30 rocznica pierwszego zimowego wejścia Everestu, Wilicki Cichy - Newsweek.pdf

(153 KB) Pobierz
16.12.2012
30 rocznica pierwszego zimowego wejścia Everestu, Wilicki Cichy - Wiadomości - Newsweek.pl
Everest tylko dla zuchwałych
tow 17 lutego 2010 11:25, ostatnia aktualizacja 09 sierpnia 2011 13:34
Trzydzieści lat temu ludzie nie wierzyli, że zimą ktoś przeżyje na Mount Evereście. Polacy przeżyli i
zapoczątkowali nową himalajską dyscyplinę – zdobywanie ośmiotysięczników zimą.
Poczułem euforyczną radość. Zrobiliśmy to! – wspomina pierwsze minuty na szczycie Mount Everestu Leszek Cichy. – Udało nam się zrealizować
marzenie całej naszej ekspedycji – dodaje. Na radość z historycznego wyczynu nie mieli zbyt dużo czasu. Szybko liczyli, ile tlenu im jeszcze zostało.
Bo sukcesem jest nie osiągnąć wierzchołek, tylko bezpiecznie zejść do bazy.
Została tylko zima
Dokładnie w niedzielę 17 lutego 1980 r. o godzinie 14.25 Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki jako pierwsi ludzie w historii weszli zimą na najwyższy
szczyt Ziemi. Małym enerdowskim aparacikiem Certo zrobili kilka zdjęć. Migawka trochę się zacinała. Na dowód, że dotarli na Dach Świata i że zimą
można przeżyć na wysokości ośmiu tysięcy metrów, zabrali kartkę pozostawioną na szczycie przez inną wyprawę.
Z zuchwałym wyczynem Polaków nie mógł się pogodzić Reinhold Messner, pierwszy zdobywca Korony Himalajów (wszystkie 14 ośmiotysięczników).
Sfrustrowany złościł się, próbując podważyć wyczyn Polaków. Ale największe agencje informacyjne na świecie już triumfalnie donosiły: Cichy i
Wielicki otworzyli nową epokę we wspinaczce – himalaizmu zimowego.
Polacy nie załapali się na czas wielkiego podboju najwyższych szczytów Ziemi. – Trzydzieści lat temu w Himalajach wszystko już było zdobyte – mówi
Janusz Kurczab, alpinista i organizator wielu górskich wypraw. – Nie został ani jeden dziewiczy ośmiotysięcznik.
Tam nikt nie przeżyje
Ale trudno się dziwić – z jednej strony żelazna kurtyna, z drugiej chroniczny brak pieniędzy na kosztowne ekspedycje. Wszystko to sprawiało, że
Polacy rzadko gościli w największych górach świata. W gierkowskich latach 70. było już trochę lepiej. – Wtedy narodził się pomysł, żeby spróbować
zaatakować Himalaje zimą, bo nikt się jeszcze na to nie zdobył. W końcu mogliśmy być pierwsi – wspomina Kurczab. Najlepiej było zacząć od samego
szczytu, bo zdobycie zimowego Everestu gwarantowało prestiż w alpinistycznym świecie.
Ale pod koniec lat 70. zimowa wyprawa w Himalaje wyglądała jak zapowiedź samobójstwa. W końcu nie kto inny, tylko pierwszy zdobywca Everestu,
Nowozelandczyk sir Edmund Hillary, twierdził, że nie da się przeżyć zimy powyżej 7 tys. metrów. Polacy podjęli jednak ryzyko.
Wówczas 28-letni Leszek Cichy miał już parę udanych przejść w wysokich górach i posadę asystenta na Politechnice Warszawskiej. Aktywnie działał
w akademickim klubie wysokogórskim. Gdy dostał ankietę od Andrzeja Zawady, organizatora narodowej wyprawy zimowej, nie miał wątpliwości, że
za kilka miesięcy znajdzie się w Himalajach. – To była wielka rzecz: Everest, udział w historycznym wydarzeniu, nie mogło mnie tam nie być –
wspomina Cichy. Dostał się do pierwszego składu wyprawy.
Zakopiański zefirek
Na zimowy Everest chciał też wejść Krzysztof Wielicki – dziś najbardziej utytułowany z żyjących polskich himalaistów ( jedyny żyjący polski
zdobywca Korony Himalajów). Trafił na listę rezerwowych. Los się jednak do niego uśmiechnął. Telefon odebrał w fabryce. – Bądź jutro w
Warszawie – rzucił lakonicznie Zawada. – Kiedy przyszedłem z wnioskiem urlopowym, żartowałem, że jadę za tragarza – śmieje się Wielicki. Zdobył
miejsce, bo wielu bardziej doświadczonych himalaistów nie pchało się na zimową ekspedycję, nie wierząc w jej sukces.
Zimowa wspinaczka w Himalajach w niczym nie przypomina letniej. – Stopień trudności jest nieporównywalny – mówi Wielicki. – Temperatura
poniżej minus 40 stopni, na wiatromierzu kończy się skala. Huragan przekracza 180 km na godz.
Zawada wszystkich 25 uczestników wyprawy od początku ostrzegał: chłopcy, tam będzie koszmarnie. – Kiedy byliśmy już na miejscu, pomyślałem, że
specjalnie trochę przesadzał, bo na początku wyprawy wszystko układało się świetnie. Szybko budowaliśmy kolejne obozy w drodze na szczyt –
wspomina Cichy. Ale osiem tygodni w namiocie przy nieustannym mrozie może skruszyć największego optymistę.
Prawdziwe piekło zaczyna się jednak dopiero w górze, powyżej 7 tys. metrów. Zawada nazywał to zakopiańskim zefirkiem. – To wiatr tak silny, że
człowiek nie jest w stanie ustać – mówi Cichy. Wtedy trzeba się rzucać na ziemię. Chwila czołgania, potem wstajesz i znowu czołganie. – Tyłem do
wiatru też nie można się ustawić, bo wokół tworzy się próżnia i jest jeszcze gorzej – dodaje Wielicki. Pierwsze chwile zwątpienia pojawiły się już po
trzech tygodniach, gdy przyszedł czas na atak szczytowy. Zimno i wiatr praktycznie uniemożliwiały zbudowanie czwartego obozu na Przełęczy
Południowej – ostatnim
przystanku w drodze na wierzchołek.
Opaona do Jelcza
Ale jeszcze zanim zaczęła się prawdziwa walka z Everestem, trzeba było stoczyć bój z rzeczywistością PRL. W dobie wiecznych niedoborów
załatwienie sprzętu i pieniędzy na tak poważne przedsięwzięcie było nie lada wyzwaniem.
Kurtki czy buty uszył ktoś znajomy. Ktoś inny miał ciocię w fabryce sprzętu sportowego, więc udawało się załatwić namioty. Gorzej było ze sprzętem
www.newsweek.pl/drukuj/53822
1/2
939178202.002.png 939178202.003.png 939178202.004.png
16.12.2012
30 rocznica pierwszego zimowego wejścia Everestu, Wilicki Cichy - Wiadomości - Newsweek.pl
wspinaczkowym, który trzeba było sprowadzać z Zachodu. – Co prawda w Polsce jedna fabryka
produkowała liny, ale nikt normalny ich nie używał. Były warte tyle co guma od majtek – żartuje Kurczab. Te sprowadzane z zagranicy kosztowały
nawet trzykrotność polskiej pensji.
A wszystko trzeba było kupować za trudno dostępne dewizy. Zachodnie wyprawy dysponowały budżetami sięgającymi nawet miliona dolarów,
Polacy musieli zadowolić się 50 tysiącami. Zresztą, gdyby nie wsparcie w wysokości 20 tysięcy dolarów od mieszkającego w Szwajcarii Juliana
Godlewskiego, polskiego biznesmena i entuzjasty alpinizmu, całe przedsięwzięcie mogłoby nie dojść do skutku.
– Do dziś mam oficjalne pismo podpisane przez samego ministra przemysłu o przyznaniu dodatkowej opony do ciężarówki Jelcz, która miała zawieźć
sprzęt do Nepalu – śmieje się Cichy. Bo była to jednak wyprawa narodowa. Władza liczyła na spektakularny sukces, którym można się będzie
pochwalić i przed społeczeństwem, i za granicą. Każdy z członków wyprawy liczył na indywidualny sukces.
Każdy chciał zdobyć wierzchołek. Bo chociaż himalaizm to gra zespołowa, między alpinistami panuje zacięta rywalizacja i nie ma sentymentów.
Wejście na szczyt trzeba sobie wywalczyć.
Lodowi wojownicy
Do końca nie było jasne, kto będzie pierwszym zimowym zdobywcą Everestu. Dni mijały. Zła pogoda nie odpuszczała. Za to kolejni członkowie
ekspedycji tracili siły i odpadali z ostatecznej walki o szczyt. W dodatku powoli kończył się termin
pozwolenia na wspinaczkę, jakie wyprawa dostała od władz Nepalu. Wśród członków ekspedycji panowało coraz większe zwątpienie. – Od kilku dni
byliśmy w obozie II – wspomina Cichy. – Wiedziałem, że to ostatnia moja szansa na atak szczytowy. Nie chciałem schodzić do bazy, postanowiłem
spróbować.
Wyszli z Wielickim, choć wcześniej wspinali się osobno. Przez trzy, cztery dni zamienili ze sobą ledwie parę słów. – Obaj szliśmy z dziwnym
przekonaniem, że szczyt jest tylko formalnością. Że właściwie już go zdobyliśmy – wspomina Cichy. Z wierzchołka zdążyli jeszcze nadać do bazy, że
wszystko się udało. Potem zaczęli zejście.
Zimą na Evereście słońce zachodzi szybko i robi się przerażająco zimno. Wielicki odmroził nogi i schodził dużo wolniej. – Dostałem kurzej ślepoty –
wspomina. Objawy na szczęście ustąpiły, ale to był już objaw niedotlenienia. W końcu wyrzucili puste butle tlenowe. W tym momencie rozpoczynali
już walkę o życie, ale Cichy zdążył jeszcze odkręcić reduktory od butli. – W Polsce były cholernie drogie – zaznacza z uśmiechem.
Po kilku godzinach morderczego zejścia wycieńczeni dotarli do obozu IV. Nocą Wielicki ratował zdrowie, ogrzewając odmrożone stopy nad gazowym
palnikiem. Rano ruszyli dół – do bazy. W środowisku zawrzało. Pierwsze zimowe wejście na Everest było zaliczone. A do Polaków przylgnął zasłużony
przydomek lodowych wojowników.
© Ringier Axel Springer. Artykuł wydrukowany z Newsweek.pl.
www.newsweek.pl/drukuj/53822
2/2
939178202.005.png 939178202.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin