Vargas Fred - I wstali z martwych.doc

(898 KB) Pobierz
FRED VARGAS

 

FRED VARGAS

 

 

 

 

I WSTALI Z MARTWYCH...

 

 

(Przełożyła: Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prószyński i s-ka

2004

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Memu bratu


I

 

 

- Piotrze, coś mi nie pasuje w tym ogrodzie - szepnęła Zofia.

Otworzyła okno i uważnie przyjrzała się małemu skrawkowi ziemi, gdzie żadna trawka nie była jej obca. To, co ujrzała, przyprawiło ją o zimny dreszcz.

Piotr nawet nie oderwał oczu od porannej gazety, którą jak zwykle czytał przy śniadaniu. Może dlatego Zofia tak często wyglądała przez okno. Żeby sprawdzić, jaka jest pogoda. Wiele osób tak robi po wstaniu z łóżka. Zawsze gdy było paskudnie, myślami wracała do Grecji, i nic dziwnego. Długie wpatrywanie się w ogród i niebo czasem wywoływało u niej nostalgię, a bywały ranki, kiedy przeradzała się ona w niechęć. Potem wszystko mijało. Ale tego dnia z ogrodem coś było nie tak.

- Piotrze, w ogrodzie jest jakieś drzewo.

Przysiadła obok niego.

- Piotrze, spójrz na mnie.

Piotr zwrócił ku żonie znużoną twarz. Zofia poprawiła osłaniający szyję szal. Zachowała ten zwyczaj z czasów, kiedy była śpiewaczką. Dbać o głos, chronić gardło... Przed dwudziestu laty na stopniach kamiennego amfiteatru w Orange Piotr podbił jej serce litanią miłosnych przysiąg i zaraził wiarą w stałość uczucia. Tuż przed spektaklem.

Dłoń Zofii uniosła i przytrzymała tę bezbarwną twarz zapalonego czytelnika gazet.

- Co cię napadło, Zofio?

- Mówiłam do ciebie.

- Tak?

- Powiedziałam: „W ogrodzie jest jakieś drzewo”.

- Słyszałem. Ale cóż w tym dziwnego?

- W naszym ogrodzie jest drzewo, którego jeszcze wczoraj tam nie było.

- Co z tego? I co mnie to obchodzi?

Zofia była niespokojna. Nie wiedziała, czy to z powodu tej przeklętej gazety, czy może znużonego spojrzenia, czy też tego piekielnego drzewa, z pewnością jednak coś było nie tak.

- Piotrze, wytłumacz mi, jak drzewo może samo przyjść i zasadzić się w ogrodzie?

Piotr wzruszył ramionami. Wcale go to nie obchodziło.

- Czy to ważne? Drzewa potrafią się mnożyć. Ziarno, pęd, kłącza, i załatwione. W naszym klimacie w ten sposób wyrastają potężne lasy. Myślałem, że o tym wiesz.

- To nie jest pęd. To drzewo! Młode, proste drzewo, z gałęziami i wszystkim, co miewają drzewa, tyle że samo zasadziło się o metr od muru. Co ty na to?

- Pewnie zasadził je ogrodnik.

- Ogrodnik wziął dziesięć dni wolnego, a ja ostatnio o nic go nie prosiłam. Nie zrobił tego ogrodnik.

- Nic mnie to nie obchodzi. Jeżeli liczyłaś, że zdenerwuję się z powodu młodego, zdrowego drzewka pod murem ogrodu, muszę cię rozczarować.

- Może przynajmniej podejdziesz do okna i rzucisz na nie okiem? Nie wymagam zbyt wiele?

Piotr ciężko dźwignął się z krzesła. Nie znosił, gdy odrywano go od lektury.

- Widzisz je?

- Oczywiście, że widzę. To drzewo.

- Wczoraj go tam nie było.

- Być może.

- Na pewno. Co z nim zrobimy? Masz jakiś pomysł?

- A o czym tu myśleć?

- To drzewo mnie przeraża.

Piotr wybuchnął śmiechem. Objął ją czule. Ale to trwało tylko sekundę.

- Piotrze, ja nie żartuję. Boję się tego drzewa.

- A ja wcale - powiedział, siadając. - Wizyta młodego drzewka jest dla mnie miła. Pozwólmy mu żyć i rosnąć, i tyle. Daj mi już spokój z tym drzewem. Jeżeli ktoś pomylił ogrody, to jego zmartwienie.

- Zasadzili to drzewo w nocy!

- Tym łatwiej mogli pomylić ogrody. A może to prezent. Nie przyszło ci to do głowy? Jakiś wielbiciel pragnął dyskretnie uczcić twe pięćdziesiąte urodziny. Wielbiciele są zdolni do takich dziwactw, zwłaszcza wielbiciele-myszy, ci anonimowi i najbardziej wytrwali. Sprawdź, może znajdziesz jakiś liścik.

Zofia się zamyśliła. Wyjaśnienie Piotra w sumie nie było takie głupie. Piotr dzielił wielbicieli na dwie główne kategorie. Wyróżniał admiratorów-myszy: płochliwych, nerwowych, milczących i skrytych. Piotr widział kiedyś, jak mysz w ciągu jednej zimy przeniosła całą torebkę ryżu do kalosza. Ziarnko po ziarnku. Tak właśnie postępują wielbiciele-myszy. Byli też wielbiciele-nosorożce, równie groźni w swoim gatunku - hałaśliwi, porykujący, pewni swej siły. W obu kategoriach Piotr wyodrębnił wiele podkategorii. Zofia nie pamiętała ich wszystkich. Piotr gardził wielbicielami, którzy go uprzedzili, a także tymi, którzy przyszli po nim, a to znaczy, że gardził wszystkimi. A co do drzewa, mógł mieć rację. Mógł, ale nie musiał. Usłyszała, jak Piotr mówi „do zobaczenia wieczorem, nie przejmuj się”, i została sama.

Z drzewem.

Poszła je obejrzeć. Ostrożnie, jakby mogło lada chwila wybuchnąć.

Oczywiście nie znalazła żadnego liściku. Tylko świeżo przekopaną ziemię wokół drzewa. A gatunek drzewa? Zofia okrążyła je kilka razy, naburmuszona i niechętna. Wydawało jej się, że to buk. I ogarniała ją chęć, żeby brutalnie i bezlitośnie wykopać ten buk, ale była przesądna i nie miała odwagi unicestwiać życia, choćby nawet rośliny. Prawdę mówiąc, niewielu jest ludzi, którym sprawia przyjemność wyrywanie Bogu ducha winnych drzew.

Straciła sporo czasu na wyszukanie książki o drzewach. Poza operą, życiem osłów i mitologią Zofia niewiele tematów zdążyła dokładnie przestudiować. Buk? Trudno powiedzieć, kiedy nie ma liści. Przejrzała indeks książki, sprawdzając, czy któreś z drzew nie nosi nazwy Sophia coś tam. Wówczas mógłby to być cichy hołd, zgodny z pokrętną naturą wielbiciela-myszy. A ona by się uspokoiła. Nie, nie znalazła żadnej Sophii. A dlaczego nie gatunek Stelyos jakiś tam”? To jednak nie byłoby zbyt przyjemne. Stelyos nie przypominał ani myszy, ani nosorożca. I uwielbiał drzewa. Po lawinie przysiąg Piotra, na stopniach amfiteatru w Orange, Zofia zadawała sobie pytanie, w jaki sposób rozstać się ze Stelyosem, i śpiewała gorzej niż zwykle. A ten zwariowany Grek, nie myśląc ani chwili, palnął potworne głupstwo - poszedł się utopić. Wyłowili go ledwie żywego, unoszącego się na morskich falach jak jakiś dureń. Kiedy Zofia i Stelyos mieli po kilkanaście lat, lubili wyjeżdżać z Delf i wędrować wąskimi ścieżkami tropem osłów, kóz i innych zwierząt. Nazywali to „życiem dawnych Greków”. A ten idiota próbował się utopić. Na szczęście lawina uczuć Piotra była pod ręką. Dziś Zofia szukała czasami okruchów tamtych uczuć. Stelyos? Pogróżki? Czy Stelyos zrobiłby coś takiego? Był do tego zdolny. Kiedy wydostał się ze śródziemnomorskiej topieli, zachowywał się jak rozjuszone zwierzę, wrzeszczał jak szalony. Serce Zofii tłukło się w piersi niczym wystraszony ptak. Wstała z trudem, wypiła kilka łyków wody, zerknęła przez okno.

Ten widok natychmiast ją uspokoił. Co też mogło strzelić jej do głowy? Odetchnęła. Skłonność do budowania zgodnego z prawami logiki świata lęków i obaw, które niekiedy rozbudzał w niej byle drobiazg, była źródłem autentycznej udręki. W ogrodzie rósł niemal na pewno zwyczajny młody buk, i niczego to nie oznaczało. Ale którędy dostał się tu nocą tajemniczy ogrodnik z drzewkiem? Zofia ubrała się szybko, wyszła, obejrzała zamek furtki. Nie dostrzegła żadnych śladów. Ale i zamek był tak prosty, że każdy szybko i niepostrzeżenie otworzyłby go śrubokrętem.

Była wczesna wiosna. W powietrzu unosiła się wilgoć i Zofia zaczęła marznąć, gdy tak stała i oglądała buk. Buk. Może boga? Zofia ucięła ten ciąg myślowy. Nie znosiła, kiedy jej grecka natura brała górę, zwłaszcza dwa razy jednego poranka. Pomyśleć tylko, że Piotr nie zainteresował się i nie zainteresuje tym drzewem. Właściwie dlaczego? Czy to nie dziwne, że tak bardzo zobojętniał?

Zofia nie miała ochoty spędzać całego dnia sam na sam z drzewem. Wzięła torebkę i wyszła. W małej uliczce młody mężczyzna około trzydziestki spoglądał przez kratę sąsiedniego domu. Dom to brzmiało zbyt dumnie. Piotr zawsze nazywał go „starą ruderą”. Uważał, że przy tej urokliwej uliczce dla uprzywilejowanych, wśród pięknych willi, ta wielka chałupa, od lat pozostawiona na pastwę losu, raziła i psuła ogólny efekt. Nigdy dotąd Zofii nie przyszło na myśl, że może z wiekiem Piotr głupiał. Teraz taki pomysł zaświtał jej w głowie. Oto pierwsze niszczycielskie skutki pojawienia się tego drzewa, pomyślała złośliwie. Piotr kazał nawet podwyższyć mur graniczny, żeby skuteczniej chronić się przed widokiem starej rudery. Teraz było ją widać tylko z okien drugiego piętra. Młody mężczyzna sprawiał natomiast wrażenie oczarowanego fasadą ziejącą dziurami okien. Był szczupły, czarnowłosy i ubrany na czarno, na jego palcach połyskiwały duże srebrne sygnety, twarz miał pociągłą, a czoło wciskał między pręty rdzewiejącego ogrodzenia.

Właśnie takich facetów Piotr nie lubił. Piotr był obrońcą umiaru i prostoty. A w elegancji młodego człowieka surowość łączyła się z błyskotkami. Smukłe dłonie zaciskał na ogrodzeniu. Przyglądając mu się, Zofia poczuła się silniejsza. Pewnie dlatego zapytała, jak jego zdaniem nazywa się drzewo w jej ogrodzie. Młodzieniec odkleił czoło od kraty, a na jego czarnych, prostych włosach zostały rdzawe pręgi. Prawdopodobnie stał tak oparty już od dłuższej chwili. Bez śladu zdziwienia, o nic nie pytając, poszedł za Zofią, która pokazała mu młode drzewo, dość dobrze widoczne z ulicy.

- To buk, proszę pani - powiedział.

- Jest pan pewien? Bardzo przepraszam, ale to dla mnie ważne.

Chłopak raz jeszcze obejrzał drzewo. Ciemnymi oczyma, z których na razie nie wyzierało zobojętnienie.

- Z całą pewnością, buk.

- Dziękuję. Jest pan bardzo uprzejmy. Uśmiechnęła się do niego i odeszła. Chłopak także ruszył swoją drogą, kopiąc czubkiem buta niewielki kamyk.

Miała więc rację. To był buk. Właśnie buk. Co za paskudztwo!


II

 

 

No i proszę.

Właśnie o takiej sytuacji mawia się malowniczo - wpadł po uszy w gówno. Jak długo to już trwało? Jakieś dwa lata.

A po dwóch latach poczuł się jak w tunelu. Marek czubkiem buta kopnął kamień. Udało mu się przesunąć go o sześć metrów. Wcale nie tak łatwo znaleźć na paryskich chodnikach kamień, który można by kopnąć. Na wsi to co innego. Ale na wsi nikt nie zwraca uwagi na kamienie. Tymczasem w Paryżu człowiek czasami po prostu musi pokopać sobie jakiś porządny kamień. Tak to już jest. Krótko mówiąc, pojawiło się światełko w tunelu - godzinę temu Markowi udało się znaleźć całkiem przyzwoity kamyk. Dlatego teraz kopał go i szedł za nim.

W ten sposób dotarł do ulicy Saint-Jacques, chociaż nie bez problemów. Kamienia nie wolno dotykać ręką, tylko noga ma prawo brać udział w grze. Powiedzmy więc, że to już dwa lata. Bez etatu, bez pieniędzy, bez kobiety. I bez szans. Może poza tą ruderą. Obejrzał ją wczoraj rano. Cztery piętra, wliczając poddasze, ogródek, zapomniana uliczka, opłakany stan domu. Dziura na dziurze, brak ogrzewania, ubikacja na dworze, w drewnianej chatce. Z przymrużeniem oka można by powiedzieć - istny cud. Ale mówiąc poważnie - katastrofa. Na pociechę właściciel proponował symboliczne komorne w zamian za doprowadzenie domu do ładu. Z tą ruderą mógłby sobie już jakoś poradzić. I sprowadziłby wuja. Kobieta, która pojawiła się w pobliżu, zadała mu dziwne pytanie. O co właściwie pytała? A tak. O nazwę drzewa. Zabawne, że ludzie nie znają nazw drzew, a jednocześnie nie potrafią się bez nich obejść. W gruncie rzeczy może mają rację. On znał się na drzewach, i co mu to dało?

Kamień stoczył się z chodnika ulicy Saint-Jacques. Kamienie nie lubią ulic, które biegną pod górę. Wpadł do rynsztoka, na domiar złego tuż za Sorboną. Żegnaj, epoko średniowiecza, żegnaj. Żegnajcie, żacy, seniorowie, wasale i chłopi. Żegnajcie. Marek zacisnął pięści w kieszeniach. Ani posady, ani pieniędzy, ani kobiety, ani średniowiecza. Co za świństwo. Zręcznie wykopał kamień na chodnik. Jest pewna sztuczka, która pozwala iść chodnikiem pod górę i prowadzić przed sobą kamień. I Marek dobrze znał tę sztuczkę, chyba równie dobrze, jak znał średniowiecze. Tylko nie średniowiecze, nie myśleć o tym. Na wsi człowiek nigdy nie staje przed wyzwaniem, jakim jest wspinaczka kamienia. Z tego powodu kopanie kamieni na wsi, gdzie leżą na każdym kroku, nie jest zajęciem godnym uwagi. Kamień Marka wspaniale pokonał ulicę Soufflot i bez większych problemów wskoczył na wąski odcinek ulicy Saint-Jacques.

Załóżmy dwa lata. A po dwóch latach jedynym dążeniem człowieka pogrążonego w gównie jest znalezienie innego człowieka, który wpadł w gówno.

Trzeba bowiem wiedzieć, że towarzystwo ludzi, którym się powiodło tam, gdzie zaprzepaściłeś wszystko, mając trzydzieści pięć lat, powoduje zgorzknienie. Początkowo to oczywiście pomaga i dodaje otuchy, pobudza do marzeń, zachęca. Potem zaczyna irytować i w końcu budzi gorycz. To powszechne zjawisko. A Marek za nic w świecie nie chciał stać się zgorzkniałym facetem. To ohydne i ryzykowne, zwłaszcza dla mediewisty. Kopnięty z całej siły kamień wylądował w Val-de-Grace.

Ale słyszał o kimś, kto też wpadł w niezłe tarapaty. Jeśli miał wierzyć najświeższym informacjom, Mateusz Delamarre od dłuższego czasu tkwił po uszy w bagnie. Marek lubił Mateusza, nawet bardzo. Nie widzieli się jednak od dwóch lat. Może Mateusz zgodziłby się wspólnie z nim wynająć ruderę. Bo nawet z tego symbolicznego komornego Marek mógł w tej chwili opłacać tylko jedną trzecią. A musiał szybko podjąć decyzję.

Wzdychając, kopnął kamień pod kabinę telefoniczną. Gdyby Mateusz się zgodził, może udałoby się skorzystać z okazji. Był tylko jeden poważny problem. Mateusz był prahistorykiem. A dla Marka za tym słowem kryło się wszystko - niczego nie trzeba już było dodawać. Czy jednak w tej chwili mógł sobie pozwolić na sekciarstwo? Mimo że dzieliła ich potworna przepaść, lubili się. To było wręcz dziwne. I należało myśleć o tej dziwnej sympatii, a nie o zwariowanym wyborze, jakiego dokonał Mateusz, poświęcając się pracy nad wstydliwą epoką myśliwych-zbieraczy, krzesających ogień krzemieniem. Marek przypomniał sobie jego numer telefonu. Usłyszał, że Mateusz już tam nie mieszka. Głos podał mu nowy numer. Zdecydowany, wybrał go szybko. Mateusz był w domu. Słysząc jego głos, Marek odetchnął. Fakt, że trzydziestopięcioletni facet siedzi w domu w środę, dwadzieścia po trzeciej, to namacalny dowód, że tkwi w pierwszorzędnym gównie. A to już było dobrą nowiną. Kiedy w dodatku ktoś taki, nie żądając bliższych wyjaśnień, zgadza się spotkać z tobą za pół godziny w podrzędnej kafejce przy ulicy Faubourt-Saint-Jacques, to już wiesz, że dojrzał do przyjęcia każdej propozycji.

Tyle że...


III

 

 

Tyle że... Nie należał do facetów, którzy dają się prowadzić za rękę. Mateusz był uparty i dumny. Czy tak dumny jak on? Może nawet bardziej. Tak czy inaczej był prototypem myśliwego-zbieracza, który tropił tura do upadłego i wolał raczej oddalić się od swego plemienia, niż wrócić, poniósłszy klęskę. Nie, to był portret durnia, a przecież Mateusz to inteligentny chłopak. Potrafił jednak milczeć przez dwa dni, jeżeli życie przeczyło jego najgłębszym przekonaniom. A przekonania Mateusza były zbyt sztywne, a może jego pragnienia nie przystawały do rzeczywistości. Marek, który swe wypowiedzi tkał tak finezyjnie, jak koronczarka splata nić, przez co czasami wręcz męczył słuchaczy, nieraz musiał zamilknąć, gdy los zetknął go z tym potężnym blondynem, którego widywało się przechodzącego korytarzami wydziału, siedzącego w milczeniu na ławce, zaciskającego duże dłonie, jakby chciał zmiażdżyć przeciwności życiowe, z tym wielkim, niebieskookim myśliwym-zbieraczem, zapatrzonym w tropy tura. Może był potomkiem Normanów? Marek uświadomił sobie, że przez te cztery lata, które spędzili razem, nigdy nie zapytał Mateusza, skąd pochodzi. Ale jakie to miało znaczenie? Mógł jeszcze poczekać na odpowiedź.

W kafejce nie działo się nic ciekawego, Marek po prostu czekał. Palcem kreślił rzeźbiarskie motywy na blacie stolika. Jego dłonie były smukłe i długie. Lubił ich wyraźny zarys, żyły rysujące się tuż pod skórą. Co do reszty miał jednak poważne wątpliwości. Ale po co o tym myśleć? Bo miał się spotkać po latach z wysokim, jasnowłosym myśliwym? I co z tego? Oczywiście, on, Marek, średniego wzrostu, za szczupły, o kanciastej sylwetce i twarzy, nie byłby idealnym łowcą turów. Kazano by mu raczej wspinać się na drzewa i zrywać owoce. Cóż, byłby zbieraczem. Poza tym cechowała go wrażliwość i nerwowość. I co z tego? Światu trzeba trochę delikatności. A jemu pieniędzy. Pozostały mu jeszcze sygnety, cztery masywne srebrne sygnety, z tego dwa przetykane złotem, rzucające się w oczy i oryginalne, na pół afrykańskie, na pół karolińskie. Zakrywały mu dolne paliczki palców lewej ręki. Co prawda, żona rzuciła go dla faceta szerszego w barach, to fakt. I głupszego, to też było pewne. Któregoś dnia to zauważy, Marek na to liczył. Ale wtedy będzie już za późno.

Marek szybkim ruchem ręki zatarł rysunek. Posąg mu nie wyszedł. Wszystko przez te nerwy. Ciągle ogarniała go ta nagła irytacja, bezsilny gniew. Łatwo było nakreślić karykaturę Mateusza. A co z nim? Czym różnił się od gromady dekadenckich mediewistów, drobnych, ciemnowłosych elegancików, pełnych wdzięku i odpornych, od wzorca nieprzydatnego naukowca, wytworu luksusu, człowieka, którego nadzieje prysły, a marzenia szukały wsparcia w tych kilku srebrnych pierścieniach, w wizjach roku tysięcznego, w chłopach ciągnących wózki, martwych już od wieków, w zapomnianym języku romańskim, który nikogo nie obchodził, w kobiecie, która go rzuciła? Marek uniósł głowę. Po drugiej stronie ulicy znajdował się wielki warsztat samochodowy. Marek nie lubił warsztatów samochodowych. Przygnębiały go. Ale właśnie wzdłuż tego warsztatu dużymi krokami, spokojnie, nadchodził myśliwy-zbieracz. Marek patrzył na niego z uśmiechem. Wciąż tak samo jasnowłosy, z czupryną zbyt gęstą, żeby uczesać ją jak należy, w nieśmiertelnych skórzanych sandałach, które działały Markowi na nerwy. Mateusz spieszył na spotkanie. Jak zwykle pod ubraniem nie miał bielizny. Nie wiadomo, w jaki sposób Mateuszowi udawało się zawsze sprawiać wrażenie człowieka nagiego pod wierzchnim ubraniem. Sweter na gołym ciele, spodnie na gołych pośladkach, sandały na nogach, które nie znosiły skarpet.

I tak w końcu każdy - ubrany w stylu rustykalnym albo z wyszukaną elegancją, postawny i barczysty czy szczupły - siadał przy stoliku w smętnej kafejce. Bo te sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego.

- Zgoliłeś brodę? - zapytał Marek. - Nie zajmujesz się już prahistorią?

- Owszem, zajmuję się - odparł Mateusz.

- Gdzie?

- U siebie.

Marek pokiwał głową. Nie oszukano go, Mateusz wpadł w tarapaty.

- Co zrobiłeś z rękami?

Mateusz zerknął na czarne od brudu paznokcie.

- Pracowałem jako mechanik. Wyrzucili mnie. Podobno nie czuję silników. W ciągu tygodnia załatwiłem trzy. Taki silnik to skomplikowana sprawa. Zwłaszcza kiedy nawali.

- Co robisz teraz?

- Sprzedaję różne bzdety i jakieś plakaty na stacji Chatelet.

- Da się z tego wyżyć?

- Nie. Teraz twoja kolej. Opowiadaj.

- Nie ma o czym. Robiłem za murzyna w wydawnictwie.

- Średniowiecze?

- Osiemdziesięciostronicowy romans. Facet jest perfidny, kobieta promienna jak słońce, ale naiwna. Pod koniec kochają się jak wariaci i romansidło robi się piekielnie nudne. Nie wiadomo, kiedy się rozstaną.

- Jasne... - mruknął Mateusz. - Rzuciłeś to?

- Zwolnili mnie. Zmieniałem całe zdania w ostatniej korekcie. Byłem zbyt rozgoryczony i zirytowany. Zorientowali się... Jesteś żonaty? Masz kogoś? Dzieci?

- Nic.

Mężczyźni zamilkli i przyglądali się sobie.

- Po ile my mamy lat? - zapytał Mateusz.

- Koło trzydziestu pięciu. Zazwyczaj w tym wieku jest się już mężczyzną.

- Rzeczywiście, wszyscy tak mówią. Nadal pasjonuje cię to cholerne średniowiecze?

Marek skinął głową.

- Piekielna nuda - ocenił Mateusz. - Nigdy nie potrafiłeś rozsądnie do tego podejść.

- Nie mówmy o tym, nie czas na to. Gdzie mieszkasz?

- W pokoiku, który muszę zwolnić za dziesięć dni. Z plakatów nie utrzymam dłużej tych dwudziestu metrów kwadratowych. Świat mi się sypie.

I Mateusz mocno potarł dłoń o dłoń.

- Chcę ci pokazać pewną chatę - powiedział Marek. - Jeżeli się dogadamy, może uda nam się przeskoczyć trzydzieści tysięcy lat, które nas dzielą.

- I całe to gówno?

- Nie mam pojęcia. Pójdziesz tam ze mną?

Mateusz, chociaż obojętny, a nawet wrogi wobec wszystkiego, co wydarzyło się mniej niż dziesięć tysięcy lat przed Chrystusem, zawsze robił wyjątek dla tego szczupłego, ubierającego się na czarno mediewisty, który nie rozstawał się ze srebrzystym paskiem. Prawdę mówiąc, uważał tę swoją przyjacielską słabostkę za dowód złego smaku. Ale jego sympatia do Marka, szacunek, jakim darzył elastyczną umysłowość i cięty język kolegi, skłaniały go do przymknięcia oka na oburzający wybór, jakiego dokonał Marek, zajmując się zdegenerowanym okresem dziejów ludzkości. Pomimo tak wstrząsającej wady przyjaciela Mateusz skłonny był mu ufać i często pozwalał nawet wciągać się w realizację wariackich fantazji tego seniora bez grosza przy duszy. Choćby dziś, kiedy było jasne, że senior-bankrut wyskubał z sakwy ostatnie miedziaki i nie miał nic poza pielgrzymim kosturem; mówiąc prościej - obaj tkwili po uszy w gównie, co zresztą sprawiło mu swoistą przyjemność, ale nawet teraz Marek nie wyzbył się pańskiego majestatu, wdzięku i zdolności przekonywania. Może tylko szczypta goryczy w zakamarkach oczu, spora porcja żalu, wspomnienie zderzeń i upadków, których wolałby nie zaznać, tak, właśnie tak... Zachował czar, zatrzymał cienie marzeń, które on, Mateusz, cisnął pod koła wagonów metra sunących przez stację Chatelet.

Cóż z tego, że Marek nie zamierzał wyrzec się średniowiecza? Mateusz mimo wszystko poszedł z nim do rudery, o której przyjaciel opowiadał mu po drodze. Jego upierścieniona dłoń zataczała kręgi w szarawym powietrzu, uzupełniając wyjaśnienia. A zatem mieli tam ruderę w rozsypce, razem cztery piętra i ogródek. Tego Mateusz się nie bał. Zebrać jakoś kwotę na komorne. Rozpalić ogień w kominku. Ulokować gdzieś starego wuja Marka. Co to za historia z tym wujem? Nie mógł go zostawić, zamieszka z nimi albo w domu starców. Ano dobrze. To nieistotne. Mateusz miał to w nosie. Już widział, jak stacja Chatelet oddala się od niego. Podążał za Markiem ulicami, zadowolony, że Marek popadł teraz w tarapaty, usatysfakcjonowany żałosną bezużytecznością mediewisty na bezrobociu, zachwycony upodobaniem przyjaciela do błyskotek, pogodzony z tą ruderą, w której na pewno zamarzną, bo przecież był dopiero marzec. Aż w końcu dotarli do odrapanego parkanu, przez który widać było dom pośród wysokich traw, przy tej uliczce zapomnianej przez cały Paryż, a on, Mateusz, nie potrafił już obiektywnie ocenić stanu parceli. Wszystko wydawało mu się doskonałe. Spojrzał na Marka i uścisnął mu dłoń. Umowa stoi. Ale z samych zarobków handlarza drobiazgów nie zdoła opłacić swojej części. Marek, który stał oparty o parkan, przyznał mu rację. I znowu obaj spoważnieli. Zapadło długie milczenie. Aż wreszcie Mateusz rzucił pewne personalia. Łukasz Devernois. Marek aż krzyknął.

- Chyba nie mówisz poważnie? Devernois? M...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin