z kości – nawóz. To był już tylko produkt uboczny tego olbrzymiego przedsiębiorstwa państwowego, przynoszącego w ciągu lat nie obliczone dochody.
Ta stała dywidenda płynęła z ludzkiej męczarni i ludzkiego przerażenia, a także z ludzkiego upodlenia i zbrodni, i stanowiła istotną ekonomiczną rację całej imprezy obozów. Ideologiczny postulat wytracenia ras i narodów służył temu celowi, stanowił jego usprawiedliwienie. (…) Ludzie ludziom zgotowali ten los. Komisja Badania Zbrodni Niemieckich przesłuchała dziesiątki byłych więźniów obozów, byli wśród nich ludzie wykształceni, elita intelektualna wielu państw. Osoby te straciły podczas wojny wszystkich bliskich. Doktor Mansfeld mówi, że przeżył tylko dzięki temu, że ani przez chwilę nie wierzył w ocalenie. Doktor Grabczyński z Krakowa, ordynator bloku Nr 22 w obozie śmierci w Oświęcimiu, stworzył prawdziwy szpital, gromadził środki opatrunkowe i leki dla więźniów. Ale byli też ludźmi ci, którzy rozszerzali ramy rozkazów. August Glass bił ofiary w nerki. Nie było śladu na ciele więźniów, ale śmierć następowała po trzech dniach. Byli tacy, którzy miażdżyli nogą krtań ofiary, topili więźniów w kadzi, posiadali specjalne narzędzia, na przykład gumowy bicz zakończony ołowiem, który uśmiercał po jednym uderzeniu. Bito więźniów na przykład za złe wyczyszczenie butów, ubrania, za krzywą postawę na apelu. Jeden z Niemców dusił gołymi rękoma wypatrzone wcześniej ofiary, „musiał ich mieć” kilkanaście dziennie. Nałkowska pisze, że ludzi tych wyszkolił system, że dużo wcześniej przygotowano specjalną kadrę, która dokonała dzieła. Znaczącym dowodem w tej kwestii były zeznania posła Mayera i profesora Fischera z psychiatrii w Pradze. Partia Hitlera werbowała wyznawców wśród szumowin społecznych. Byli tam przestępcy, mordercy i złodzieje, byli sutenerzy. Nie pozwo...
ADITALA