Bailey Roz - Imprezowe dziewczyny.rtf

(953 KB) Pobierz

Roz Bailey

 

IMPREZOWE DZIEWCZYNY

(Party Girls)


Część pierwsza

 

Niech nikt nie widzie


1

 

rzeczy, które nigdy się nie zmieniają.

Wystarczy popatrzeć na Nowy Jork...

 

Ta do cna wyświechtana fraza piosenki brzęczała uparcie w głowie Zoey, gdy pociąg, zbliżając się już do Penn Station, wjechał w dudniący, ciemny tunel. Cholerne miasto! Miasto, które nigdy nie śpi. Jeśli mogę tu, mogę i wszędzie. Taką przynajmniej mam nadzieję.

Zoey McGuire zagapiła się na swoje odbicie w oknie pociągu. Długie, brązowe włosy, tu i ówdzie połyskujące czystym złotem. Duże, okrągłe, piwne oczy, teraz nawet niezbyt zaczerwienione; to dziś udało się jej uniknąć kolejnego napadu płaczu. Cera młoda i świeża, dzięki lekkim rumieńcom nie za blada. No i ten zuchwale zadarty, irlandzki nos.

Naprawdę jednak ważne było to, czy wygląda na kobietę, która się właśnie rozwodzi? Na zagubioną, zabłąkaną w labiryncie życia duszyczkę? Nie? Na tej wyspie aż roi się od nieudaczników i przegranych wszelkiej maści; to miejsce w sam raz dla niej!

Gdy dzwoniła do matki, by powiadomić ją o swych planach i powziętym postanowieniu, Lila McGuire (secundo voto Carter) powiedziała jej, że zachowuje się i mówi jak nastolatka, która właśnie nawiała z domu. Wierz mi, skarbie, bynajmniej nie bronię Nicka, ale czy uciekając przed zaistniałą sytuacją i wynikającymi z niej problemami, nie okazujesz braku dojrzałości? Mężczyźni zawsze mieli, mają i będą mieli romanse, a kobiety muszą przy nich trwać i walczyć o nich...”.

... Albo udawać, że nic się nie dzieje, pomyślała z goryczą Zoey, wracając pamięcią do lat dziecinnych i tych niezliczonych służbowych podróży tatusia. Jego niewierność była w domu tematem tabu; nigdy, aż do jego śmierci, nie odważyła się porozmawiać o tym ani z nim, ani tym bardziej z matką – z uporem podtrzymującą i pielęgnującą wizerunek szczęśliwej amerykańskiej żony i pani domu. Tak było kiedyś i tak jest teraz, przy nowym mężu (Harve Carter) i w nowym domu (segment na Florydzie). Zoey jednak zdecydowała, że nie będzie powtarzać błędów swych rodziców. – Nie mogę kontrolować zachowań Nicka, mamuś – odpowiedziała wtedy matce, powtarzając bezwiednie zdanie, które ze sto razy słyszała już od swej terapeutki. Całe szczęście, że Harve wywiózł matkę aż na Florydę; stamtąd mogła wtrącać się w życie córki tylko telefonicznie.

Gdy pociąg ze zgrzytem i wizgiem zaczął hamować na Penn Station, Zoey poczuła nagłe ściśnięcie w dołku: nerwy, przeczucie, strach, a może wszystko naraz? Mamcia w pewnym sensie miała rację: Zoey nie była gotowa na Nowy Jork; Nowy Jork w ogóle nie mieścił się w jej planach. A winien wszystkiemu był ten drań Nick Satamian, jej prawie już były ślubny. Drań. Gnojek. Dupek. To przez niego Zoey musiała teraz zmierzyć się z planem B. Oraz C. Oraz D.

Poczuła krople potu na czole; odgarnęła włosy i rozpięła górne guziki wełnianego płaszcza, zdecydowanie za grubego i za ciepłego na nowojorski marzec. Nie zdobyła się na zostawienie go w domu z obawy, że Nick odda go do opieki społecznej, na bazar dobroczynny albo wręcz podaruje go swej nowej flamie. A wtedy to już by mnie naprawdę szlag trafił, pomyślała Zoey, zbierając włosy i pospiesznie spinając je wydobytą z kieszeni spinką. Istotnie, przez ostatnie miesiące Nick wręcz kipiał pomysłami – jak by tu dokuczyć Zoey, zranić ją do żywego, obrazić jak: najobrzydliwiej. A pomysłów mu nie brakowało: Nick ogłaszający wszem i wobec, że szaleje za tą swoją pindą. Nick blokujący ich wspólne konto. Nick odsyłający Zoey na małżeńską rentę – 700 dolarów miesięcznie. No tak, Nikuś-Bzykuś, fiut i dupek używał sobie do woli. Ale od dziś – koniec z tym! Od zaraz.

Zebrała bagaże, jakoś przecisnęła się z nimi przez drzwi pociągu, zeskoczyła na peron, prosto w coś lepkiego. Podniosła nogę by stwierdzić, że z obcasa zwisa okazały glut zżutej gumy. Kurczę, jej nowiuteńkie, śliczne botki z mięciutkiego, brązowego zamszu... Sądziła, że wzięcie ich na podróż i spacer po mieście to wybór rozsądny i praktyczny, ale najwyraźniej była niepoprawną optymistką. Może należało sprawić sobie kilka par plastikowych ochraniaczy na buty, takich jakie widziała u pracowników z salonu Mercedesa, dokąd zwykle zabierała samochód Nicka na przegląd. Samochód na przegląd. Samochód do myjni. Dobry Boże, co się porobiło z jej życiem. Nie tak dawno była dziewczyną z Manhattanu, potem – jeszcze przed trzydziestką – młodą, obiecującą pisarką, figurującą na liście bestsellerów w New York Times. Kiedy to się zmieniło?

Minęło już pięć lat, odkąd opuścili Nowy Jork, ona i Nick. Pięć lat pełnych zmian: sukces, małżeństwo, fuzje i hipoteki. Na szczęście Nowy Jork przez te lata prawie się nie zmienił: na peronach Penn Station nadal czuć było przypalony tłuszcz. Gdy ruchome schody wyniosły ją na powierzchnię, jak obuchem uderzyły ją połączone hałasy: łomot sprężarki i pokrzykiwania jakiegoś ulicznego kaznodziei, przestrzegającego obojętny tłum przed czymś straszliwym. Apokalipsą? A może podwyżką cen paliw? Jazgot klaksonów, dochodzący z Siódmej Alei, skutecznie uniemożliwiał zrozumienie jego słów.

Marząc o jak najszybszym wyrwaniu się z tego piekła, Zoey potruchtała, ciągnąc z wysiłkiem za sobą walizkę, ku postojowi taksówek. Tu jednak zobaczyła porażająco długą kolejkę oczekujących, na pozór kompletnie obojętnych na otoczenie, w większości przyssanych do swych komórek. Właściwie na Dwudziestą Drugą, gdzie mieścił się apartament Skye, mogła dojechać metrem. Wygrzebała z torebki komórkę i wystukała numer Mouse.

– No, to jestem.

– Kurczę! Gdzie?!

– No, przy Penn Station. Do taksówek jest tak obłędna kolejka, że chyba pójdę do metra.

Zoey odchyliła się gwałtownie, by uniknąć zderzenia z jakimś obdartusem o agresywnym wyglądzie.

– Dasz sobie radę z bagażami? Ja to zawsze, jak się pakuję, torby mnożą mi się jak króliki. A moja koleżanka Sonia, gdy odchodziła od męża, to potrzebowała aż trzech furgonetek na swoją kolekcję rzeźb ogrodowych i ...

– Nie, zabrałam tylko niezbędne rzeczy – przerwała jej Zoey, nie chcąc wkraczać na śliski i zdradliwy teren, jaką byłaby rozmowa o rozwodach i to jeszcze teraz, gdy musiała wlec Siódmą Aleją wszystkie swe dobra ruchome. – Właściwie jedyny zbytek, na jaki sobie pozwoliłam, to mój komputer.

No, to już było kłamstwo, właściwie kłamstewko. Bowiem prawdziwym zbytkiem w jej bagażu była butelka caberneta, którą z mściwą satysfakcją zwinęła z kolekcji Nicka. Nick do znudzenia potrafił ględzić o doskonałej jakości gron, z jakich wytłoczono ten trunek, charakteryzujący się pełnokrwistym bukietem, z subtelnym, acz wyczuwalnym posmakiem wiśni i łupinek orzeszków ziemnych. Albo coś w tym guście. Chronił więc ów bezcenny nektar na jakąś specjalną okazję, a teraz Zoey z lubością wyobrażała sobie jak to bezpiecznie oddalona o setki mil, wznosi nim toast.

– Ach, ty zawsze byłaś taka rozsądna i praktyczna – powiedziała Mouse. – I w ogóle zważywszy na twoją sytuację wydajesz się aż za bardzo spokojna i opanowana. Powiedz, jak się czujesz.

– Miotam się między tępym odrętwieniem i śmiertelnym przerażeniem.

– A co cię tak przeraża? Powrót do miasta?

– Nie, raczej życie mnie przeraża. Jako całość. Nie, miasto jest w porządku. Potrzebuję odrobiny spokoju, odrobiny szaleństwa i odrobiny... hałasu. – Zoey kończyła zdanie, gdy jej życzenie z nawiązką spełnił transporter, ładujący do pojemnika stosy gruzu, a światła, które się właśnie zmieniły, uniemożliwiły jej ucieczkę z tego miejsca.

– Nie rozłączaj się! – krzyknęła do komórki i rozkaszlała się, gdy opadła na nią chmura pyłu.

– Taa... są rzeczy, które się nigdy nie zmieniają... I dzięki Bogu.

– Ale ci się trafiło, jak na zawołanie – odezwała się ponownie Mouse.

– Właściwie nie miałam wyboru – odpowiedziała Zoey, myślami znowu wróciwszy do t e sprawy. Doprawdy, trudno sobie zaplanować właściwy moment na odkrycie faktu, że twój mąż sypia z sekretarką. Właściwie gorzej: sypia z każdą, jaka się nawinie, a z tą zdzirą to on się kocha. I tę zdzirę kocha! A ona, jak ostatnia idiotka, wierzyła mu i ufała, co jedynie czyniło jego zdradę boleśniejszą. Gdy mówił, że pracuje do późna – wierzyła mu. Gdy nawijał o jakimś kliencie, a to w Pittsburghu, a to w Bostonie, a to w Filadelfii, wierzyła, wyobrażając go sobie w pokoju konferencyjnym, z podwiniętymi rękawami, szybko notującego jakieś uwagi i poprawki do negocjowanych kontraktów.

Ona w tym czasie dbała o dom, o samochody, o jego rzeczy, a gdy wracał, zawsze obejmowała go czule, dostając w zamian równie czuły całus.

Boże, ależ byłam głupia, pomyślała.

– Ale naprawdę, to cudowne – wdarł się w jej niewesołe myśli radosny głos Mouse. – Akurat właśnie wróciłam z trasy i chętnie poimprezuję. – Mouse – w dokumentach i na scenie Marielle Griffin – była w objeździe z przedstawieniem Dźwięków muzyki. Grała jedno z dzieci, choć zarazem była przewidziana jako dublerka do roli Marii. Niestety, główna aktorka była zdrowa jak koń – żadnych angin, żadnych chrypek, nawet kostki sobie nie skręciła ani razu.

– No, a teraz to pracuję w najbardziej czaderskim lokalu na Manhattanie. Mówię ci, dziewczyno, pokochasz klub Vermillion. Wspaniała muzyka, obłędnie drogie drinki i zawsze długi ogonek czekających na wejście. Plus długi rząd karetek dla smarkaczy, co przedawkowali. No co, podoba ci się?

– Taa, to dobry powód, by zakończyć swoje małżeństwo i wrócić do Nowego Jorku – bąknęła niepewnie Zoey.

– No, dobra, ojej, chciałabym podjechać i przywitać cię jak należy, ale przed pójściem do pracy muszę zobaczyć się ze swoim agentem. Gdzie ty właściwie będziesz? Na Czterdziestej Drugiej?

– Na Dwudziestej Drugiej – poprawiła ją Zoey. – Ale nie szalej, tak czy inaczej wkrótce się spotkamy.

– Dzisiaj! Przyjdź do klubu dziś wieczór!

– Nie, chyba raczej nie...

– No, dalej, Zoey, nie marudź. Właśnie tego potrzebujesz.

Czego ja potrzebuję? Żeby mąż do mnie wrócił. Żeby moje życie wróciło do normy. Zoey przygryzła wargę, usiłując jakoś zapanować nad sobą.

– Słuchaj, Mouse, raczej nie licz, że pokażę się w klubie. Na razie... Jestem w takim nastroju, że zepsuję każdą imprezę.

– Nie, nie i nie! Musisz przyjść dziś wieczorem. Będzie Jadę i zadzwonię do Merlina. Przecież on, jak usłyszy, że wróciłaś, to wywinie koziołka.

Zoey właśnie próbowała tak pokierować walizką, by wyminąć ohydnie cuchnącą kałużę, jednocześnie zastanawiając się, czy aby Mouse się nie myli. To prawda, że Merlin Chong, jeden z jej najlepszych przyjaciół ze studiów, był kimś, za kim najbardziej tęskniła przez te lata, gdy była wzorową amerykańską żoną i rokującą wielkie nadzieje pisarką. Spotkała go raz czy dwa, gdy bywała w mieście, parę razy razem zjedli lunch, lecz on nigdy nie przyjechał do Connecticut, ani na święta, ani na okazjonalnie przez nich organizowane barbecue. Co prawda, z uwagi na solennych klientów Nicka, często nie był nawet zapraszany.

– Nie jestem pewna, czy Merlin oszaleje z radości na mój widok.

– A to czemu? Z powodu Nicka? Właściwie o co im poszło? Pobili się czy co? Przez Nicka?

– Możesz przeliterować słowo: homofob?

– A... a, to dlatego... – Na chwilę zapanowała cisza, po czym Mouse znowu zasypała ją potokiem słów:

– Kiedyś występowałam z takim gościem. Normalnie świrował, tak się bał gejów, zupełnie jakby wszyscy naraz chcieli się na niego rzucić. Z nikim nie potrafił się dogadać. Myślę, że w końcu wrócił do swojego Kansas albo Kalamazoo, albo jakiegoś innego zadupia na K.

– No, dobrze, na razie – powiedziała Zoey, zmierzając ku zejściu do metra. – Schodzę teraz na dół, więc się rozłączę.

– No, to do zobaczyska! – Z telefonu dosłownie tryskał entuzjazm Mouse; Zoey nagle uświadomiła sobie, dlaczego wciąż od tak dawna pozostają przyjaciółkami. Bo na Mouse można było zawsze polegać, zawsze i wszędzie.

Tymczasem Mouse nie przestawała gadać. – Zobaczysz, kumpelko, będzie jak za dawnych, dobrych czasów na uniwerku!

– Tyle, że bez egzaminów i nudnych lektur – dodała Zoey. – No i teraz same płacimy za chatę i wikt.

Co na Manhattanie nie jest takie proste, pomyślała. Jadę wspominała, że raz opchnęła apartament zjedna sypialnią za trzy tysiące dolarów. Trzy tysiące. Przy takich cenach Zoey byłoby stać najwyżej na sublokatorską klitkę w Queens albo na Brooklynie.

Pakując przed zejściem do metra komórkę do torby, Zoey zaniepokoiła się przez moment, czy Skye pamiętała o załatwieniu sprawy z portierem w jej domu. W przeciwnym razie Zoey zostałaby na lodzie, a Skye pozostawała nieosiągalna gdzieś tam, w toskańskim palazzo, z jakimś kolejnym leniwym autorem. Nie żeby Zoey nie doceniała wspaniałomyślnej propozycji przyjaciółki. Wszak to Skye Blackwell była jedną z niewielu osób, które wiedziały o katastrofie jej małżeństwa z Nickiem; dowiedziała się tego zresztą tylko dzięki temu, że poty drążyła temat, póki nie dokopała się prawdy. Zoey dobrze pamiętała tę rozmowę. No, to co cię przyblokowało, moja ulubiona autorko? Jakiś osobisty dołek? Kryzys twórczy? Załamanie nerwowe? Złotko, wszyscy przez to przeszliśmy albo przejdziemy. Mogę ci dać numery paru przemiłych terapeutów. A gdy Zoey odpowiedziała, że już chodzi do terapeuty, Skye załapała. Ach, więc to pan mąż. Rozwód? Czy jeszcze za wcześnie o tym mówić?.

Zoey nie była wtedy w stanie wykrztusić słowa; siłą powstrzymała dławiący ją w gardle szloch. Nie powiedziała jeszcze nic rodzinie ani większości przyjaciół, tkwiąc w absurdalnej nadziei, że jeśli nie będzie o tym myśleć ani mówić, cały ten koszmar po prostu zniknie.

Skye jednak wydusiła z niej w końcu prawdę i, jak to miała w zwyczaju wziąwszy sprawy we własne ręce, za

oferowała jej swój apartament jako czasowe schronienie. Zoey natychmiast dostrzegła terapeutyczną wartość tej oferty. Dom w Connecticut. Z taką starannością urządzany i ozdabiany, teraz był tylko codziennym, męczącym przypomnieniem, jak piękne i wspaniałe życie sobie zaplanowała i w co się te plany obróciły. Ręcznie malowane dekoracje ścienne, lśniące podłogi z sosnowych desek, basen wyłożony ceramicznymi płytkami; wszystko to teraz krzyczało do niej Spaprałaś!. A do tego jeszcze wspomnienia przyjęć, jakie urządzała dla kolegów Nicka z firmy, czy – jeszcze boleśniejsze – ich wspólnych wieczorów przy kieliszku sherry, czy wreszcie – i te już były nie do zniesienia – tych poranków, kiedy kochali się w pierwszych promieniach słońca, wlewających się przez szerokie, francuskie okno do ich sypialni.

Tak, trzeba było stamtąd uciekać.

Zdecydowana jak nigdy dotąd, by mary swego niegdyś wspaniałego życia skutecznie zepchnąć w najciemniejszy kąt umysłu, dziarsko dźwignęła walizkę i zaczęła schodzić do metra. Tak, Manhattan to idealne miejsce, by uciec od przeszłości.

W połowie schodów Zoey przystanęła; idący przed nią mężczyzna pochylił się, charknął i obficie splunął na brudny beton. Dobry Boże, jak fajnie wrócić do Nowego Jorku!


2

 

Dlaczego koniecznie chcesz zrujnować nasz wspaniały związek, czyniąc go legalnym?

Merlin Chong usiadł na łóżku, naciągając prześcieradło na nogi. Normalnie uwielbiał te spotkania w hotelu: kilka godzin dzikiego seksu, słodkich przekomarzań i odprężającego masażu, dziś jednak niepokój Josha niepostrzeżenie zatruł całą magię.

A winowajca leżał na wznak, wsparty na poduszce ze złotego brokatu; w miękkim świetle widać było wijący się powoli i z gracją dymek z jego papierosa. Merlin nie znosił tego nałogu, wiedząc, że na dłuższą metę może on Joshowi tylko zaszkodzić, ale w skrytości ducha nie mógł zaprzeczyć, że było coś niezwykle podniecającego w sposobie, w jaki chłopak brał papierosa, zapalał, podnosił do ust...

– Daj spokój, wcale nie chodzi o legalizację w tym biurokratycznym znaczeniu – powiedział Josh, gasząc papierosa w popielniczce. – Mam na myśli coś innego. Merl, jak długo jesteśmy razem? Już sześć lat, prawda? Stosując twoją miarę czasu, to jakby dwadzieścia lat wspólnego życia.

Merlin skrzyżował ramiona na piersi; pomyślał o tych dniach, gdy poważna decyzja dotyczyła tego, czy wypić Coronę czy może margaritę? To prawda, nim poznał Josha zakochiwał się co najmniej raz w miesiącu. Ba, raz na tydzień!

Jedyne dziecko chińskiego ojca i szwedzkiej matki, Merlin zawsze wyróżniał się z tłumu. Było coś osobliwego w połączeniu błękitnych oczu o migdałowym wykroju, silnej, kwadratowej szczęki i czarnych jak gagat włosów. W liceum większość uczniów z jego białej jak lelija klasy uważała go za dziwadło, choć nie był do końca pewien, czy to z racji jego wyglądu, czy też orientacji seksualnej. Za to na pierwszym roku studiów odkrył, że faceci lgną do niego dokładnie z tych samych powodów. Wtedy właśnie zdecydował się na kupienie soczewek kontaktowych w kolorze głębokiego błękitu i przyciął włosy na jeża, z przodu, nad czołem rozjaśniając je tak, by wyglądały jak posypane złotem. Dobrze pamiętał, jak w tej nowej postaci wszedł po raz pierwszy do klubu Iguana. Nagle poczuł, że jest na fali; szybko też nauczył się z tego korzystać. Nigdy nie był lekkomyślny i zawsze uprawiał bezpieczny seks; kłopot miał tylko z uprawianiem seksu z tym samym partnerem noc po nocy.

Przyjaciele zawsze mówili mu, że ma niemożliwie wysokie wymagania, i zapewne mieli rację. Problem był w tym, że potrafił on przejrzeć ludzi na wskroś; jak powiedział mu jeden z jego nauczycieli astrologii, po prostu miał dar. A ten dar sprawiał, że często nie widział w człowieku niczego, bo też i nic w nim nie było. W efekcie więc Merlin zbyt szybko się nudził i rozczarowywał do swoich partnerów. Nudziły go ich płytkie i powierzchowne poglądy na świat i ludzi, nudziło samolubstwo, ich drobne przywary i bziki: zbyt głośny śmiech, głupkowate przechwałki czy skłonność do zbyt krzykliwych strojów.

I wtedy zjawił się Josh o smutnych, brązowych oczach i zniewalającym uśmiechu. I zmienił w życiu Merlina wszystko. Urodzony w znaku Bliźniąt był, podobnie jak rtęć – metal przynależący do tego znaku – nieuchwytny i pełen sprzeczności. Spróbuj złapać rtęć – przecieknie ci przez palce i umknie. Podobnie Josh. Na zewnątrz zdawał się być uosobieniem zdrowia i prostoty Środkowego Zachodu, w środku natomiast był istnym kłębowiskiem sprzecznych uczuć i namiętności. Choć wywodził się z Minnesoty, tej krynicy prostego i zdrowego życia, Josh miał przeszłość smutną i mroczną. Matka zmarła, gdy był jeszcze dzieckiem, ojciec zaś znęcał się nad dzieciakami i molestował je, najpierw psychicznie, potem także fizycznie, aż w końcu nastoletni już Josh uciekł z domu. Merlin nasłuchał się przerażających historii, jak to Josh po powrocie ze szkoły często zastawał ojca zalanego w trupa. Opowieści te w przedziwny sposób, nieoczekiwanie dla niego samego, obudziły w Merlinie instynkty opiekuńcze. Jednocześnie powoli zaczął godzić się z faktem, że prawdopodobnie nigdy nie uda mu się do końca zajrzeć do wnętrza duszy Josha. Godził się z tym, choć jednocześnie nie tracił nadziei, że kiedyś to nastąpi; cóż to było za cudowne i słodkie wyzwanie!

Co więc Joshowi nagle odbiło z tą legalizacją? Coś tu nie pasowało. Pomyślał, że musi sprawdzić horoskop. Może przechodzi jakiś kryzys? Josh tymczasem przeciągnął się, założył ręce za głowę i westchnął.

– Po prostu nie mogę uwierzyć, że po tylu latach rozmawiamy ze sobą w ten sposób. Że nie chcesz być ze mną na zawsze. Gdzie się podział twój romantyzm?

– No, ty akurat nie mów mi o braku romantyzmu – Merlin lekko trzepnął Josha w ramię. – A kto urządza te romantyczne randki? Ilu facetów może się pochwalić kochankiem, który na randki wynajmuje apartament w hotelu Royal?

– Teraz to już przeginasz. – Josh odgarnął grzywę swych ciemnych włosów, opadających mu na oczy, i wyszczerzył zęby w uśmiechu do Merlina – taki męski i taki chłopięcy zarazem. – Dobry Boże. Ja ci się oświadczam, a ty się cały jeżysz i straszysz.

Merlin podciągnął kolana do piersi i otoczył je ramionami w obronnym geście.

– Ach, i jeszcze ta mowa ciała...

– O rany, przestań wreszcie – powiedział Merlin. – Tak nam się wszystko wspaniale układa. Bywamy w tych samych miejscach, chodzimy do tej samej siłowni, nawet pracujemy razem. Jesteśmy razem, jesteśmy p arą, jesteśmy partnerami, nazwij to jak chcesz... Aleja nie chcę utracić... no... swobody i beztroski naszego związku. Wyobrażasz sobie, że za dziesięć lat będę tkwił w kuchni, w gustownym fartuszku, i czekał, aż wpadniesz do domu z okrzykiem Kochanie, wróciłem?

Josh skrzywił twarz w kwaśnym uśmieszku i zapiszczał:

– Ojejku, Rickyyy!

Merlin, krztusząc się ze śmiechu, padł na łóżko i naciągnął narzutę na głowę.

– Właśnie o to chodzi! Dokładnie tego się, boję!

– Ricky! Wracaj, żabciu! Wiem, że tam jesteś! – piszczał Josh, nurkując pod przykrycie. – A mały Ricky złapał wietrzną ospę! – Zaczął łaskotać Merlina, a ten pochwycił go w objęcia i tak zaśmiewali się wspólnie, gdy ich nagie torsy ocierały się o siebie.

Gdy wreszcie wyśmiali się do końca, Merlin poczuł jak dobrze jest mu w cieple ciała Josha. Stopniowo, zgodnie, niemal w tym samym rytmie ich oddechy zwolniły, a serca zaczęły bić równo i spokojnie, domyślał, że rzadko się zdarza spotkać kogoś, kto ci tak idealnie odpowiada pod każdym względem: fizycznie, psychicznie, emocjonalnie. Poczuł, że powinien chronić to, co ich łączy.

Otoczył ramionami barki Josha, muskając palbami jego napięte mięśnie.

– Kocham cię! Wiesz o tym, prawda?

Josh skinął głową; w jego oczach pojawił si§ wyraz bólu, a Merlin po raz kolejny zdał sobie spra\yę, że nigdy nie potrafi go ukoić.

– Wszystko, o co cię proszę, to żebyś pozwolił, by wszyscy o tym wiedzieli – pocałował lekko Merlina. Potem z westchnieniem wyciągnął się na posłaniu.

– Pragnę cię, teraz i zawsze. I chcę, żebyś i ty też mnie pragnął...

Merlin, przepełniony na nowo odnalezioną czułością, przesunął delikatnie palcem po wargach Josha i szepnął:

– I będę.


3

 

Rany boskie, co ja tu właściwie robię? Zoey zadawała sobie to pytanie przez cały czas, gdy, objuczona bagażami, wlokła się chodnikiem Szesnastej Ulicy, oddalając się od Union Square. Po pierwsze, nie mieściło się jej w głowie, że wraca na stare śmieci w ten właśnie sposób. Po drugie, nigdy nie wyobrażała sobie, że jej życie tak nagle i kompletnie wyskoczy z szyn. I to z łomotem. Po trzecie i najważniejsze – okazało się, że nie była nawet w stanie wysiąść na właściwej stacji metra. Na Dwudziestą Trzecią nie mogła dojechać metrem bezpośrednio, bo stacja w centrum była właśnie remontowana. Dotarłszy więc na Union Square uznała, że nie ma już ochoty na dalsze przesiadki, podążyła więc ku Park Avenue. Już miała zamachać na taksówkę, gdy mimochodem spojrzała na wystawę mijanego właśnie sklepu z męską konfekcją, na której pyszniły się efektownie ułożone, miękkie, flanelowe koszule – maślano-żółte, perłowoszare, bławatkowo-niebieskie. Dokładnie takie, jakie Nick lubił nosić w domu po pracy i w weekendy. Zatrzymała się nagle. Może, skoro już tu jest, kupi jedną dla niego?

Torba na jej ramieniu zaczęła się nagle zsuwać, przywołując ją do rzeczywistości, a wewnętrzny głos przypomniał: do licha, właśnie dziś rano opuściłaś dom! A twój mężuś opuścił cię dwa miesiące temu! To koniec waszego związku! Ile jeszcze razy trzeba ci o tym przypominać?

Jasne, wiem, pamiętam, ale tak trudno się poddać i pogodzić z nieuniknionym, pomyślała z goryczą Zoey przymykając oczy przed nagłym podmuchem lodowatego wiatru. Mogła sobie wmawiać przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, że trzeba na wszystko co było spuścić wodę i żyć dalej, mogła przekonywać samą sobie, że życie może być normalne, a nawet przyjemne i bez Nicka – wszystko to brało w łeb w zderzeniu z takimi chwilami, jak ta. Gdy nagle wracało wspomnienie miękkiej flaneli, zapachu kremu do golenia, dźwięku stukających o siebie kieliszków z winem – mnóstwa drobnych, zdawało się nieważnych szczegółów, które kierowały jej myśli z powrotem ku Nicko...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin