Tulli_Magdalena_-_Skaza.rtf

(346 KB) Pobierz
Trident eBooks

 

magdalena tulli

skaza



2006


Wydanie polskie

Data wydania:

2006

 

Obraz na okładce:

Maria Kiesner

 

Projekt okładki:

Magdalena Bartkiewicz-Podgórska,

na podstawie koncepcji graficznej Macieja Sadowskiego

 

Wydawca:

Wydawnictwo W.A.B.

ul. Łowicka 31, 02-502 Warszawa

tel. (22) 646 05 10, 646 05 11, 646 01 74, 646 01 75

wab@wab.com.pl

www.wab.com.pl

 

ISBN 83-74141-51-4

 

Wydanie elektroniczne

Trident eBooks

 

Wstępna wersja tej książki powstała podczas pobytu autorki w Villa Mont-Noir, Centre Départemental Residence d’Ecrivains EuropéensConseil Génér…ord.


Zacznie się od strojów. To krawiec dostarczy je wszystkie hurtem. Na oko dobierze fasony, paroma szczęknięciami nożyc powoła do życia przewidywalny repertuar gestów. Oto w kręgu światła ścinki tkanin, strzępy nici, a dookoła ciemno. Zamęt wyłoni z siebie fałd tkaniny, spięty szpilką zawiązek zaszewki. Zaszewka stworzy całą resztę. Jeśli jest odpowiednio głęboka, to powoła do istnienia wydatny brzuch błyskający złotą dewizką, ciężki oddech, łysinę zroszoną kropelkami potu. Jedno pociąga za sobą drugie. Aparycja narzuca właściwości: łakomstwo, pychę i niemiłą rzeczowość, która gasi odruchy serca niczym strumień zimnej wody prosto z wiadra. Na każdy garnitur z kamizelką muszą przypadać przynajmniej dwa lniane fartuchy kuchenne, ten dla pani, tamten dla służącej. A sukienka, jeśli na przykład z tafty w pierwszorzędnym gatunku, to tylko jedna. Druga popsułaby wszystko. Intryga spaliłaby na panewce, zakończona przedwczesnym skandalem.

Co do służącej, na jej kieckę wystarczy kawałek kwiecistego perkalu. Pół tuzina haftowanych makatek głoszących mieszczańskie prawdy, banalne a wątpliwe, jak również niemowlęca wyprawka złożona z pieluch i kaftaników to rzeczy zbyt błahe, żeby krawiec zawracał sobie nimi głowę, przy tym pewne jest, że i tak się pojawią w stosownej chwili, same z siebie, zawdzięczając swoje istnienie domowemu pudełku z przyborami do szycia. A z nimi nadciągną przeróżne nadzieje, oczekiwania i kalkulacje, i z czasem, z natury rzeczy, zaczną nabierać ołowianego ciężaru rozczarowań. Co do mundurków szkolnych, krawiecka fachowość okaże się niezbędna. Ale rzecz, nawet jeśli rozciągnięta w czasie, i tak się dotoczy w końcu do krawędzi, za którą nie będzie już nic oprócz odmętów klęski, podmuchów fiaska. Jedyna szansa na szczęśliwe zakończenia tkwi w skracaniu opowieści. W urywaniu wątków w samą porę, zanim zszargają się, poplączą i zasupłają. A przede wszystkim w unikaniu puent jak ognia, który raz zaprószony, wypali wszelką nadzieję.

Na krawcu też mogłoby się zakończyć, gdyby ten w porywie współczucia chciał oszczędzić światu gorączki pragnień i rozczarowań. Musiałby tylko odmówić współpracy, wyrzec się zaliczki. Rzuciłby robotę i pobiegł przed siebie, wołając co sił w płucach, że to wszystko, co widać, nie istnieje. A reszta? Jeśli istnieje, jest niewidoczna. Świat, być może, i tak wierzyłby tylko oczom i uszom, wierzyłby w splot tkanin, w ich szelest, w połysk guzika. Nocą rozbrzmiewa cichy terkot maszyny do szycia, z początkiem dnia wszystko będzie gotowe. Nożyce krawieckie beznamiętnie tną sukno i podszewkową satynę. Igła je przekłuwa raz po raz, wlokąc za sobą nitkę, bez której ścieg byłby nieważny. W witrynie, obok nieskazitelnego notariusza z futrzanym kołnierzem, wisi skończony student korporant, zgrabna marynarka, w klapę wpięty niepokojący emblemat. Korpulentna panna służąca w drobne kwiatuszki, odprasowana na niedzielę, kilku lotników prosto spod igły, w przekonującym kolorze stalowym, policjant z granatowego sukna mundurowego, pan młody czarny jak smoła, biała jak śnieg panna młoda za szyfonową mgłą. Ani źli, ani dobrzy, zbyt długo, jak na swe skąpe zasoby cierpliwości, utrzymywani w zawieszeniu, ponad miejscem akcji, która ma się dopiero zawiązać, żyją tylko marzeniami. Rozpięci na drewnianych ramiączkach, bez gruntu pod stopami, a nawet bez stóp, póki nie przyjdzie im zrobić pierwszego kroku. Czekają na swój czas. Nie wiedzą, że ich los wypełnił się wcześniej, jeszcze na arkuszach wykrojów.

Tutaj materiał został na przykład z lekka naciągnięty, tam nieznacznie przymarszczony, nadmiar wpuszczono w szwy i zaprasowano w miarę gładko, żeby wszystko to razem z faktami dało się dopasować do gotowych od zawsze konkluzji na temat tej albo tamtej postaci. Oglądając pierwszy z brzegu strój, trudno nie zauważyć z przykrością, że pod podszewką nic nie jest tym, na co z wierzchu wygląda. Różne drobne defekty kroju mimochodem zdradzą, że racje zostały przycięte stronniczo. Można by zauważyć, że istotne rozstrzygnięcia są podporządkowane uprzedzeniu, kaprysowi, zachciance. Ale nieuwaga jest dogodniejsza. Kto może, z rozmysłem obstaje przy pierwszym wrażeniu, niczego więcej nie chce przyjąć do wiadomości. Oko woli omijać kłopotliwe szczegóły. I z jeszcze większą przezornością woli nawet omijać szczegóły w ogóle. Kto może, chroni w ten sposób przed zwątpieniem ufne wyobrażenia o całości, warte chyba więcej od niej samej.

Cięcia są nieodwracalne, przeróbki niemożliwe. W fasonach zawarta jest cała prawda, i ta, w którą wszystkim wypada wierzyć, i ta, której nikomu się nie chce sprawdzać. Każdy powszechnie uznany osąd może w nich znaleźć oparcie. Fason jest sztancą do powielania wyobrażeń. Czyż ocenom, także tym najbardziej wątpliwym, nie dodaje wiarygodności czytelna wymowa kroju? Każde ubranie to znak i sugestia, każde ożywia zastarzałe skojarzenia i budzi nieprzypadkowe oczekiwania. I przy tym od góry do dołu, lub raczej od zelówek po wierzch kapelusza, określa postawę, a ta nawet w ruchu jest na swój sposób niezmienna, uparta, nie do pogodzenia z czymkolwiek. Stroje nie pasują jedne do drugich. Ich neutralne, złamane odcienie to najlepsza rękojmia, że w ulicznym tłoku przynajmniej nie będą się gryzły. Lecz barwy ich nie pogodzą. Zwłaszcza okrycia wierzchnie – i to nie wtedy, kiedy są całkiem nowe, ale już trochę znoszone, naznaczone zetknięciem z szorstką powierzchnią rzeczywistości – stają się źródłem niegasnących antagonizmów, przyczyną niewidocznych napięć, jakichś nadwyżek ciśnienia w atmosferze, gotowych do eksplozji jak sprężona para, zdolna wprawić w ruch najbardziej opieszałe sekwencje zdarzeń. Cóż to może obchodzić krawca, gdy ścieg za ściegiem obszywa złotymi szamerunkami generalski kołnierz. Zawieszony na szyi centymetr krawiecki, niedowidzące spojrzenie zza grubych szkieł. Jeśli fabuła jest rozbudowana, to nawet trudno od ręki stworzyć listę wszystkich sztuk garderoby, które będą potrzebne.

A jeśli to moje zamówienie? Jeśli z ledwością stać mnie na to wszystko? Na dziesiątki paczek guzików bieliźnianych i ubraniowych, na niezliczone szpule z nićmi i bele tkanin? Może zaliczka wypłacona krawcowi była nazbyt skąpa, przykusa jak kupon lichej zerówki? On jeden wie, skąd się wzięła ta góra palt. Lepiej nie pytać. Albo to zaległa robota, albo po cichu przyjął dodatkowy obstalunek, żeby wyjść na swoje. Im doskonalsze modele wyszły spod jego igły w pierwszym porywie natchnionej pracowitości, zanim gotówka się rozeszła na opłaty za komorne, tym większy potem wstyd, gdy dzieło zacznie się staczać w sztampę, tandetę, partaninę. Ale wstyd wietrzeje, nic się prędzej od niego nie obraca w pył. Strzepuje się go szczotką do ubrań. Porzuciwszy ambicje, krawiec będzie odtąd kroił oszczędnie i bez fantazji, coraz bardziej sceptyczny, a w końcu nawet ironiczny i złośliwy, skoro już widzi, że na darmo ta cała robota. Napluć by na nią, i tyle. Kto płaci i wymaga, kupuje godziny ślęczenia nad ściegiem, ale nie sumienie. Krawiec nie poczuje się winny, jeśli pogarda zbruka stroje. Cóż, chlapnie ona tu i ówdzie tłustymi plamami smaru od maszyny, czarnymi kroplami złej krwi wysączonej z pokłutych palców. Splunięcie naznacza losy najdotkliwiej, choć ślina nie zostawia śladów.

Igła pędzi bez opamiętania prosto do jedynego celu, którym jest ostateczne rozliczenie materiału i robocizny. Przyśpieszając, ściegi zaczną gubić rytm i zbaczać z kursu wyznaczonego okruchem mydła na ciemnych bezdrożach kuponów tkanin. Rękawy koszul mogą wyjść przyciasne, nogawki spodni, gdy do przesady obszerne, to zawsze za krótkie, a jeśli już szerokości odpowiedniej, to dla pustego żartu, nierównej długości. Marynarki będą krępowały swobodę ruchów trzeszczeniem w szwach. Z czasem krawiec utwierdzi się w przeświadczeniu, że żadna sztuka garderoby nie wraca do poprawki. Kto płaci i wymaga, nawet jej nie przymierzy. Figury zaś, na które szyje się konfekcję tego rodzaju, zbyt mało tu znaczą, żeby móc czegoś chcieć albo nie chcieć. Najgorsze z ubrań także ktoś dostanie, niczego się nie wyrzuci. Po cóż więc krawiec miałby psuć sobie oczy nad stebnówką, kiedy wie, że to już nie może dobrze leżeć. Z jego gniewnej niedbałości biorą się potem wszelkie braki aparycji, skazujące tych, którym przypadły, na śmieszność i poniżenie.

Póki jednak nic się nie wie i wiedzieć nie chce o zasadniczym znaczeniu kroju, nieszczęście spadające na którąkolwiek z postaci musi się wydać nieuniknionym wyrokiem losu, na swój sposób nawet sprawiedliwym, bo uświęconym oczywistością, z jaką się objawił. W żadnym razie nie budzącym sprzeciwu. Ofiarą najbardziej bezlitosnych zdarzeń zawsze pada, jak widać z pewnego dystansu, niewiele znacząca sztuka garderoby, niezdolna do cierpienia – powiedzmy, palto na watolinie. Jego obraz jest przymglony, kontury zamazane. Można je widzieć tak jak się chce, czyli niezbyt dokładnie: jako jeden z wielu szczegółów, wtopionych, na przykład, w bezbarwny widok miejskiego placu. Wokół kilkupiętrowe kamienice, jedna przy drugiej, pejzaż jakby stworzony na tło dla niejasnych zdarzeń. Setka takich palt, lub zgoła parę tysięcy, to już liczby niepojęte. Plama skłębionej szarości we wszystkich możliwych odcieniach, nieuchronnie przeniknięta smutkiem, zaciągnięta, jak chmurami, przeczuciem wspólnego losu, którego nikt nie pragnie.

 

A oto plac, skoro już został wspomniany. Z klombem pośrodku, okrągły jak tarcza zegara. Ozdobne balustradki u balkonów, w oknach firanki. Żółte kwiatki na klombie i żółte słońce nad dachami. Słońce przemieszcza się nieśpiesznie. Choć można by także powiedzieć, że stoi w miejscu, w koronie z żółtych promieni, tylko plac się niepostrzeżenie obraca. Razem z ulicami, które od niego odchodzą, razem z drzewkami przy ich narożnikach, rzucającymi na bazaltową kostkę skąpy cień. I mimo że ruch jest tak powolny, jakby go wcale nie było, kręci się od niego w głowie przez cały czas. Szyny tramwajowe połyskują tuż obok krawężnika i razem z nim kreślą koło zamykające przestrzeń w podwójnej stalowej obręczy, której błysk razi oczy.

Może to wyglądać na jakąś spokojną dzielnicę wielkiego miasta, gdzie w gęstej sieci ulic podobne place otwierają się co krok. Ale rozległa całość, z której pochodzi ten fragment, nie jest dostępna. Na każdej z kilku ulic, które odchodzą od placu, bruk tuż za rogiem się urywa. Kto nazbyt ufnie zawierzy solidnemu wyglądowi bazaltowej kostki i zechce się oddalić, od razu utknie w piaszczystych koleinach, między ślepymi ścianami kamienic, pod oknami narysowanymi kredą wprost na tynku. Dalekie dzwonnice, zamglone wieże wznoszą się nad dachami i podsuwają wyobrażenie o rozmiarach całości, której częścią byłby ten plac. Całość musi jednak pozostać w domyśle, nieważka jak fakty dokonane i jak prognozy na przyszłość. Utrzymywanie jej substancji, jej murów i dachów powielonych w naturalnych kubaturach byłoby dla mnie niemożliwe, przy tym zbyteczne. Tramwaj tymczasem sunie już po szynach. Będzie to tramwaj linii zero, jedynej i dla potrzeb jednego placu aż nadto wystarczającej. Niech kształt zera, obwożonego nieśpiesznie dookoła, podkreśli wyjątkowe właściwości okręgu, figury doskonale zamkniętej, której ciągła linia ogarnie całość, niczego nie uroni.

Ma się rozumieć, wszystko to kosztuje. I bruk, i szyny, i tramwaj. Trzeba płacić za każdą cegłę, za każdą dachówkę. Rzeczywiste ceny materiałów i robocizny nie są znane postaciom. Spośród nich żadna zresztą nie byłaby w stanie im sprostać, ani ta ledwo wiążąca koniec z końcem, ani tamta, która żyje w dostatku, napawając się złudzeniem finansowej swobody. Banknoty obnoszone w portfelach są prawdziwe tylko na swój szczególny sposób, toteż żadnej z rzeczy naprawdę ważnych nie można za nie kupić – strojów, pejzaży ani wnętrz. To, co najważniejsze, musi być narzucone postaciom bez prawa wyboru. Nie wiedzą one, lecz wiedzieć też nie pragną, jakie to sprawy załatwiam poza zasięgiem ich wzroku. Daję zajęcie malarzom, tapicerom, sztukatorom. Mechanikom i specjalistom od świateł. Aroganckim typom z nieodłącznym papierosem w kąciku ust, ubranym w pomięte drelichy majstrom i praktykantom, ceniącym sobie wypłatę, a gardzącym robotą; gorliwym sługom wszystkich własnych słabości. Gdyby nie wyklinana praca, która im przypadła w udziale, gdyby nie calówka w kieszeni i przybrudzone plastry na palcach, nie mieliby nic oprócz rozpaczy, tej, która nad ranem wyrywa ich ze snu. Są skazani na mnie tak jak ja na nich. Płacę zaliczki, gładko przełykam mniejsze i większe oszukaństwa. Nie kwestionuję rachunków, kiedy wstawia się do nich zapłacone i dawno już użyte rekwizyty albo też tła zamalowane na nowo, lecz zdradzające się od razu starą dziurą po haku.

Jakiż to ból, widzieć tak bez osłonek wszystkie usterki tego świata, jego nędzę i faktyczną niezdolność do istnienia. Przymykam oko na prawdziwy stan rzeczy. Przymykam drugie, nie chcę widzieć nic. Z zasady nie wnoszę reklamacji, na przykład wolę zmilczeć, jeśli okaże się, że wszystkie dachy ciekną. Ludzie w drelichach i tak uważają, że pracują zbyt ciężko jak na tę śmieszną dniówkę, za którą nie należy się nic więcej niż goły mur. Naiwne oczekiwanie ofiarności mogliby skwitować wzruszeniem ramion. Niezadowolenie odciśnięte jest na wszystkim, czego dotknęli. Nie czyniąc nic ponad to, co w ich fachu mechaniczne i obojętne, biorą sobie wyrównanie za domniemaną krzywdę – ze spokojem, nie oczekując w rozliczeniu żadnych potrąceń z wypłaty. Czegokolwiek zaniechają i cokolwiek spartaczą, sami na tym nie ucierpią.

A przecież sukces całego przedsięwzięcia zależy w znacznej mierze od jego zewnętrznej oprawy. Od tego, czy nie pożałuje się rozmachu projektom, czy uda się powlec powierzchnie patyną, która będzie sugerowała, przekonująco i fałszywie, że świat nie został stworzony wczoraj. Że od niepamiętnych czasów trwają nieporuszenie te same wystawne fasady, licowane, dajmy na to, granitem, te same witrażowe szybki tkwią bez jednego pęknięcia w oknach klatek schodowych, lśnią od wosku te same dębowe posadzki, ten sam żyłkowany marmur pokrywa blaty kawiarnianych stolików, mosiężne grawerowane szyldy głoszą dziedziczną chwałę instytucji niezniszczalnych jak trybiki w złotym zegarku. Prostacka siła pieniędzy płaconych za materiały i robociznę zawsze zrobi swoje, lecz nie obudzi natchnionej pasji. Można kupić rutynę, ale nie miłość do detalu. Gotówka nie zapewni szlachetnej równowagi lśnienia i patyny. A jeśli nie można tego dostać, przychodzi zadowolić się tanią historyjką, niewartą fortuny utopionej w jej wystroju. Na coś prawdziwie porywającego liczyć już niepodobna.

Niewygody, tak samo jak źle uszyte ubrania, przydzielane bez dyskusji i bez przymiarki, staną się dla ogółu znakiem poniżenia, zbyt bolesnego, by można je było przyjąć, zbyt dotkliwego, by wystarczyło je odrzucić. Fala goryczy zrodzonej z rozczarowań nigdy nie opada. I gorycz, pod postacią zastarzałej złości, krąży w szerokim obiegu, zatruwając myśli i uczynki. Nie ma odpowiedzi na pytanie, skąd wziął się w jakiejś kieszeni nóż sprężynowy, skąd żelazny kastet. Przy tym widać już na pierwszy rzut oka, że nóż i kastet to nie atrapy. Są prawdziwe, w odróżnieniu od innych rekwizytów, takich jak na przykład sztuczne bukiety albo fałszywe pierścionki, których wszędzie pełno. Inaczej niż zręczne imitacje marmuru w różnych odmianach, inaczej niż szlachetne drewno, wyszykowane z pospolitych gatunków przy użyciu bejc i lakierów, niepokojące te przedmioty są wolne od piętna pokątnych oszczędności: nie pożałowano najlepszych materiałów.

Nie przypadkiem prawo do noszenia broni nie przysługuje tu nikomu, nawet policjantowi. Nie zamawiam jej wcale, nie figuruje w fakturach i nie ma jej w magazynach. A jednak są w obiegu i rewolwery, zazwyczaj dobrze wyczyszczone, nabite i gotowe do strzału. Przechowywane po kryjomu w ciemnych szufladach. Skąd się wzięły? Wiadomo, nie wyszły z pracowni krawca ani nawet ze stolarni. I skoro są, to jakąś drogą musiały zostać dostarczone. Być może krążą od zawsze między historyjkami, z ręki do ręki: towar z przemytu, kupowany pokątnie w zakazanych rejonach u zbiegu różnych historyjek, tam gdzie się one przenikają, zmącone własną gorączką. Ceną podejrzanych zysków, za którymi gonią ubrani w drelichy wykonawcy robót, jest rozpacz i wściekłość drugorzędnych postaci. Ale z różnych względów, jak długo to możliwe, wszystko puszcza się w niepamięć, nie obstaje się przy karach.

Mam wiele powodów, żeby się ugiąć, poddać, ukorzyć przed arogancją i bezprzykładnym kanciarstwem. Żeby raz na zawsze zrezygnować z wszelkich dociekań, po cichu godząc się na przyjmowanie fałszywych faktur za dobrą monetę, na opłacanie fikcyjnych starań i rozmyślnie nieudanych przedsięwzięć, zaplanowanych jako alibi dla tych innych, szemranych i po cichu skutecznych. Solenny upór w porównywaniu faktur ze stanem rzeczywistym na nic się nie przyda, nie przyniesie też pożytku tęsknota za jednoznacznością arytmetyki ani nieodparta skłonność umysłu do buchalterii. W fakturach figurują na przykład całe tony gwoździ srebrnych, których koszt sugeruje dosłowność tej specyfikacji, a zużycie już na pierwszy rzut oka wydaje się do szaleństwa marnotrawne, jak gdyby nie mogły się bez nich obyć nawet rusztowania zbijane z nieheblowanych sosnowych desek. Już samo liczenie palet, kartonów i sztuk zakłóca spokój magazynów. Prowokuje znikanie i pojawianie się rzeczy jakby na przekór podejmowanym czynnościom kontrolnym. Przez to nie sposób ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy cokolwiek istniało kiedyś naprawdę, czy też figurowało tylko w rozliczeniach kosztów, jak zeszłoroczny śnieg, jak pierwsze promienie wiosennego słońca, jak letnie burze z piorunami, jak jesienne mgły.

Do kogo wszystko to należy, czyje dobra są rozkradane? Na proste pytanie, które się samo narzuca – kto tu powiedział „ja” kilka razy – nie ma uczciwej odpowiedzi. Ukrywanie się jest wyczerpujące, na dłuższą metę zgoła niemożliwe. Lecz słówko „ja” niczego tu nie wyjaśni. Za mało ono samo znaczy. Mniej niż podpis na wekslu, tyle co kulawy inicjał, który czyjaś ręka zostawiła na obdrapanej ścianie. W tych dwóch literkach treści jest tak mało, że należą do wszystkich i do nikogo. Niejasny gest dłoni w powietrzu, kierujący uwagę świadków na guzik pod szyją, w swej bezradności także niewiele wniesie, a przy tym nie można uczynić go bardziej zrozumiałym. Nawet obraz sylwetki w ruchu, wysnuty z kroju i fasonu okrycia, byłby tylko punktem zaczepienia dla łatwych i powierzchownych skojarzeń. Po co mi to wszystko, można by spytać podejrzliwie, po co zdarzenia, po co cierpienia wplątanych w nie postaci. I nie ma innego wyjścia w obliczu tej kwestii, jak tylko się uchylić, niczym od kamienia ciśniętego zza węgła. Gdyby trafił w skroń, mógłby zabić na miejscu. Lecz raczej nie trafi, świśnie tylko nad uchem.

 

Ze względu na rozmiary tego placu więcej niż dwa przystanki nie będą tu potrzebne. Niech jeden znajdzie się po północnej, drugi po południowej stronie, ten pierwszy, powiedzmy, pod urzędem okręgowym, drugi przy gimnazjum męskim. Wśród pustki chwieje się tam teraz jakaś postać, należąca bez wątpienia do poprzedniego dnia. Ciało, nie wiedzieć skąd wzięte, na swój sposób całkiem bezwolne, pasuje jak ulał do fasonu marynarki. Nawet ten arogancki błysk w oku jest tylko odbiciem lśnienia tombakowego sygnetu. To student, pijany. Wymiotuje trzymając się żelaznych sztachet ogrodzenia. Tramwaj, z którego wysiadł, już odjeżdża w stronę przystanku przed urzędem. Przetacza się w nim pod ławkami zgubiona pałka, poręczne narzędzie do wybijania szyb. Nawet jeśli student obciął się wczoraj na egzaminie z prawa rzymskiego, to zdążył już o tym zapomnieć, bo później, nie szczędząc sił, krążył po ulicach z kolegami przez cały dzień, a w końcu przez pół nocy jedli, pili i awanturowali się w knajpie z muzyką. A jeśli jestem tym studentem? W moich uszach rozbrzmiewa jeszcze wysoki ton tłuczonego szkła, podczas gdy żołądek miota się w bolesnych konwulsjach. Choć wysoce niemiła jest ta chwila, z pewnością któraś z następnych przyniesie ulgę. I tylko szkoda mu będzie pałki, której by zresztą nie utracił, gdyby nie natłok różnych mętnych myśli tuż pod przeponą, łatwo wchłoniętych, nieprzetrawionych i zbyt gwałtownie szukających sobie ujścia.

Wczesnym rankiem, zanim czyste powietrze przesiąknie kurzem i zaduchem późniejszych godzin, policjant rozpoczyna obchód placu. Echo jego kroków brzmi głucho. Gołębie z trzepotem uskakują mu spod nóg i odlatują na gzymsy kamienic. Policjant przystaje obok urzędu okręgowego, podnosi głowę i patrzy w niebo, jakby się zastanawiał, z której strony wiatr wieje albo czy po południu wystąpią opady. A oto i tramwaj, znowu nadjeżdża. Wśród zgrzytów zatrzymuje się na przystanku przed urzędem. Wysiada z niego paru lotników, pierwszy w mundurze bez wątpienia generalskim, drugi to major, za majorem kapitan, a na końcu młody adiutant, porucznik. Przystają, patrzą. Zaglądają w głąb bocznych ulic, major coś im tłumaczy, generał wzrusza ramionami, kapitan dorzuca swoje, raczej wzburzony, a porucznik milczy i patrzy to na jednego, to na drugiego, wreszcie major rozkłada ręce. Widać, że zaszła niemiła pomyłka co do współrzędnych geograficznych, a może i co do kalendarza. Bo gdzie, u licha, podziało się lotnisko, które mieli wizytować, hangary, samoloty i kantyna, a w niej kawa w jaskrawych papierowych kubkach, elektryczny bilard migający kolorowymi światełkami i szafa grająca, która po wrzuceniu monety rozbrzmiewa hałaśliwą muzyką? W ich marszrucie coś się poplątało, lecz tego nie da się naprawić wczesnym rankiem. Znużeni i senni – zatrzymują się przed hotelem, przepuszczają generała w drzwiach i wszyscy po kolei w nich znikają.

Tymczasem tramwaj zdążył zatoczyć nowe koło i jest już w połowie następnego. Na przystanku przed gimnazjum właśnie wysiada z niego panna służąca. Niesie koszyk z włoszczyzną i kurą na rosół dla notariusza i jego rodziny. Policjant, być może, chętnie pochwyciłby ten koszyk i wniósł go na kuchenne schody, zwłaszcza gdyby był młodszy albo po cywilnemu, lecz powaga munduru i służby na to nie pozwala, więc tylko strzeli palcami w błyszczący daszek czapki. Ona, zachęcająco nadąsana, obrzuca go przeciągłym spojrzeniem, ale się nie zatrzymuje, znika w bramie pod siódmym. Nic jej to nie obchodzi, z jakiej mianowicie całości wyrwany został ten fragment dzielnicy, jakiego to wielkiego miasta ma on być częścią. Należałoby dodać, że gryf czy też orzeł na czapce policjanta jest miniaturą godła państwowego znad bramy urzędu, jednym z tych licznych drapieżników, białych, czarnych, srebrnych, dwugłowych i rozmaitych, bytujących zwyczajowo na fasadach gmachów publicznych. Ich poza oraz kształt szponów i skrzydeł zależy tylko od tego, gdzie rzecz się dzieje. Policjant, zwodzony widokiem dzwonnic i wież tkwiących gdzieś na drugim planie, ponad dachami, we mgle oddalenia, a przez to nie całkiem oczywistych, także miałby słuszne prawo wiedzieć, czyż nie? Lecz nigdy o to nie zapyta, zadowoliwszy się kojącym brzmieniem słowa „tutaj”. Rzecz nie dzieje się tu albo tam. Cała mieści się w sobie jak w szklanej kuli, w której jest wszystko, czego potrzeba na każdą przewidzianą okoliczność.

Policjant rusza naprzód, podczas gdy tramwaj swoim torem dalej okrąża plac. Jak leżałby na mnie ten nieco spłowiały mundur? Może uwierałby pod pachami? Jeśli jestem policjantem, za godło, które mam na czapce, kiedyś tam nadstawiałem karku w okopach. Przypuśćmy, że noszę wrośniętą w obojczyk pamiątkę z minionej wojny: ślad po jakiejś krótkiej i przypadkowej chwili bezprzykładnego bohaterstwa, o której będzie można aż do śmierci opowiadać przy kieliszku. W święta państwowe przypinam do munduru order. Odłamek szrapnela daje o sobie znać rwącym bólem na zmianę pogody, zwłaszcza jeśli ma padać. Jeszcze całkiem przystojny, co rano stękam w wygódce. Stojąc potem w kalesonach przed nadpękniętym lustrem, namydlam policzki pędzlem do golenia. Dopinam guziki munduru, po latach służby przyciasnego w pasie. Wieczorem żona, z tuzinem lokówek na głowie, nie przestając narzekać ani na chwilę, odsmaża kartofle ze skwarkami i dorzuca węgla, żeby pod blachą nie wygasło, bo musi jeszcze nastawić pranie. Policjant w podkoszulku siedzi na stołku w kuchni, z podwiniętymi nogawkami, i moczy w miednicy swoje odciski.

Wtedy zdarza mu się czasem, że przymknąwszy oczy ujrzy, jak we śnie, postać służącej od notariusza i poczuje dreszcz w całym ciele; zasadniczo jednak woli rozmyślać o rzeczach gorzkich i konkretnych – o żałośnie skąpych poborach, o awansie, który go ominął. O niekończącym się znoju pisania raportów. Dzień w dzień ta żmudna robota zostaje mu na sam koniec wieczoru, a wtedy co? Jeszcze bardziej się nie chce, ale już nie ma ratunku. Żona, szurająca tylko garnkami po blasze, nie wie, jaki to ciężar. Słonina skwierczy na patelni, opary tłuszczu wypełniają kuchnię aż po sufit, pociemniały przez wszystkie lata małżeńskiego pożycia. Osad zbiera się na olejnych lamperiach i na drzwiczkach od kredensu w kolorze pożółkłej bieli. Co sobotę zmywa się to szmatą namoczoną w mydlinach. W zakamarkach wiecznie zalegają zastarzałe, pomieszane wonie mydlin i smalcu. Ale zapachu tego policjant nie może poczuć, bo to właśnie tym pachnie całe jego życie.

Jeśli jestem służącą od notariusza, w kamienicy pod siódemką na pierwszym piętrze wyjmuję z koszyka włoszczyznę i zabieram się do gotowania obiadu. Policjant wcale mi się nie podoba, ale miło popatrzeć, jak na mój widok wciąga brzuch pod opiętą mundurową kurtką. Tak czy owak, za stary i żonaty. Podoba mi się kto inny: student prawa. Obierki wpadają do wiadra, naraz nóż się omsknął. Krew kapie ze skaleczonego palca. Nic się nie stało, do wesela się zagoi. To przez studenta. Przez jego zgrabną marynarkę, a zwłaszcza przez pulower, który student nosi pod marynarką w chłodne dni. Na wspomnienie tego pulowera ściska się serce: nie do wiary, że wełna może być tak delikatna. Wieczorem służąca szlocha w mokrą poduszkę. Nie robi sobie nadziei. On zawsze mija ją patrząc w inną stronę. A gdyby nawet zagadnął, to chichot, stłumiony dłonią spierzchniętą od kuchennej roboty, musiałby wystarczyć za odpowiedź. Ona przeczuwa, że zna tylko słowa najpośledniejszej kategorii, te, które, tak jak kura na rosół, mają skrzydła nie stworzone do lotu. Innych, lepszych, brakuje. A jakich, służąca nie wie. Jakichś lekkich, swobodnych i kapryśnych, bo tylko takie wpadają w ucho dobrze ubranym kawalerom. Stworzone dla panien na wydaniu. Bez wątpienia dla nich przede wszystkim. Oddałaby wiele, żeby się dowiedzieć, o czym to panny rozmawiają ze studentem. Lecz nigdy go nie widziała z żadną z nich, zawsze osobno. On idący chodnikiem pod oknami od frontu, one na świetlistym ekranie w ciemnej sali kinowej, w jedwabnych sukniach, piękne jak motyle.

Podczas gdy woźny szkolny sprząta przy ogrodzeniu gimnazjum, klnąc nieznanego pijaka, który zarzygał mu chodnik, policjant zatrzymuje się pod trójką, przy witrynie zakładu fotograficznego, żeby jak co dzień rzucić na nią rozmarzone spojrzenie. Wszystko tam jest na swoim miejscu, pośrodku duża fotografia kobiety w białym futrze. Z upływem lat wcale się nie starzeje, wciąż tak samo piękna i tak samo nieosiągalna. W roztargnieniu spogląda na policjanta z głębi innej historyjki, czarno-białej, lecz i tak ładniejszej i bardziej pouczającej niż ta pod kolor żółtawych tynków, zawiązująca się wokół klombu na placu w krzywy supeł. Policjant z uszanowaniem dotyka daszka mundurowej czapki, potem rusza w swoją stronę. Poza portretem nie ma dla niego w tej witrynie nic bliskiego i drogiego, pod szkłem leżą same ślubne zdjęcia, gdzieś wśród nich także jego i żony, już nieco pożółkłe. Para do pary podobna, czarny frak, biały welon. Gdyby tak odciąć nożyczkami welony od fraków i podstępnie potasować fotografie, nowożeńcy zapewne sami już nie zdołaliby się odnaleźć w gromadzie podobnych postaci. Mimo wszystko fotograf, zamknięty o tej porannej porze w swojej ciemni, wywołuje, jedno po drugim, zdjęcia niemowląt. Te zapłacone z góry, niecierpliwie oczekiwane odbitki świadczą – przeciwnie – o trwałości ładu, który wiąże pary aż do śmierci, a nawet jeszcze dłużej.

O tej godzinie obciążony swoją tuszą i cierpiący na bezsenność notariusz dopiero wstaje z łóżka. Wydmuchuje nos w białą chustkę, znacząc ją ciemnymi cętkami zakrzepłej krwi, płucze zęby, zostawiając smugi czerwieni na porcelanie umywalki. Nie wiadomo, w jaki sposób kilka ciemnoczerwonych kropel znalazło się aż na lustrze, akurat w samym środku odbicia jego łysiny. Niemiły grymas napięcia wykrzywia mu usta, kiedy wyciera te plamki. Sięga po pędzel do golenia, potem po brzytwę. W lustrze pod bezbronną skórą pulsuje tętnica. Jeśli jestem notariuszem, golę się ostrożnie, nigdy nie drgnie mi ręka. W oczach mam widok krwi dopiero co startej z lustra, który nie pozwala zapomnieć, że ciało jest zmęczone i gotowe spuścić z tonu. Dla dodania sobie otuchy notariusz podśpiewuje dość przyjemnym barytonem operetkowy szlagier. Ma nadzieję, że jeszcze będzie znowu jak dawniej, wbrew rozsądkowi wierzy, że nigdy się nie podda. Lecz jeśli nawet kapitulacja jest nieunikniona, to nie ma dla niego innej drogi niż trwanie w milczącym uporze, póki sił. Cóż może zrobić? Tylko pozapinać guziki, przy spodniach, przy koszuli, przy kamizelce. Wsunąć do kieszonki zegarek i przypiąć na grubym brzuchu złotą dewizkę.

Zanim włoży marynarkę od trzyczęściowego garnituru, powinien zadzwonić na służącą, żeby przyniosła mu kawę. Zamiast tego jednak sam cicho wchodzi do kuchni. Widzi plecy służącej, która obiera włoszczyznę, pochylona nad stołem. Mierzy ją wzrokiem, stanąwszy w progu, i po kolei wspomina kobiety, które kiedyś odwiedzał. Wszystkie były od niej ładniejsze, wszystkie lepiej ubrane. Sekretarki, szansonistki, zamożne wdowy po klientach. Ale to już nie wróci. Notariusz wzdycha. Podchodzi i wkłada ręce pod jej fartuch i bluzkę, tylko tyle. Aby sobie pozwolić na taką ekstrawagancję we własnym domu, musi na chwilę porzucić swoją szacowną rolę prawnika, chlebodawcy i ojca rodziny – lub raczej skorzystać z tej okoliczności, że prawdziwy notariusz wisi jeszcze na drewnianym ramiączku od trzyczęściowego garnituru, ślepy i głuchy, rękawy zwieszają mu się po bokach bezwładnie. Pomysł, żeby zrobić coś za jego plecami, zawsze niesie z sobą pewne ryzyko. W takiej chwili najłatwiej pośliznąć się, zwichnąć, dla przykładu, kręgosłup, i nieszczęśliwie utracić na długo możliwość powrotu do punktu wyjścia, gdzie tylko błyskałoby się obrączką, podnosząc do ust filiżankę kawy.

Służąca, przeciwnie, nie chce w żadnym razie wypaść z roli, co przecież także jest zrozumiałe – potłukłaby się boleśnie. Musi więc udawać, że on wcale nie oparł policzka na jej ramieniu, że jego dłoń tymczasem nie obmacuje jej ciała. Musi, niczego nie dostrzegając, dalej spokojnie obierać włoszczyznę. On robił to już tak wiele razy, że ryzykowna sytuacja zaczęła jej się wydawać w miarę bezpieczna. Trzeba tu dodać, że z punktu widzenia notariusza głupotą byłoby nie dotknąć jej nawet, kiedy już podszedł tak blisko. A przy tym wie, że nic innego mu nie pozostało. Zmęczony od rana, pragnie poczuć bicie własnego serca, choćby przez chwilę, skoro zmuszony jest zebrać siły, żeby jeszcze raz udać się do kancelarii i tam podjąć podszyte małostkowością procedury, zgodnie z wymogami swojej profesji. Jeśli notariusz ma dźwigać nieboskłon wspólnej codzienności, to bezwzględnie należy mu się opoka, zdolna podtrzymać go razem z tym brzemieniem.

Tak oto służąca, sama nie mając zapewnionej przyszłości, musi w tajemnicy przed żoną notariusza wspierać go poza wymiarem swych codziennych obowiązków i nie bez poświęcenia. To na nią ostatecznie spłynie odpowiedzialność za losy biura, personelu i rodziny. Jeśli kancelaria upadnie, służąca także znajdzie się na bruku, to jasne. Wtedy może mieć pretensję tylko do siebie. Lecz w pierwszej kolejności idzie tu o sprawy ważniejsze. Nie o nią ani nawet o dependentów i stenotypistki, tylko o rodzinę. O panią notariuszową, która z rana odsypia wczorajszą migrenę, choć, prawdę mówiąc, od lat rzadko wstaje, i jeśli już, to tylko po to, żeby w szlafroku krążyć po mieszkaniu. O chłopca, piętnastoletniego, nieopodal w gimnazjum męskim na lekcji łaciny wyrwanego właśnie do tablicy – lex, legis i tak dalej – i znowu się nie nauczył, skończony leń. A w końcu o dziewczynkę, która właśnie drepcze przez korytarz w rozsznurowanych bucikach.

Gdyby teraz przewróciła się o sznurówki, rozbiła sobie czoło i narobiła krzyku, gdyby w dodatku tym krzykiem obudziła matkę, byłaby to, rzecz jasna, wina służącej, co właśnie oznacza, że to służąca odpowiada za nieprzewidziane zdarzenia, mimo woli nieustająco balansując na krawędzi ryzyka, cokolwiek uczyni, chociaż, z drugiej strony, nie wolno jej na własną rękę podejmować żadnych decyzji. Pewne jej obowiązki nie dadzą się pogodzić z innymi, nie może zatroszczyć się równocześnie o notariusza, o dziewczynkę i o siebie samą. Siebie najprościej od razu wykluczyć i zapomnieć, tego nikt jej nie zabroni, i już ma na głowie o jeden kłopot mniej. Ale z tamtych dwojga każde ma swoje potrzeby, których w żadnym razie nie wolno zlekceważyć. O którekolwiek z nich zadba, drugie zaniedba, więc tak czy owak nie będzie dla niej usprawiedliwienia. Od sprzeczności, jakie tkwią w wymaganiach państwa, nikt służącej nie uwolni, komplikacji nikt za nią nie rozwiąże, ani notariusz, ani jego żona, ani tym bardziej dzieci. Z władzy i wpływów, które przypadły notariuszowi w udziale, wynikają dla niego pewne przywileje, łatwiej mu niż komukolwiek innemu przerzucić swoje ciężary na cudzy grzbiet. Jego przykład skłania i innych, by czynili to samo na miarę własnych możliwości. Regułą jest w tej historyjce, że słabszy dźwiga więcej. Toteż najsłabszy dźwiga wszystko.

Z drugiej strony, za to jej w końcu płacą, żeby wzięła na siebie cały ciężar, zrzekając się wszelkich praw, bez słowa skargi przyjęła impet gniewu pani, wzięła na własne plecy ciężar jej smutku i rozczarowań. To oczywiste, nie płaci się przecież za obieranie włoszczyzny, sama myśl o takiej rozrzutności musi śmieszyć. Gotowanie, sprzątanie i prasowanie koszul wydaje się naturalnym dodatkiem do całości, egzekwowanym bez wzruszenia i bez dodatkowych zobowiązań. Obierając włoszczyznę dla swoich państwa, w skrytości zadaje sobie bolesne pytanie, czemu nie było jej dane zostać kimś innym. Jest zresztą zrozumiałe, że to pytanie ją nurtuje; było dołączone jak metka do kuponu lnianego płótna, z którego fartuch został uszyty. Lecz odpowiedzi nie będzie. Służąca jest służącą, żona żoną, koniec, kropka. To strój stwarza postać, to on bierze ją w posiadanie, nigdy odwrotnie.

Jeśli rzeczy mają potoczyć się dalej, trzeba by zacząć się rozglądać za szyldem kancelarii. Powinna to być mosiężna tabliczka widoczna z daleka, lśniąca jak złoto, z wygrawerowanym stosownym napisem, który wskaże, czy trzeba, czy nie, każdemu z przechodniów miejsce, gdzie urzędują dependenci. Budzący zaufanie nieskazitelną bielą koszul i wyświeconą czernią zarękawków. Zaaferowani, całkowicie pochłonięci pilną papierkową robotą. Rozpierający się przy biurkach, palący jednego papierosa za drugim, coraz to sięgający po słuchawkę telefonu. Ale szyldu, pod którym mieściłoby się to biuro, nigdzie nie widać. Nie ma go tu ani tam, nie ma na żadnej z kamienic. Ani pod siódemką, gdzie jest prywatne mieszkanie notariusza, ani pod jedynką, gdzie kawiarnia. Pod trójką fotograf ma swój zakład i mieszkanie, pod jedenastką apteka, gdzie znają wszystkich. Tam wiedzą, co kogo boli. Pod dziewiątką w oficynie mieszka udręczony służbą policjant, a pod piątką student wynajmuje ciasny pokoik na poddaszu. Pod ósemką w suterenie gnieździ się praczka, z balią, w której zawsze moczy się w mydlinach cudza bielizna. Pod dwójką mieści się piekarnia, pod czwórką kino, ale nieczynne, w likwidacji, budynek przeznaczony do przebudowy, zapasowy komplet kluczy tymczasem leży po sąsiedzku u fotografa pod trójką, w szufladzie, pod stertą zdjęć, których nikt nie odebrał. A hotel pod dziesiątką? Tani, lecz w miarę przyzwoity, akurat dla przedstawicieli handlowych średniej kategorii. Ma się rozumieć, że gdyby ów szyld miał gdziekolwiek wisieć, to każdy adres byłby dobry, oprócz szóstki i dwunastki, gdzie stoją naprzeciw siebie gimnazjum męskie i urząd okręgowy. Cóż się więc stało z tym szyldem? Wygląda na to, że go przez zapomnienie, a może i z rozmysłem, wcale nie zawieszono.

Jakaż niemiła niespodzianka, jaki kłopot i konsternacja. Oczywiście, brak szyldu nie musi zaraz prowadzić do unicestwienia kancelarii. Jej domyślne istnienie trwa od niepamiętnych czasów, przynajmniej odkąd notariusz ożenił się z trochę niezrównoważoną córką swego pryncypała, tym sposobem zostając wspólnikiem. Pogrzeb teścia był wspaniały, a kondukt wyruszał przecież nie skądinąd, jak spod kancelarii. Trudno tylko wskazać palcem to miejsce. Również bez szyldu kancelaria istnieje dalej na swój dyskretny sposób, niezobowiązująco unosząc się gdzieś w przestrzeni, jako domniemane tło dla kamizelki ze złotą dewizką, dla palta z futrzanym kołnierzem, które w drzwiach powinien usłużnie odbierać od szefa najmłodszy z dependentów. O ile w ogóle te drzwi zostały wprawione w futrynę; o ile i futryny nie pożałowano. Przed ludźmi w drelichach nie sposób ukryć, że fakty dokonane prawie natychmiast stają się bezcielesne, co w ich oczach czyni daremnym trud przygotowań, za to skłania do pokątnych oszczędności. I dopiero za sprawą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin