Epizod V - Imperium kontratakuje - Donald Glut.doc

(736 KB) Pobierz
I

Imperium kontratakuje

I

To dopiero nazywam zimnem! — Lukę Sky-walker przerwał ciszę, której przestrzegał od opuszczenia nowej bazy Rebeliantów kilka godzin wcześniej. Dosiadał tautauna, jedynej poza nim żywej istoty w zasięgu wzroku. Czuł się zmęczony i samotny, więc dźwięk własnego głosu zaskoczył go.

Wraz z innymi uczestnikami rebelianckiego Przy­mierza kolejno badali białe pustkowie Hoth, zbierając informacje o swym nowym domu. Wszyscy wracali do bazy z mieszanymi uczuciami ulgi i osamotnienia. Nic nie przeczyło ich wcześniejszym odkryciom, że na tej zimnej planecie nie istnieją żadne inteligentne formy życia. Podczas swych długich samotnych wy­praw Lukę widział jedynie jałowe białe równiny i łań­cuchy niebieskawych gór, które zdawały się znikać we mgłach odległych horyzontów.

Młody mężczyzna uśmiechnął się pod podobną do maski szarą chustą, która chroniła go przed zimnymi wiatrami Hoth. Patrząc na lodową pustynię przez go­gle, głębiej nacisnął na głowę obszyty futrem kaptur.

Uśmiechnął się kącikiem ust, próbując wyobrazić sobie oficjalnych badaczy w służbie rządu Imperium. ,,Galaktyka jest usiana osadami kolonistów, których niewiele obchodzą sprawy Imperium czy jego opo­zycji — Przymierza — pomyślał. — Lecz szalony mu­siałby być osadnik, który rościłby sobie prawa do Hoth. Ta planeta nie ma nic do zaoferowania niko­mu — oprócz n a s".

Przymierze ponad miesiąc temu założyło na tym lodowym świecie wysuniętą placówkę. Lukę był dob­rze znany w bazie i choć miał zaledwie dwadzieścia

trzy lata, inni Rebelianci zwracali się do niego per ko­mandor Skywalker. Ten tytuł wprawiał go w lekkie za­kłopotanie. Tym niemniej jego pozycja upoważniała go do wydawania rozkazów zespołowi wytrawnych żołnie­rzy. Wiele przeżył i bardzo się zmienił. Jemu samemu trudno było uwierzyć, że jeszcze trzy lata temu był na­iwnym chłopcem z farmy na swym rodzinnym Tatooine.

Młody komandor przynaglił tauntauna do szybsze­go biegu.

— No, dalej, mały — zachęcił go.

Szare ciało jaszczura śnieżnego było pokryte gęs­tym futrem chroniącym go przed zimnem. Galopował na muskularnych tylnych nogach, których palce po­dobne do palców trydaktyla zakończone były wiel­kimi zakrzywionymi szponami wzbijającymi ogromne fontanny śniegu. Głowa tauntauna podobna do głowy lamy wyciągnęła się w przód, a jego ruchliwy ogon rozwinął się za nim, kiedy zwierzę wbiegało po ob­lodzonym stoku. Obracał z boku na bok rogatą głowę, jakby bodąc wiatr, który atakował jego kudłaty pysk.

Lukę marzył o zakończeniu swej misji. Czuł, że mimo grubo watowanego ubrania używanego przez Rebeliantów, jest niemal zamarznięty, ale wiedział, że jest tu z własnego wyboru; zgłosił się na ochotnika do przeczesywania pól lodowych w poszukiwaniu innych form życia. Wzdrygnął się patrząc na długi cień, jaki on i zwierzę rzucali na śnieg. ,,Wiatr się wzmaga — pomyślał. — A te mroźne wiatry po zapadnięciu nocy przynoszą na równiny temperatury nie do znie­sienia". Kusiło go, by wrócić do bazy trochę wcześ­niej, ale wiedział, jak ważne jest ustalenie z całą pewnością, że Rebelianci byli sami na Hoth.

Tauntaun gwałtownie skręcił w prawo, niemal zrzu­cając Luke'a. Chłopak ciągle jeszcze przyzwyczajał się do jazdy na tych nieobliczalnych stworzeniach.

— Nie chciałbym cię urazić — rzekł do swego wierzchowca — ale znacznie swobodniej czuję się w kabinie mojego starego, godnego zaufania śmi-gacza.

Jednak dla wykonywanego zadania tauntaun — mi­mo swoich wad — był najbardziej sprawnym i prak­tycznym środkiem transportu dostępnym na Hoth.

Kiedy zwierzę osiągnęło szczyt kolejnego lodowego wzniesienia, jeździec zatrzymał je. Zdjął przyciemnio­ne gogle i przez parę chwil mrużył oczy, aby przy­zwyczaić się do oślepiającego blasku śniegu.

Nagle jego uwagę zwróciło pojawienie się na niebie pędzącego obiektu, który, opadając ku zamglonemu horyzontowi, zostawiał za sobą smugę dymu. Błys­kawicznym ruchem dłoni w rękawicy sięgnął do pasa i chwycił elektrolornetkę. Poczuł chłód niepokoju wal­czący o lepsze z zimnem atmosfery Hoth. To, co wi­dział, mogło być dziełem człowieka, może nawet czymś wysłanym przez Imperium. Młody komandor śledził ognisty tor lotu obiektu i z napięciem patrzył, jak bolid spada na biały grunt i ginie w blasku włas­nego wybuchu.

Tauntaun zadrżał na odgłos eksplozji. Wydał pełen przerażenia pomruk i zaczął nerwowo drzeć szponami śnieg. Lukę poklepał zwierzę po głowie, próbując je uspokoić. Z trudem słyszał własny głos wśród wycia wiatru.

— Spokojnie, mały, to tylko meteoryt — krzyknął. Zwierzę uspokoiło się i Lukę podniósł do ust komuni­kator.

— Echo Trzy do Echa Siedem. Hań, stary, słyszysz mnie?

Z odbiornika dobiegały trzaski, a potem przez za­kłócenia przedarł się znajomy głos:

— To ty, mały? O co chodzi?

Głos był nieco dojrzalszy i jakby ostrzejszy od gło­su Luke'a. Przez chwilę młody mężczyzna wspominał ciepło pierwsze spotkanie z koreliańskim kosmicznym przemytnikiem w ciemnym, pełnym obcych, szynku w porcie kosmicznym na Tatooine. Teraz Hań był jego jedynym przyjacielem, który nie należał oficjalnie do Rebelii.

— Zamknąłem swoje koło i nie wykryłem żadnym sygnałów życia — powiedział do transmitera, mocno przyciskając usta do nadajnika.

— Tym, co żyje na tej kostce lodu, nie wypełniłbyś nawet krążownika — odpowiedział Hań, z trudem przekrzykując gwizd wiatru. — Ustawiłem już swoje czujniki. Kieruję się do bazy.

— Zobaczymy się niedługo — odparł Lukę. Ciągle miał na oku falujący słup dymu wznoszący się z odleg­łego ciemnego punktu. — Niedaleko stąd właśnie spadł meteoryt i chcę go sprawdzić. Nie potrwa to długo.

Wyłączył transmiter i skupił uwagę na tauntaunie. Gad przestępował z nogi na nogę. Z głębi gardła wydał ryk sygnalizujący być może strach.

— Stóóój, mały! — rzekł, poklepując go po głowie. — O co chodzi... Czujesz coś? Nic tu nie ma.

Lecz także zaczął odczuwać niepokój, po raz pierw­szy od wyruszenia z ukrytej bazy Rebeliantów. Jeśli wiedział cokolwiek o tych jaszczurach śnieżnych, to to, że miały wyostrzone zmysły. Niewątpliwie zwierzę usiłowało powiedzieć Lukę'owi, że coś, jakieś niebez­pieczeństwo, czai się w pobliżu.

Nie tracąc ani chwili odczepił od pasa mały przed­miot i ustawił jego miniaturowe potencjometry. Urzą­dzenie było wystarczająco czule, aby wychwycić nawet najsłabsze sygnały życia przez wykrywanie temperatu­ry ciała i wewnętrznych układów organizmu. Lecz kie­

dy zaczął odczytywać wskazania, zdał sobie sprawę, że nie było potrzeby — ani czasu — tego robić.

Dobre półtora metra nad nim przesunął się jakiś cień. Lukę błyskawicznie odwrócił się i nagle wydało mu się, że ożył sam grunt. Rzuciła się na niego gwał­townie wielka góra pokryta białym futrem, doskonale zamaskowana na tle nieregularnie rozsianych pagór­ków śniegu.

— O, cholera!

Ręczny miotacz Lukę'a nie zdążył opuścić kabury. Wielka łapa lodowego stworzenia, wampy, uderzyła go mocno w twarz, zrzucając z tauntauna w zmrożony śnieg. Przytomność stracił szybko, tak szybko, że na­wet nie usłyszał żałosnych wrzasków zwierzęcia ani gwałtownej ciszy, jaka nastąpiła po trzasku łamanego karku. I nie poczuł, jak wielka, włochata istota, która go zaatakowała, chwyciła go brutalnie za kostkę i po­wlokła, jak pozbawioną życia kukłę, przez pokrytą śniegiem równinę.

Z zagłębienia w gruncie na stoku wzgórza, gdzie spadł obiekt latający, ciągle unosił się czarny dym. Jego ciemne kłęby, rozpędzane nad równinami przez lodowate wiatry Hoth, znacznie przerzedziły się od czasu, kiedy urządzenie spadło na ziemię i utworzyło dymiący krater.

W kraterze coś się poruszyło.

Najpierw dało się słyszeć tylko buczenie, mechani­czne, coraz intensywniejsze, jakby walczące o lepsze z wyjącym wiatrem.

Potem przedmiot poruszył się. -Błyszczał w jasnym świetle popołudnia, powoli wynurzając się z krateru.

Zdawało się, że obiekt jest jakąś formą życia or­ganicznego posiadającą podobną do czaszki głowę. Liczne pęcherzykowate oczy o ciemnych soczewkach

patrzyły na zimne puste przestrzenie. Lecz w miarę wznoszenia się z krateru kształt obiektu zaczął wskazy­wać, że jest to jakaś maszyna o dużym cylindrycznym korpusie połączonym z kulistą głową i wyposażonym w kamery, czujniki i metalowe wysięgniki, z których kilka kończyło się chwytakami podobnymi do klesz­czy kraba.

Urządzenie zawisło nad dymiącym kraterem i wysu­nęło wysięgniki w różnych kierunkach. Następnie we­wnątrz jego mechanizmów włączył się sygnał i maszy­na popłynęła ponad lodową równinę.

Ciemny robot sondujący zniknął wkrótce za odleg­łym horyzontem.

Inny jeździec, okutany w zimowy ubiór i siedzący na plamistoszarym tauntaunie, pędził przez zbocza Hoth w kierunku bazy operacyjnej Rebelii.

Oczy mężczyzny patrzyły obojętnie na matowe sza­re kopuły, niezliczone wieże strzelnicze i ogromne generatory mocy, które były jedynym świadectwem cywilizowanego życia na tym świecie. Hań Solo stop­niowo zwalniał bieg swego jaszczura śnieżnego, ścią­gając wodze tak, że do ogromnej jaskini lodowej stworzenie wbiegło kłusem.

Hań z przyjemnością powitał względne ciepło wiel­kiego zespołu jaskiń, ogrzewanych przez urządzenia czerpiące moc z ogromnych generatorów na ze­wnątrz. Tę podziemną bazę stanowiły zarówno natura­lna jaskinia lodowa, jak i plątanina kanciastych białych tuneli wytopionych rebelianckimi laserami w górze litego lodu. Korelianin bywał już w bardziej opusz­czonych dziurach w Galaktyce, ale w tej chwili nie potrafił przypomnieć sobie, gdzie.

Zsiadł z tauntauna i rozejrzał się, obserwując ruch panujący wewnątrz gigantycznej groty. Gdziekolwiek

spojrzał, widział przenoszone, montowane lub napra­wiane przedmioty. Rebelianci w szarych mundurach z pośpiechem wyładowywali zaopatrzenie i dopaso­wywali sprzęt. Były tam też roboty, głównie jednostki R2 i roboty pomocnicze, które wydawały się wszech­obecne, tocząc się lub chodząc lodowymi korytarza­mi, sprawnie wykonując swe niezliczone zadania.

Hań zaczął zastanawiać się, czy nie mięknie z cza­sem. Na początku nie miał ani osobistego interesu, ani nie czuł lojalności dla tej całej Rebelii. Jego ostateczne zaangażowanie w konflikt między Imperium a Przy­mierzem zaczęło się jako zwykła transakcja, sprzedaż jego usług oraz prawa do wykorzystania jego statku, ,,Sokoła Millenium". Zadanie wydawało się dość pro­ste: zawieźć Bena Kenobiego, młodego Luke'a i dwa roboty do systemu Alderaan. Skąd miał wtedy wie­dzieć, że będą od niego wymagać uratowania księż­niczki ze wzbudzającej największy strach stacji bojo­wej Imperium, Gwiazdy Śmierci?

Księżniczka Leia Organa...

Im więcej Solo o niej myślał, tym bardziej zdawał sobie sprawę, w jakie wdepnął kłopoty, przyjmując pieniądze Bena Kenobiego. Początkowo chciał tylko odebrać zapłatę i prysnąć, żeby spłacić kilka paskud­nych długów, które wisiały mu nad głową jak meteor gotów spaść w każdej chwili. Nigdy nie zamierzał zostać bohaterem.

A jednak coś go tu trzymało. Przyłączył się do Luke'a i jego szalonych rebelianckich przyjaciół, kie­dy przypuścili legendarny już atak na Gwiazdę Śmier­ci. Coś. Na razie Hań sam nie potrafił zdecydować się co to było.

Teraz, długo po zniszczeniu Gwiazdy Śmierci, ciąg­le był z Rebeliantami, pomagając w zakładaniu tej bazy na Hoth, prawdopodobnie najbardziej ponurej

ze wszystkich planet w Galaktyce. Ale powiedział so­bie, że wszystko to szybko się zmieni. Jeśli o niego chodziło, to Hań Solo i Rebelianci właśnie mieli odpalić w rozbieżnych kierunkach.

Przeszedł szybko przez podziemny pokład hangaru, gdzie dokowało kilka rebelianckich myśliwców. Kręcili się przy nich ubrani na szaro ludzie w asyście robotów różnych kształtów. Najbardziej interesował Koreliani-na frachtowiec w kształcie spodka spoczywający na świeżo zainstalowanych ładownikach. Ten statek, naj­większy w hangarze, zarobił kilka nowych wgnieceń w metalowym poszyciu od czasu, kiedy Hań po raz pierwszy skumał się ze Skywalkerem i Kenobim. Jednak ,,Sokół Millenium" był słynny nie ze względu na wygląd, ale na szybkość: ten frachtowiec ciągle był najszyb­szym statkiem, jaki kiedykolwiek zrobił skok na Kes-sel lub prześcignął imperialny myśliwiec typu TIE.

Znaczną część sukcesów ,,Sokoła" można było przy­pisać jego konserwacji, powierzonej w tej chwili wło­chatym rękom dwumetrowej góry brązowego futra, której twarz była właśnie ukryta pod maską do spa­wania.

Chewbacca, ogromny Wookie i drugi pilot ,,So­koła", naprawiał centralny podnośnik statku, kiedy zauważył nadchodzącego Solo. Przerwał pracę i pod­niósł maskę, odsłaniając swe pokryte futrem oblicze. Z jego pełnego zębów pyska dał się słyszeć ryk, który potrafiło zrozumieć tylko niewielu nie-Wookiech we wszechświecie.

Hań Solo był jednym z tych niewielu.

— Zimno to nie jest właściwe słowo, Chewie — od­parł Korelianin. — Wolę porządną walkę, obojętnie kiedy, od całego tego chowania się i zamarzania!

Zauważył smużki dymu unoszące się z nowo ze-spawanego kawałka metalu.

— Jak ci idzie z tymi podnośnikami? Chewie odpowiedział typowym dla Wookiech po­mrukiem.

— Świetnie — powiedział Hań, w pełni zgadzając się z jego pragnieniem powrotu w przestrzeń, na jakąś inną planetę — gdziekolwiek, byle nie na Hoth. Pójdę się zameldować. Potem ci pomogę. Jak tylko zamontujemy te podnośniki, wynosimy się stąd.

Wookie szczeknął radośnie i wrócił do pracy, a Solo poszedł w głąb jaskini lodowej.

Centrum dowodzenia pełne było sztucznego życia sprzętu elektronicznego i urządzeń kontrolnych się­gających do lodowego sklepienia. Tak jak hangar, centrum roiło się od Rebeliantów. Pomieszczenie peł­ne było kontrolerów, żołnierzy, techników oraz robo­tów przeróżnych typów i rozmiarów. Wszyscy byli zajęci przekształcaniem pomieszczenia w sprawny oś­rodek mający zastąpić bazę na Yavin.

Mężczyzna, do którego przyszedł Hań Solo, całą uwagę skupiał na ekranie komputera, wielkiej kon­soli, na której jasno błyskały kolorowe odczyty. Rie-ekan, ubrany w mundur generała Rebelii, wypros­tował swą wysoką postać na widok przybyłego.

— Generale, na tym terenie nie ma śladu życia

— zameldował Hań. — Ale wszystkie wyznaczniki obszaru są ustawione, więc będzie pan wiedział, kie­dy ktoś przyjdzie z wizytą.

Jak zwykle generał Rieekan nie zareagował uśmie­chem na błazenadę Solo. Podziwiał młodego mężczyz­nę za to, że jakby nieoficjalnie przyłączył się do Rebelii. Jego zalety wywarły takie wrażenie na Rie-ekanie, że często zastanawiał się, czyby nie nadać mu honorowego stopnia oficerskiego.

— Czy komandor Skywalker już się zameldował?

— zapytał generał.

— Sprawdza meteoryt, który spadł blisko niego — odpowiedział Hań. — Wróci niedługo.

Rieekan zerknął na nowo zainstalowany ekran ra­daru i przyjrzał się migającym obrazom.

— Trudno będzie dojrzeć zbliżające się statki przy całej tej aktywności meteorów w tutejszym systemie.

— Generale, ja... —Hań zawahał się. — Myślę, że czas, żebym się stąd ruszył.

Zbliżająca się postać odciągnęła jego uwagę od generała Rieekana. Jej chód był pełen wdzięku i zara­zem stanowczości, a delikatne rysy młodej kobiety jakoś nie pasowały do białego munduru bojowego. Nawet z tej odległości widział, że księżniczka Leia jest zaniepokojona.

— Jesteś dobry w walce — zauważył generał, doda­jąc: — Nie chciałbym cię stracić.

— Dziękuję, generale. Wyznaczono jednak nagro­dę za moją głowę i jeśli nie spłacę długu Hutowi Jabbie, to jestem chodzącym trupem.

— Niełatwo żyć ze znamieniem śmierci — zaczął oficer, ale Hań odwrócił się do księżniczki Lei. Solo nie był sentymentalny, ale zdawał sobie sprawę, że w tej chwali jest poruszony.

— To chyba już, Wasza Wysokość... — przerwał nie wiedząc, jakiej spodziewać się odpowiedzi od księż­niczki.

— Doskonale — zimno odparła Leia. Jej nagła wy­niosłość szybko przekształciła się w szczery gniew.

Mężczyzna potrząsnął głową. Dawno temu powie­dział sobie, że stworzenia płci żeńskiej — ssaki, płazy czy jakieś jeszcze nie odkryte klasy biologiczne — są poza jego miernymi zdolnościami pojmowania. Często sobie mawiał, że lepiej byłoby, gdyby zostały dla niego tajemnicą. Lecz w końcu uwierzył na chwilę, że w całym kosmosie jest przynajmniej jedna osoba płci

żeńskiej, którą naprawdę zaczynał rozumieć. A jednak w przeszłości zdarzało mu się mylić.

— No — powiedział. — Nie rozklejaj się tak. Na razie, księżniczko.

Odwracając się do niej gwałtownie plecami, wszedł do cichego korytarza łączącego się z centrum dowo­dzenia. Szedł w kierunku pokładu hangarowego, gdzie czekali na niego ogromny Wookie i przemytniczy frachtowiec, dwie rzeczywistości, które rozumiał. Nie miał zamiaru zatrzymywać się.

— Hań! — Leia biegła za nim, lekko zadyszana. Zatrzymał się i obojętnie odwrócił do niej.

— Tak, Wasza Wysokość?

— Myślałam, że postanowiłeś zostać. Wydawało się, że w głosie Lei brzmiała prawdziwa troska, ale nie był tego pewien.

— Ten łowca nagród, na którego wpadliśmy na Ord Mantell, zmienił moją decyzję.

— Czy Lukę wie? — zapytała.

— Dowie się, jak wróci — odburknął Hań. Oczy księżniczki zwęziły się. Obrzuciła go spojrze­niem, które dobrze znał. Przez chwilę czuł się jak

jeden z sopli na powierzchni planety.

— Nie częstuj mnie tym swoim spojrzeniem — po­wiedział ostro. — Z każdym dniem szuka mnie coraz więcej łapaczy. Zamierzam spłacić Jabbę, zanim wyśle więcej swoich zdalnych morderców, Ganków, i kto wie, kogo jeszcze. Muszę zdjąć tę nagrodę z mojej głowy, póki jeszcze ją mam.

Jego słowa wyraźnie podziałały na Leię i Hań wi­dział, że zaniepokoiła się o niego, a może nawet poczuła coś więcej.

— Ale ciągle jesteś nam potrzebny — rzekła.

— Nam? — zapytał.

—Tak.

— A co powiesz o sobie? — starannie podkreślił ostatnie słowo, ale tak naprawdę nie wiedział, dlacze­go. Może było to coś, co chciał powiedzieć od pew­nego czasu, ale brakowało mu odwagi — nie, po­prawił się, głupoty — aby wyjawić swe uczucia. W tym momencie wydawało się, że niewiele ma do stracenia i był gotów na jakąkolwiek odpowiedź.

— O mnie? — zapytała wprost. — Nie wiem, o co ci chodzi.

Hań Solo z niedowierzaniem ponownie potrząsnął głową.

— Nie, prawdopodobnie nie wiesz.

— A co dokładnie mam wiedzieć? — znowu w jej głosie narastał gniew, prawdopodobnie Dlatego, po­myślał, że w końcu zaczynała rozumieć.

Uśmiechnął się.

— Chcesz, żebym został, z powodu tego, co do mnie czujesz. Księżniczka znowu zmiękła.

— No, tak, bardzo... — rzekła i przerwała na chwilę — nam pomogłeś. Jesteś urodzonym przywódcą... Nie dał jej skończyć, przerywając w środku zdania.

— Nie, Wasza Miłość. To nie o to chodzi. Nagle Leia popatrzyła Hanowi prosto w twarz oczy­ma, które wyrażały w końcu pełne zrozumienie. Wy-

buchnęła śmiechem.

— Masz bujną wyobraźnię.

— Naprawdę? Myślę, że bałaś się, że odejdę nawet bez... — skoncentrował wzrok na jej wargach — ...po­całunku.

Zaczęła się śmiać jeszcze bardziej.

— Wolałabym raczej pocałować Wookiego.

— Mogę ci to załatwić. — Zbliżył się do niej, a ona wyglądała promiennie nawet w zimnym świetle lodo­wego pomieszczenia. — Wierz mi, przydałby ci się

dobry pocałunek. Jesteś tak zajęta wydawaniem roz­kazów, że zapomniałaś, jak być kobietą. Gdybyś na chwilę popuściła, mógłbym ci pomóc. Ale już za póź­no, kwiatuszku. Twoja wielka szansa odlatuje.

— Sądzę, że przeżyję — powiedziała, wyraźnie roz­drażniona.

— Życzę powodzenia!

— Nawet cię nie obchodzi, czy... Wiedział, co chciała powiedzieć i nie dał jej do­kończyć.

— Zaoszczędź mi tego, proszę! — przerwał. — Nie mów mi znowu o Rebelii. Mówisz tylko o niej. Jesteś tak zimna jak ta planeta.

— A ty myślisz, że jesteś tym, który może dać nie­co gorąca?

— Jasne, gdybym był zainteresowany. Ale nie są­dzę, żeby sprawiło mi to wielką przyjemność — mó­wiąc to Hań cofnął się i znowu na nią spojrzał, chłodno ją oceniając. — Jeszcze się spotkamy — rzekł. — Może do tego czasu trochę się rozgrzejesz.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin