Szok_po_przrzybyciu _bogow.pdf

(1541 KB) Pobierz
Książka powstała przy współpracy Ulricha Dopatki z Zurychu
Tytui oryginału: Der Gótter-Schock
Projekt okładki: Studio Grafiki Komputerowej Wydawnictwa Prokop
Redakcja i redakcja techniczna: Krzysztof Pruski
Źródła ilustracji kolorowych: 8 (fot.), 10, 13 — Rudolf Eckhardt, Berlin; 8 (rys.)
__ Helenę Gerov, Wien; 14, 17 — Constantin Film, Miinchen; 19, 20, 24
— Heinrich Gerhard Franz; 25, 26 — G. Mossay/SOFAM, IPC, Bruxelles
Źródla ilustracji czarno-bialych: s. 32 — Frank Hurley; s. 51 — arch. Ulricha
Dopatki, Zurich; s. 124 — Ralf Lange, Zuchwil;
Pozostałe zdjęcia i ilustracje pochodzą z archiwum Autora
Wstęp
© 1982 by C. Bertelsmann Yerlag, Miinchen 1992
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Prokop, Warszawa 1993
Drodzy Czytelnicy!
Lektura tej książki jest jak podróż w czasie. Jej początki sięgają 1492
roku, kiedy na horyzoncie pojawił się Krzysztof Kolumb — a prowadzi
w zamierzchłą, mglistą przeszłość, w czasy naszych najdawniejszych
przodków. Docieramy do epoki, w której z nieba zstępowali "bogowie"
i nauczali. Kim byli ci nauczyciele? Skąd przybyli? Opuścili nas na
zawsze, czy może ich potomkowie wrócą w dzisiejszych czasach?
Czy człowiek współczesny znów stanął wobec tajemnic znanych ze
starych przekazów? Jak zachować się wobec fenomenów UFO i istot
z Kosmosu? Czy wśród planetoid — gdzieś między Marsem a Jowiszem
— przemyka wielki międzygwiezdny statek kosmiczny? Czy ludzie są
ślepi? Czy nie chcemy widzieć, co dzieje się wokół nas?
Moja podróż w czasie, prowadząca w rejony tajemniczych spotkań,
nie byłaby możliwa bez pomocy pana Ulricha Dopatki. Pan Dopatka
był wieloletnim wicedyrektorem Biblioteki Uniwersyteckiej Zii-
rich-Irchel. Ma nos badacza — a do tego cechuje go mrówcza
pracowitość, niezbędna przy wyszukiwaniu niezliczonych źródeł pisa-
nych oraz ikonograficznych, które dzięki niemu mogłem wykorzystać
w tej książce. Serdecznie mu za to dziękuję.
A państwu, Drodzy Czytelnicy, życzę emocjonującej podróży w prze-
szłość, w teraźniejszość i w przyszłość.
ISBN 83-86096-02-0
Skład: Wydawnictwo Prokop
Komputerowe przetworzenie i łamanie tekstu: „Iskra", Warszawa
Druk i oprawa: Lubelskie Zakłady Graficzne
Wydawnictwo Prokop, Warszawa 1994
Wydanie I, nakład I: 40 tyś. egz.
Wasz
Erich von Daniken
CH-4532 Feldbrunnen
14 kwietnia 1992
5
934564364.016.png 934564364.017.png 934564364.018.png 934564364.019.png 934564364.001.png 934564364.002.png 934564364.003.png
 
ląd wytaczały się typy z tonsurami i bez. Jedni obuci, inni boso. Paru
kompanów, pachnących raczej niemiło, miało na sobie koszule w wielką
kratę, inni świecili jasnobrązową skórą nagich torsów, jeszcze inni mimo
upału mieli na głowach żelazne hełmy. Oczywiście wszyscy wzięli na ląd
noże, sztylety, strzelby — gromada doprawdy godna respektu.
Nawiasem mówiąc dziwne, że na widok tej nieokrzesanej bandy
Indianie nie uciekli gdzie pieprz rośnie. Zwyciężyło jednak zafas-
cynowanie obcymi. Poza tym Kolumb i jego oficerowie rozdawali
dzikim wspaniałe prezenty: tanie czerwone czapeczki, bezwartościowe
szklane paciorki, liche lusterka, jakieś grzebyki i „inne przedmioty
pośledniej wartości, które oni za godne ceny najwyższej uważali" [1].
Tubylcy z szacunkiem obdarzyli te śmiecie słowem turey, co znaczy
— niebo.
Przekonujący przykład cudu, dzięki któremu Kolumb robił z Indian
idiotów, miał miejsce dwa i pół miesiąca później. 26 grudnia 1492 roku
Kolumb i jego ludzie byli bohaterami święta, celebrowanego przez
odważnego do szaleństwa wodza Guacanagari z Haiti. Na powitanie
Kolumb podarował mu koszulę, parę spodni i parę rękawiczek. „Kiedy
myślał, że tego nie widzę, gapił się z zachwytem na rękawiczki"
— zapisał Kolumb [2]. Indiański książę Guacanagari był zapewne
wówczas najszczęśliwszym dzieckiem na całym szerokim świecie, bo po
zakończeniu uroczystości marynarze zauważyli, jak paraduje po brzegu
z dumnie wypiętą piersią i błogim uśmiechem. Oczywiście ubrany
w śmieszne pludry! Nim to jednak nastąpiło, Kolumb zademonstrował
swoją „boską" władzę: „Kazałem wypalić z bombardy i ze strzelby.
Indianie padli na twarz, usłyszawszy huk wystrzałów. Upłynęła dłuższa
chwila, nim odważyli się poruszyć". [2]
Znamy opis jednej strony — Kolumba. Jak wyglądałaby po stuleciach
relacja z takiego zdarzenia, gdyby napisali ją Indianie?
I. Ludzcy bogowie
Zabawne w historii jest to,
że się zdarzyła.
Peter Bamm (1879-1975)
„Ujrzeliśmy dwie czy trzy osady, lud tubylczy coś do nas wołał,
dziękując Bogu. Paru tubylców przyniosło wodę, inni jedzenie. [...]
Zrozumieliśmy, że pytają, czy przybywamy z nieba." [1]
Tymi słowami syn Krzysztofa Kolumba uwiecznił pierwsze spotkanie
swojego słynnego ojca z „dzikusami". 12 października 1492 roku, po
trwającej 33 dni podróży, Kolumb wyszedł na ląd na San Salvador,
jednej z wysp Bahama. Oszołomieni i zdumieni w najwyższym stopniu
tubylcy nie pojmowali, co się stało. Już po pierwszym zetknięciu
z białymi nadzy Indianie o skórze koloru kawy zbiegli się zewsząd na
miejsce lądowania przybyszy. Tam ujrzeli ceremonię niepojętą. Ko-
lumb, kapitanowie i oficerowie dwóch mniejszych statków flotylli,
„Pinty" i „Nini", mieli na sobie przepyszne stroje. Byli ubrani
w granatowe i ciemnoczerwone aksamitne kaftany z białymi walońskimi
kryzami, pludry, fioletowe jedwabne pończochy, szerokie pasy nabijane
srebrem — na to była narzucona pelerynka hiszpańskiej kawalerii
dworskiej. Sam Kolumb — potwierdzone — miał kapelusz z szerokim
rondem, z którego zwieszały się pozłacane ozdoby. W jednej ręce
trzymał sztylet, w drugiej — sztandar królewski. Towarzyszący mu
oficerowie zatknęli dumnie w ziemi Nowego Świata flagi z literami „F"
oraz „I" — od imion pary królewskiej — Ferdynanda i Izabeli
Hiszpańskiej. Potem ze statku wygramoliło się dwóch brodatych
mnichów w brązowych habitach, niosących krzyż, który wbili obok
chorągwi królewskich. Na koniec do grupki dołączyła część załóg
— zawadiaki w pstrokatych ubraniach. Jedni brodaci, inni ogoleni. Na
Pompa i bluff
Ledwie trzydzieści lat później, w 1519 roku, niechlubny spektakl
powtórzył się, przybierając jednak tragiczny charakter. U wybrzeży
Meksyku pojawiło się 11 statków pod dowództwem Hernana Cortesa.
Miały na pokładzie 100 marynarzy i 508 żołnierzy wśród nich 32
kuszników i 13 muszkieterów. Wiozły też 16 koni z prawdziwie
rycerskimi rzędami. Montezuma, bogaty władca dalekiej Wyżyny
Meksykańskiej, od dawna wiedział od swoich informatorów, co dzieje
się na wybrzeżu. Posłańcy, których posłał do Hiszpanów, ucałowali
6
7
934564364.004.png 934564364.005.png 934564364.006.png
 
Wysłannicy indiańskiego plemienia Tlaxcalteków proszą Cortesa o pokój (rys. z natury
Lienzo de Tlaxcala)
Trochę pompy, trochę hałasu, trochę techniki niezrozumiałej dla
tubylców — i ciemne dzikusy zaczynają okazywać przybyszom najwyż-
szy szacunek. W niedalekiej Ameryce Południowej panuje wtedy Inka
Atahualpa, który wygrał właśnie decydującą bitwę przeciw przyrod-
niemu bratu Huascarowi. Teraz Atahualpa jest jedynowładcą, może
rządzić ogromnym inkaskim imperium bez opozycji politycznej. Ale
Atahualpa nie jest do końca szczęśliwy, bo informatorzy donieśli mu
o dziwnych „pływających zamkach" u wybrzeży. „Zamkami" były
hiszpańskie okręty, posuwające się od Panamy na południe.
Już dwa lata po Cortesie, 13 maja 1531 roku, Hiszpan Francisco
Pizarro wraz z niewielkim oddziałem wylądował w Tumbez, porcie na
wybrzeżach dzisiejszego Peru. Ówczesny Neil Armstrong, który zrobił
pierwszy krok wprawdzie nie na Księżycu, ale bądź co bądź był
pierwszym białym człowiekiem na kontynencie amerykańskim, na-
zywał się Pedro de Candida i był z zawodu sztukatorem. Był postaw-
nym mężczyzną. Podczas swojego historycznego występu Seńor
Pedro nosił „kolczugę sięgającą do kolan", bo obawiał się ukrytych
łuczników. W lewym ręku miał tarczę nabijaną srebrem, w pra-
wym zaś szeroki miecz. Nawet tresowany jaguar nie odważyłby się
napaść na tę świetlistą postać. Postać jakby żywcem przeniesioną
z odległego królestwa niebieskiego! Indianie byli zdumieni do tego
stopnia, że uznali senora za „Syna Słońca". Z ochotą i w pokorze
pokazywano mu świątynie i świętości - - był jak bóg przeprowa-
Delegacja władcy Azteków wchodzi na pokład okrętu Cortesa (rys. z natury Lienzo de
Tlaxcala)
z czcią drewno statków. Przynieśli dary, w istocie przeznaczone dla boga
Quetzalcoatla: kosztowne szaty i ozdoby ze szczerego złota. „Bóg
Cortes" odwdzięczył się paciorkami, które posłańcy Montezumy uznali
za „niebiańskie kamienie szlachetne". Podobnie jak Kolumb kazał
wypalić z armaty — delegacja Indian „padła jak martwa na ziemię" [3].
Kiedy wstrząśnięci posłańcy powrócili do swojego władcy, złożono
rytualną ofiarę z jeńców — dopiero potem posłańcy mogli przekazać
swoją wstrząsającą opowieść... Montezuma słuchał zafascynowany
i „zdumiało go, gdy usłyszał o armatach, szczególnie o ich huku,
rozbijającym uszy, smrodzie prochu i ogniu wylatującym z lufy oraz
o sile kuli, rozszarpującej drzewa" [3]. Straszna zdała się Montezumie
relacja posłańców o „zbrojach, pancernych koszulkach, hełmach bojo-
wych, mieczach, kuszach, arkebuzach i lancach, przede wszystkim
wszakże o koniach i ich wielkości". „I o tym, jak jeździli na nich
Hiszpanie w zbroi, i że widać im było tylko twarz, a twarze mieli białe
a oczy szaroniebieskie, rude włosy i długie brody, i że byli też pośród
nich czarnoskórzy z kręconymi włosami" [3]. Montezuma i najwyżsi
kapłani potraktowali prezenty od Cortesa jak relikwie. Parę próbek
jedzenia położono w najważniejszej świątyni na kamieniu, na którym
wykrwawiano serca, składane na ofiarę bogom [4].
8
9
934564364.007.png 934564364.008.png 934564364.009.png 934564364.010.png 934564364.011.png
 
dzający inspekcję swojego królestwa. „Prowadzono go z jednego po-
mieszczenia do drugiego, od skarbu do skarbu, a pokazano mu nawet
mieszkanie jego brata, Inki". [5]
Przebiegły Francisco Pizarro w jednej chwili wyczuł sytuację. Wie-
dział, jak poszło jego ziomkom — Cortesowi i Kolumbowi. Tylko
szkoda, że Montezuma w Meksyku i Atahualpa w Peru nie mieli
telefonów. Ze 106 pieszymi i 62 jeźdźcami Pizarro nie miałby żadnych
szans w walce ze zdyscyplinowaną, wielką armią Inków. Ale los chciał
inaczej.
Atahualpa panował na Wyżynie Peruwiańskiej podobnie jak faraon
w Egipcie. Dla poddanych był bogiem, Synem Słońca, bezpośrednim
potomkiem „Synów Słońca". Wedle starej legendy bóg-stwórca Tiki
Wirakocza, który opuścił Ziemię przed dawnymi czasy, miał kiedyś
powrócić. Nawet ojciec Atahualpy, XI Inka Huayna Capac, przepowie-
dział, iż „Wirakoczowie" powrócą i spowodują zmierzch królestwa.
Jakby tego nie było dosyć, posągi zagadkowego Wirakoczy przed-
stawiają go pod postacią istoty z brodą [6]. Nie ma się więc co dziwić, że
obwieszonego łańcuchami mistrza sztukatorskiego Pedra de Candidę
Inkowie uznali z podziwem za posłańca „Syna Słońca", sądząc zarazem,
że jego dowódca, Francisco Pizarro, jest wyczekiwanym Wirakocza we
własnej osobie.
Ta osobliwa wiara w „bogów", których powrotu „z nieba" albo „ze
stron dalekich" oczekiwano, jest typowa dla wielu dawnych kultur.
Kiedy admirał holenderski Jakob Roggeveen w Wielką Sobotę 1722
roku odkrył Wyspę Wielkanocną, jakiś mężczyzna wypłynął mu na
spotkanie w łodzi wiosłowej trzy kilometry od brzegu. Holendrzy
podjęli samotnika, ten zaś padł z czcią na klepki pokładu. Admirał
Roggeveen okrążając wysepkę zdumiał się zapewne widząc setki
patrzących tępo w morze kamiennych olbrzymów o wielkich, lśniących
oczach i potężnych, rdzawoczerwonych kapeluszach na głowach —jak-
by czekających na czyjeś przybycie. Roggeveen nie dobił do wyspy
z obawy przed rafami, stanął u jej wybrzeży na kotwicy, a dziwnemu
wioślarzowi darował trzy sztuki odzieży. Tubylcowi pomyliły się
nogawki z rękawami. Nie wiedział, co począć z ubraniem. Gdy ma-
rynarze dali mu do rąk nóż i widelec i zrobili ruch, jakby wkładali coś
sobie do ust, wywrócił oczy i ugryzł widelec. Wyspiarzowi tak bardzo
podobało się na pokładzie, że chciał zostać wśród „bogów". Roggeveen
i jego oficerowie musieli odegrać regularną pantomimę a w końcu
przemocą pozbyć się tubylca. Niebawem zachwycony tłum wyspiarzy
zaczął szturmować statek. Myśląc że są w niebezpieczeństwie, Holend-
rzy dobyli noży. Polała się krew, padły strzały.
10
Dzień później 150 ludzi odważyło się wyjść na brzeg. Wstrząśnięta
ludność otoczyła przybyszy i obsypała prezentami wszelkiego rodzaju.
Holendrzy znów wyrwali się z niemiłego okrążenia przy pomocy noży
i broni palnej. Tłum pierzchnął, a „zmieszanie tych ludzi było nader
wielkie" [7]. Wyspiarze padali przed Holendrami na ziemię, a gdy chcieli
znów się poruszyć, odczołgiwali się do tyłu, aby zachować bezpieczny
dystans najmniej dziesięciu kroków. Holenderscy „bogowie" zapewnili
sobie szacunek.
Szkoda, że z powodu dwóch straconych kotwic admirał Jakob
Roggeveen kazał odpłynąć nie zbadawszy wyspy. Od tubylców dowie-
działby się zapewne czegoś o dziwnych kamiennych posągach ze
lśniącymi oczami z macicy perłowej i okazałymi kapeluszami na
głowach. A tak po dziś dzień nie wiemy, kogo uwiecznili mieszkańcy
Wyspy Wielkanocnej. Monumentalne posągi o zaciśniętych, wąskich
ustach i poważnych rysach twarzy, przypominających „twarz" robota,
nie wyglądają na wizerunki przedstawicieli żadnego plemienia z regionu
mórz południowych. Kogo tu więc wyobrażono? A może jakiś wiekowy
wyspiarz powiedziałby Holendrom, kim byli mistrzowie, którzy nau-
czyli mieszkańców wysepki dokładnie takiej samej techniki murar-
skiej, jaką na dalekiej wyżynie Peru stosowały preinkaskie plemiona
indiańskie.
Kolejni przybysze odkryli „na południowym wybrzeżu wyspy dom
kultowy na wybrukowanym placu, gdzie czczono bogów, którzy
przybyli na statkach z daleka" [8]. Historyk K. Nevermann uważa za
prawdopodobne, że za „bogów" uznawano admirała Roggeveena i jego
załogę. Możliwe, ale kogo oczekiwali wyspiarze n i m przybył tam
Roggeveen?
W 1767 roku angielski żeglarz Samuel Wallis odkrył w rejonie
południowego Pacyfiku dużą wyspę. Była to Tahiti. Na pozór bez
powodu wyspiarze zaatakowali jego statek. Dwa lata później wylądował
tam francuski odkrywca Louis Antoine de Bougainville. Wyspiarze
przyjęli go nader serdecznie. Mężczyzn dotykano z czcią, najodważniej-
si tubylcy próbowali nawet zobaczyć, co nieznane istoty mają pod
ubraniem. Powód tej zmiany nie jest znany. Może angielski statek miał
jakiś znak, kojarzący się wyspiarzom z diabłem albo innym złem [9].
Tego samego roku, 13 kwietnia 1769, do Tahiti dotarł Anglik, kapitan
Cook. I jego przyjęto z wielką serdecznością i z podziwem. Rozważ-
ny Cook, zachowując ostrożność w kontaktach z tubylcami, zbadał
powody tej egzaltacji. Co się okazało? Pewien starzec udzielił mu
następującej odpowiedzi: Uważa się go za przybyłego z powrotem boga
Rongo [10].
11
934564364.012.png 934564364.013.png
27 marca 1777 statki Cooka zbliżały się powoli do Mangai. Wy-
spiarze, którzy nigdy w życiu nie widzieli lodzi bez wioseł i przeciwwagi,
wylegli wzburzeni z bronią na brzeg. Nagle wodza „oświeciło" i zawołał
do tłumu: „To wielki bóg Motoro, przybywający z wizyty na Yatei". [8]
Świadkiem tajemniczego zachowania tubylców był Cook w 1779 r. na
Hawajach. Miejscowy dostojnik wszedł na pokład „Resolution" i przy-
stroił Jamesa Cooka czerwoną peleryną. O co chodziło? Mieszkańcy
Hawajów uznali Cooka za wracającego bohatera Rono czy Lobo, który
kiedyś opuścił wyspę a potem stał się bogiem [11].
Chociaż tubylcy zamordowali później Cooka, jego przybycie spowo-
dowało powstanie nowego kultu. Berlińskie Museum fur Yólkerkun-
de eksponuje pod numerem VI 7287 kamiennego boga z Hawajów,
mającego typowo europejską kryzę i perukę. Bóg określany mianem
„Kii akua pohaku" nie jest zdaniem etnologa Karla R. Wernharta
nikim innym, jak postacią ewangelickiego duchownego z XVIII wieku
[12]. Podobnie ubrany chodził też James Cook.
Nawet jeśli Cook — jakiś duchowny — awansował w pamięci
tubylców do godności „boga", pozostaje faktem, że ludy te przed
przybyciem białych czciły jakieś bóstwo, oczekując jego powrotu.
Odkrywcy z minionych stuleci nie byli w żadnym razie bogami
oryginalnymi. Jest na to przykładów bez liku.
W dalszej części relacji Alvise da Cadamosto dziwi się tubylcom,
którzy „ujrzawszy żaglowce sądzili, że to wielkie morskie ptaki z białymi
skrzydłami, które zleciały się tu z jakichś dziwnych rejonów. Kiedy
przed rzuceniem kotwicy zwijano żagle, niektórzy tubylcy myśleli, że [...]
statki to ryby. Inni zaś powiadali, że to duchy [...], których należy się
obawiać. Powodem tych poglądów był fakt, że karawele pojawiały się
w krótkim czasie w wielu miejscach, a ich załogi rozpoczynały walkę
przede wszystkim nocą" [13].
Podobnie jak Kolumb i Cortes również Cadamosto straszył tubylców
strzałami z armat. Ci zaś uważali „bombardy karaweli za dzieło diabła".
Nawet lanie świecy czyniło z Cadamosta w oczach Murzynów „czaro-
dzieja białych ludzi". Gdy zaś jeden z marynarzy zagrał na kobzie,
tubylcy uznali czołobitnie, że „rzecz ta" jest boskim instrumentem,
„uczynionym rękoma własnymi przez samego boga, bo tak słodko
śpiewa wieloma głosami" [14].
Biedny świat postawiony na głowie! Cześć oddawano rabusiom
i najeźdźcom. Ale tubylcy prędko spostrzegli swój błąd. To pewnie
tam-tamy przekazały wieść, że „czarodziej białych ludzi" jest wszyst-
kim, tylko nie świętym. W ujściu strumienia Gambia na karawele
Cadamostosa posypały się strzały. Ostrzeliwanie zdumionych Europej-
czyków prowadzono prawie bez przerwy z 15 łodzi, a w każdej siedziało
dziesięciu ludzi. Cadamosto przywrócił spokój strzelając z armaty.
Kamienna kula wpadła z sykiem do wody pośród łodzi. Tubylcy
wznieśli wiosła i patrzyli na statek jak na zjawisko nadprzyrodzone.
Kiedy ucichło echo wystrzału, ciemnoskórzy na powrót nabrali
odwagi. Cadamosto wiedział, że nie może się ugiąć, bo straci respekt.
Dał ognia z całej burty. Do zdumionych i osłupiałych tubylców celowali
też kusznicy i muszkieterzy. Woda wzburzyła się od kuł, łodzie
przewracały się i rozpadały, krzyki przerażenia uciekających i rannych
tubylców odbijały się echem od bliskiego wybrzeża. Ciemnoskórzy
porzucili wszelką nadzieję, zniknęły iluzje — runął ich świat. Czy był to
biały „bóg", czy biały „diabeł" — jeden wart drugiego w swoim
brutalnym szaleństwie.
Przykładów na to, że biali najeźdźcy niszczyli bez litości wszystko, co
nie zgadzało się z ich religią bądź stało na przeszkodzie zdobyciu złota,
jest mnóstwo. Pisałem już o tym [15]. Teraz chciałbym przede wszystkim
ukazać rodzaje zachowań „prymitywów" w zetknięciu z nowoczesną
techniką. Szkolnym przykładem naiwnego zachwytu spowodowanego
pojawieniem się obcych „bogów" może być to. co przeżył Portugalczyk
Pedro Alvarez Cabral na wybrzeżach dzisiejszej Brazylii. Cabral wy-
ruszył w podróż 9 marca 1500 roku w 13 karawel. Jego celem było
Błyskawicą i grzmotem
Najbliżej Europy leży Afryka. W podróże morskie wyruszali już
Fenicjanie, Grecy i Rzymianie. Niestety na pokładach ich statków nie
było etnografów. Nie znamy więc pierwszych reakcji na kontakty
między różnymi kulturami. Wiarygodne opisy pojawiają się dopiero
w XV w. W 1436 roku Portugalczyk Alfonso Goncales Balsaya
pożeglował na południe. Pięć lat później podążył za nim jego ziomek
Antao Goncalves, a w 1446 roku kapitan Nuno Tristao. Wszyscy
przywieźli do Portugalii murzyńskich niewolników, którzy na pewno nie
weszli na pokład dobrowolnie! [13]
W 1456 roku genueński żeglarz Alvise da Cadamosto pisał:
„Ci Murzyni zbiegli się, jakbym był jakimś cudownym zjawiskiem.
Zdawało się, że widok chrześcijanina jest dla nich nowym doświad-
czeniem. Nie dziwili się zbytnio mym sukniom i skórze [...] niektórzy
dotykali moich rąk i członków i pocierali skórę rąk zwilżywszy je
uprzednio śliną, dla sprawdzenia, czy biel jest prawdziwa, czy to tylko
farba [...]". [14]
12
13
934564364.014.png 934564364.015.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin