Corum 2 - Królowa mieczy(1).rtf

(315 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Michael Moorcock

 

 

 

Królowa mieczy

Przełożyli: Anna i Jan Mickiewiczowie

 

 

 


Tę księgę dedykuję Dianie Boardman


KSIĘGA PIERWSZA,

 

w której Książę Corum spotyka poetę, wysłuchuje zapowiedzi przyszłych zdarzeń i rusza w podróż


Rozdział pierwszy

TO, CO WYRZUCIŁ BÓG MORZA

 

Bladoniebieskie, letnie niebo górowało nad znacznie ciemniejszym błękitem morza, nad skrzącą się złotem zielenią puszczy, nad porośniętymi trawą skałami Góry Moidel i białymi kamieniami wzniesionego na jej szczycie zamku. Serce Księcia Coruma w Szkarłatnym Płaszczu - ostatniego z ludu Vadhaghów - przepełniała miłość do mabdeńskiej kobiety, Margrabiny Rhaliny z Allomglylu.

Corum Jhaelen Irsei - którego prawe oko zakrywała wysadzana ciemnymi klejnotami przepaska, tak iż przypominało oko owada, lewe zaś, naturalne, miało kształt wielkiego migdału z żółtym środkiem i purpurową otoczką - był bez wątpienia Vadhaghiem. Miał wąską, wydłużoną czaszkę, spiczasty podbródek i małe, wąskie uszy pozbawione płatków, ściśle przylegające do głowy. Jego włosy były niezwykle jasne, bielsze niż u najbielszych dziewic Mabdenu. Miał szerokie, pełne wargi i jasnoróżową skórę o złotawym odcieniu. Byłby przystojny, gdyby nie szpecący go brak prawego oka i dziwny, zawzięty grymas ust. Była też dziwaczna ręka, często spoczywająca na rękojeści miecza, widoczna kiedy odrzucał do tyłu szkarłatną szatę.

Ta lewa ręka miała sześć palców i zdawało się, że okrywa ją przyozdobiona klejnotami rękawica - choć w istocie „klejnoty” stanowiły skórę dłoni. Ta złowieszcza ręka zgniotła serce Kawalera Mieczy, Ariocha, Księcia Chaosu, umożliwiając powrót Arkyna, Władcy Ładu.

Corum zdawał się przytłoczony uczuciem zemsty - i w rzeczy samej poprzysiągł pomścić swą wymordowaną rodzinę przez zabicie Hrabiego Glandytha-a-Krae, sługi Lyra-a-Brode, Króla Kalenwyru, który władał południowo--wschodnią częścią ziem niegdyś rządzonych przez Vad-haghów. Przysiągł również stać po stronie Sił Ładu przeciw Siłom Chaosu - którym służyli Lyr i jego poddani. Świadomość złożonej obietnicy przydawała mu męstwa i powagi, ale także przytłaczała jego duszę ogromnym ciężarem. Ciągły niepokój budziła w nim też myśl o potędze zaszczepionej w jego ciało - Mocy Ręki i Oka.

Margrabina Rhalina była piękna i bardzo kobieca. Jej delikatną twarz okalały gęste, czarne loki. Miała wielkie, ciemne oczy i pełne, namiętne usta. Ją także niepokoiły magiczne dary zmarłego czarnoksiężnika Shoola, ale starała się o nich nie myśleć, tak jak wcześniej nie pozwalała sobie na rozpacz po stracie męża, kiedy ten utonął w katastrofie statku, płynąc do Lywm-an-Eshu, kraju, któremu służył, a który stopniowo pochłaniało morze.

Śmiała się częściej niż Corum, co podnosiło go na duchu, gdyż niegdyś i on był niewinny i radosny, teraz zaś z tęsknotą wspominał swoją niewinność. Jednak te wspomnienia mieszały się z innymi - ze wspomnieniami jego pomordowanych najbliższych, okaleczonych i pohańbionych, rozciągniętych na murawie obok płonącego Zamku Erom, i Glandytha wymachującego mieczem ociekającym krwią Vadhaghów. Te okrutne obrazy przesłaniały sceny z wcześniejszego, beztroskiego życia. Nieustannie kołatały mu się po głowie, czasem całkowicie opanowując jego myśli, kiedy indziej zaś czając się w mrocznych zakamarkach pamięci, gotowe odżyć w sposobnej chwili. Kiedy tylko słabła w nim żądza zemsty, zawsze rozpalały ją na nowo. Ogień, krew i strach; rydwany Denledhysów - spiż, żelazo i czyste złoto; małe kudłate koniki i krzepcy, brodaci wojownicy w zbrojach zabranych Vadhaghom, otwierający czerwone usta, by wydać dziki ryk tryumfu, kiedy stare mury Zamku Erorn pękały i waliły się w gruzy pośród szalejących płomieni - chwila, gdy poznał, czym jest strach i nienawiść...

Postać Glandytha wypełniała jego sny, wypierając nawet obraz martwych, okaleczonych rodziców i sióstr, tak że często budził się z krzykiem w środku nocy, wzburzony i rozgorączkowany.

W takich chwilach tylko Rhalina mogła go uspokoić, gładząc jego zbolałą twarz i tuląc do siebie drżące ciało.

Jednak w tych pierwszych dniach lata zdarzały się też chwile spokoju, kiedy jechali razem przez las, wolni od strachu przed Konnymi Plemionami, które w noc ataku uciekły na widok wysłanego przez Shoola statku - upiornego statku z głębin morza, którego załogę stanowili umarli pod dowództwem męża Rhaliny, Margrabiego.

Lasy tętniły życiem, pełne małych zwierząt i różnokolorowych kwiatów o oszałamiającym zapachu. I choć nigdy mu się to w pełni nie udało, Corum szukał w nich ukojenia dla swej zbolałej duszy. Stanowiły przeciwwagę dla wojen, śmierci i czarnoksięskich zaklęć, ukazując mu, że są na świecie rzeczy dobre, harmonijne i piękne, a Prawo przynosi więcej niż tylko jałowy porządek - pragnie zaprowadzić w Piętnastu Wymiarach ład, w którym wszystkie rzeczy będą mogły istnieć w całym bogactwie swej różnorodności, a człowiek będzie miał warunki, aby rozwijać w sobie dobro.

Jednakże Corum wiedział, że póki istnieje Glandyth i wszystko, co on reprezentuje, Ład będzie nieustannie zagrożony, a upodlający Strach zabije wszelką cnotę.

- Glandyth musi umrzeć! - oświadczył pewnego słonecznego dnia Corum, gdy wraz z Rhalina jechali przez puszczę.

 

Skinęła głową, lecz nie zapytała o nic więcej, gdyż słyszała już te słowa wiele razy w podobnych okolicznościach. Ściągnęła cugle kasztanki, niemal osadzając ją w miejscu. Znajdowali się na polance porośniętej malwami i łubinem. Zsiadła z konia, podwinęła długą, wyszywaną brokatem suknię i zanurzyła się w wysoką po kolana trawę. Corum obserwował ją z wysokości swego gniadego rumaka, ciesząc się jej radością - co było właśnie jej celem. Nagrzaną słońcem polankę ocieniały przyjaźnie dęby, wiązy i jesiony, w których znalazły schronienie ptaki i wiewiórki.

- Ach, Corumie, gdybyśmy mogli zostać tu na zawsze!

Postawilibyśmy chatkę, zasadzili ogród...

- Ale nie możemy. - Spróbował się uśmiechnąć. - Te chwile to jedynie krótkie wytchnienie. Shool miał rację. Godząc się na logikę walki, wybrałem swoje przeznaczenie. Nawet gdybym zapomniał o zemście, którą poprzysiągłem, i przestał służyć Ładowi przeciw Chaosowi, Glandyth i tak by nas odszukał i zmusił do obrony tego, co mamy. A Glandyth, Rhalino, jest silniejszy od tej cichej, szumiącej puszczy. Mógłby ją zniszczyć w ciągu jednego dnia i myślę, że uczyniłby to z rozkoszą, gdyby wiedział, że ją kochamy.

- Czy tak musi być? - Rhalina uklękła, rozkoszując się zapachem kwiatów. - Czy nienawiść zawsze musi rodzić nienawiść, a miłość być zbyt słaba, aby wzrastać?

- Jeżeli Lord Arkyn ma słuszność, to nie zawsze tak będzie. Ale ci, którzy pragną, żeby miłość się umacniała, muszą być gotowi umrzeć w jej obronie.

Gwałtownie poderwała głowę, szukając go wzrokiem, a w jej oczach malował się strach.

- Niestety tak jest. - Wzruszył ramionami.

Rhalina podniosła się i wróciła do konia. Oparła stopę o strzemię i podciągnęła się, siadając bokiem na swym damskim siodle. Corum, nieporuszony, wpatrywał się w kwiaty i trawę podnoszące się powoli w miejscach, gdzie stąpała po nich Rhalina.

- Niestety tak jest - powtórzył.

Westchnął i zawrócił konia w kierunku wybrzeża.

- Lepiej już jedźmy - powiedział cicho. - Zanim morze zaleje groblę.

Wkrótce wyjechali z lasu i truchtem skierowali się wzdłuż brzegu. Morze zagarnęło już spory obszar białego piasku. W oddali ujrzeli naturalną groblę prowadzącą poprzez mielizny w kierunku góry, na której wznosił się Zamek Moidel - najdalszy i całkowicie zapomniany bastion cywilizacji Lywm-an-Eshu. Niegdyś budowla wznosiła się pośród lasów kraju Lywm-an-Esh, ale przez lata morze pochłonęło wielkie obszary, odcinając zamek od lądu stałego.

Ptaki morskie nawoływały się, krążąc po bezchmurnym niebie, niekiedy nurkując, by złowić rybę, a potem powrócić ze zdobyczą w dziobie do gniazd ukrytych pośród skał Góry Moidel. Kopyta koni wyrzucały w górę piasek albo rozpryskiwały płytką wodę, gdy zbliżali się do przesmyku, który miał niebawem zalać przypływ.

Uwagę Coruma zwrócił jakiś dziwny ruch na morzu. Wychylił się z siodła, wpatrując się w dal.

- Co to? - spytała Rhalina.

- Nie jestem pewien. Może wielka fala. Ale o tej porze roku... Spójrz! - wskazał ręką.

- Jakby mgła zawisła nad morzem parę kilometrów od brzegu. Trudno coś zobaczyć... To fala! - krzyknęła.

Woda przy brzegu wzburzyła się nieco, gdyż fala się zbliżała.

- Jakby jakiś wielki statek przepływał obok z ogromną szybkością - zauważył Corum. - To mi coś przypomina...

Przyjrzał się dokładniej tajemniczej mgle.

- Czy widzisz to coś... jakby cień... cień człowieka we mgle?

- Tak, widzę. Jest gigantyczny. Może to tylko złudzenie, gra światła...

- Nie - odparł. - Już kiedyś widziałem tę postać. To olbrzym - wielki rybak, który sprawił, że mój statek rozbił się u wybrzeży Khoolekrahu!

- Bóg Rybak - powiedziała. - Słyszałam o nim. Czasem nazywają go także Poławiaczem. Według legendy jego widok to zła wróżba.

- Ostatnim razem to rzeczywiście był dla mnie zły znak - stwierdził Corum z rozbawieniem. Cofnęli konie, gdyż plażę zalewały teraz wysokie fale. - Idzie tu, a mgła posuwa się za nim.

Istotnie, w miarę jak olbrzymi rybak podchodził do brzegu, wzmagały się fale, a mgła przybliżała się coraz bardziej. Teraz już wyraźnie widzieli zarys jego sylwetki. Zgarbił się nieco, ciągnąc po wodzie swą wielką sieć.

- Co on łowi? - spytał szeptem Corum. - Wieloryby? Morskie potwory?

- Wszystko - odparła. - Wszystko, co żyje w głębinach i na powierzchni mórz. - Wzdrygnęła się.

Wody sztucznego przypływu całkowicie zalały groblę i nie było sensu posuwać się naprzód. Zmuszeni byli cofnąć się pod drzewa, a potężne bałwany z hukiem rozbijały się o kamienistą plażę.

Mieli wrażenie, że ogarnęła ich mgła. Zrobiło się zimno, mimo iż słońce wciąż jeszcze jasno świeciło. Corum otulił się płaszczem. Słychać było miarowy odgłos zbliżających się kroków olbrzyma. Corumowi jawił się on jako ktoś naznaczony przez los, skazany, by wiecznie ciągnąć swe sieci przez oceany świata, nigdy nie znajdując tego, czego szukał.

- Powiadają, że próbuje złowić swoją duszę... - szepnęła Rhalina.

Nagle postać wyprostowała się i wyciągnęła sieć. Rzucało się w niej wiele stworzeń - niektórych nie sposób było rozpoznać. Bóg Rybak obejrzał uważnie całą zdobycz, po czym opróżnił sieć, wypuszczając wszystkie stworzenia z powrotem do wody. Powoli ruszył dalej, żeby znów próbować złowić to coś, czego nigdy chyba nie miał znaleźć.

Kiedy niewyraźna sylwetka olbrzyma oddaliła się, mgła zaczęła się podnosić. Woda stopniowo opadała, aż w końcu zupełnie się uspokoiła, a mgła zniknęła za horyzontem.

 

Koń Coruma parskał i uderzał kopytem w mokry piasek. Książę w Szkarłatnym Płaszczu spojrzał na Rhalinę. Zastygła, wpatrując się pustym wzrokiem w dal.

- Niebezpieczeństwo minęło - powiedział usiłując ją pocieszyć.

- Nie było żadnego niebezpieczeństwa - odparła. - Bóg Rybak jedynie zwiastuje niebezpieczeństwo.

- To tylko legenda.

Spojrzała na niego i znów się ożywiła.

- A czyż nie przekonaliśmy się sami, że warto wierzyć starym podaniom?

Corum przytaknął skinieniem głowy.

- Lepiej wracajmy do zamku, zanim grobla po raz drugi znajdzie się pod wodą.

Konie z radosnym rżeniem ruszyły ku dającym schronienie murom Zamku Moidel. Morze szybko przybierało po obu stronach kamienistego przesmyku i konie same przyśpieszyły kroku, przechodząc w galop.

Wreszcie dotarli do wielkich wrót zamku, a te otwarły się szeroko na ich przyjęcie. Rośli wojownicy Rhaliny powitali ich radośnie. Chcieli jak najszybciej potwierdzić to, czego byli świadkami.

- Pani, czy widziałaś olbrzyma? - zawołał Beldan, jej majordomus, który zbiegł z zachodniej wieży. - Już myślałem, że to kolejny sojusznik Glandytha. - Szczere i zwykle radosne oblicze młodego mężczyzny było zachmurzone. - Co go odpędziło?

- Nic - wyjaśniła zsiadając z konia. - To był Bóg Rybak. Poszedł w swoją stronę.

Na twarzy Beldana odmalowała się ulga. Jak wszyscy mieszkańcy Zamku Moidel, nieustannie spodziewał się nowego ataku, co zresztą było zupełnie usprawiedliwione. Nie ulegało wątpliwości, że wcześniej czy później Glandyth znów napadnie na zamek, prowadząc sprzymierzeńców silniejszych niż strachliwi i przesądni wojownicy Konnych Plemion. Słyszeli, że po nieudanej próbie zdobycia Góry Moidel Glandyth powrócił wściekły na dwór w Kalenwyrze, by prosić Króla Lyra-a-Brode o armię. Następnym razem mógł przywieść ze sobą statki, które zaatakowałyby zamek z morza, podczas gdy on poprowadziłby natarcie od strony lądu. Taki szturm zapewne by się powiódł, gdyż załoga zamku nie była zbyt liczna.

Kiedy skierowali się ku głównej sali zamku, aby spożyć wieczorny posiłek, słońce właśnie zachodziło. We trójkę zasiedli do stołu. Corum znacznie częściej sięgał swą ludzką ręką po dzban z winem niż po jedzenie. Pogrążył się w niewesołych rozmyślaniach, a jego głęboki smutek udzielił się pozostałym, tak że nawet nie próbowali podejmować rozmowy.

W takim nastroju spędzili dwie godziny, a on wciąż dolewał sobie wina.

Nagle Beldan uniósł głowę, nasłuchując. Rhalina także coś usłyszała i zmarszczyła brwi. Jedynie Corum zdawał się nic nie zauważać.

Było to miarowe, uporczywe stukanie. Potem dały się słyszeć jakieś głosy i hałas na moment przycichł, lecz gdy głosy umilkły, wzmógł się ponownie.

- Sprawdzę, co się dzieje... - Beldan podniósł się z miejsca.

Rhalina zerknęła na Coruma.

- Ja zostanę.

Corum siedział z pochyloną głową, wpatrzony w swój kielich. Od czasu do czasu dotykał przepaski zakrywającej jego nienaturalne oko albo unosił Rękę Kwilą, zginał i rozprostowywał sześć palców, wpatrując się w nie badawczo i rozważając wszelkie aspekty swojej sytuacji.

Rhalina nasłuchiwała. Rozpoznała głos Beldana. Pukanie znowu ustało. Nastąpiła przytłumiona rozmowa, a potem zapadła cisza.

Beldan wrócił do sali.

- Mamy gościa przy bramie - poinformował ją.

- Skąd przybywa?

- Twierdzi, że jest wędrowcem, który przeszedł ciężkie koleje losu i szuka schronienia.

- Myślisz, że to podstęp?

- Nie wiem.

- Nieznajomy? - zainteresował się Corum.

- Tak - odparł Beldan. - Pewnie jakiś szpieg Glandytha.

- Pójdę do bramy. - Corum wstał niepewnie.

- Czy jesteś pewien?... - Rhalina dotknęła jego ramienia.

- Oczywiście. - Otarł twarz dłonią i odetchnął głęboko. Ruszył w kierunku wyjścia z komnaty, a Rhalina i Bełdan podążyli za nim.

Kiedy znalazł się przy wrotach, raz jeszcze rozległo się pukanie.

- Kim jesteś? - zawołał Corum. - Czego chcesz od mieszkańców Zamku Moidel?

- Jestem Jhary-a-Conel, wędrowiec. Nie zjawiłem się tu w żadnym konkretnym celu, ale byłbym wdzięczny za posiłek i dach nad głową.

- Czy przybywasz z Lywm-an-Eshu? - spytała Rhalina.

- Przybywam zewsząd i znikąd. Jestem każdym i nikim. Ale z pewnością nie jestem waszym wrogiem. Przemokłem do nitki i cały drżę z zimna.

- Jak dostałeś się do zamku, skoro grobla jest zalana? - zapytał Beldan, a zwracając się do Coruma wyjaśnił: - Już raz go o to pytałem, ale nie odpowiedział.

Niewidoczny nieznajomy wymamrotał coś w odpowiedzi.

- Co powiedziałeś? - spytał Corum.

- Do licha, wstyd się przyznać! Stałem się częścią połowu! Przyniesiono mnie tu w sieci i wyrzucono w morze, więc dopłynąłem do tego przeklętego zamku, wspiąłem się na te przeklęte skały i zapukałem do tych przeklętych wrót, a teraz rozmawiam z jakimiś przeklętymi durniami. Czy wy tu, w Moidel, nie znacie gościnności?

Wszyscy troje poczuli się zaskoczeni, lecz zarazem zyskali pewność, że nieznajomy nie jest w zmowie z Glandythem.

Rhalina dała znak, by otwarto wrota. Skrzypiąc niemiłosiernie uchyliły się nieco i wsunął się przez nie szczupły, przemoczony mężczyzna. Na plecach dźwigał worek; ubrany był w nieznany strój. Na głowie miał kapelusz z szerokim rondem, które nasiąknąwszy wodą opadło mu na czoło. Jego długie włosy były równie mokre jak cała reszta. Był stosunkowo młody, dosyć przystojny i pomimo opłakanego stanu, w jakim się znajdował, w jego inteligentnych oczach dało się dostrzec jakby cień drwiącego uśmieszku. Skłonił się Rhalinie.

- Jhary-a-Conel do twoich usług, pani.

- Jak ci się udało nie zgubić kapelusza, skoro musiałeś przepłynąć tak długi odcinek morza? - zainteresował się Beldan. - Ani torby...?

Jhary-a-Conel mrugnął porozumiewawczo.

- Nigdy nie gubię kapelusza i rzadko kiedy zdarza mi się stracić torbę. Wędrowiec taki jak ja musi pilnować swego skromnego dobytku bez względu na okoliczności, w jakich się znajdzie.

- A więc jesteś po prostu wędrowcem? - spytał Corum.

Jhary-a-Conel zniecierpliwił się nieco.

- Wasza gościnność przywodzi mi na myśl coś, czego doświadczyłem jakiś czas temu w miejscu zwanym Kalen-wyr...

- Pochodzisz z Kalenwyru?

- Nie, po prostu tam byłem. Ale widzę, że nawet to porównanie do was nie przemawia...

- Wybacz - rzekła Rhalina. - Wejdź, proszę. Jedzenie już jest na stole. Powiem lokajom, żeby przynieśli ci suche ubranie, ręczniki i wszystko, czego ci trzeba.

Wrócili do komnaty. Jhary-a-Conel rozejrzał się dokoła.

- Przytulnie tu - stwierdził.

Usiedli i przyglądali się, jak niedbale zrzuca z siebie ubranie, aż w końcu stanął przed nimi zupełnie nagi. Podrapał się po nosie. Służący przyniósł ręczniki i Jhary zaczął się nimi starannie wycierać, ale odmówił przyjęcia ubrania na zmianę. Zamiast tego owinął się jednym z ręczników i zasiadł do stołu, częstując się jedzeniem i winem.

- Włożę moją własną odzież, gdy wyschnie - oznajmił lokajom. - Mam głupie przyzwyczajenie, że nie ubieram się w rzeczy, których sam nie wybierałem. Przy suszeniu uważajcie na kapelusz. Rondo ma być tylko odrobinę wywinięte.

Udzieliwszy tych wskazówek, z promiennym uśmiechem zwrócił się do Coruma.

- Jakie jest imię, którego mam używać w tym czasie i miejscu, przyjacielu?

- Nie rozumiem. - Corum zmarszczył brwi.

-Pytałem o twoje imię. Ono zmienia się tak samo jak moje. Różnica polega na tym, że czasami ty o tym nie wiesz, a ja wiem, a czasem bywa odwrotnie. A niekiedy jesteśmy tą samą istotą albo raczej różnymi aspektami tej samej istoty.

Corum potrząsnął głową. Mężczyzna wydawał się szalony.

- Na przykład - ciągnął Jhary wcinając z apetytem dary morza, których stał przed nim pełen talerz - mnie nazywano Timerasem i Shalenakiem. Czasem jestem bohaterem, ale częściej towarzyszem bohatera.

- Twoje słowa, panie, nie mają wiele sensu - przerwała mu łagodnie Rhalina. - Nie wydaje mi się, by Książę Corum je rozumiał. My także ich nie pojmujemy. Jhary skrzywił się.

- Ach, więc to jest ten przypadek, gdy bohater zdaje sobie sprawę tylko z jednego wcielenia. Przypuszczam, że to lepiej, gdyż często nie jest miło pamiętać o zbyt wielu wcieleniach - zwłaszcza wtedy, gdy one istnieją jednocześnie. Rozpoznałem w Księciu Corumie mojego starego przyjaciela, choć on nie poznaje mnie. To zresztą nieważne. - Skończył jeść, rozluźnił ręcznik i wyciągnął się swobodnie.

- A zatem zadałeś nam zagadkę, ale nie masz zamiaru zdradzić rozwiązania - stwierdził Beldan.

- Wyjaśnię to - odparł Jhary - gdyż nie żartuję z was celowo. Nie jestem zwykłym wędrowcem. Moim przeznaczeniem jest chyba poruszać się w czasie i przestrzeni. Nie pamiętam, bym się urodził, nie spodziewam się także umrzeć - przynajmniej w przyjętym znaczeniu tego słowa. Czasem nazywam się Timeras, i jeśli w ogóle skądkolwiek pochodzę, to, jak sądzę, z Tanelornu.

- Ale przecież Tanelorn to kraina mityczna - zaoponował mąjordomus.

- Wszystkie miejsca wydają się legendarne gdzieś indziej, Tanelorn zaś to kraina znacznie bardziej realna niż inne. Można ją znaleźć z każdego miejsca multiświata, jeśli tylko się jej szuka.

- Czy nie masz żadnego konkretnego zawodu? - spytał Corum.

- Hm, swego czasu pisałem wiersze i sztuki, ale przede wszystkim jestem przyjacielem bohaterów, to moje główne zajęcie. Podróżowałem - oczywiście pod różnymi imionami i w rozmaitych przebraniach - z Czerwonym Łucznikiem Rakhirem do Xerlerenes, gdzie statki Przewoźnika żeglują po niebie, tak jak wasze po morzu; towarzyszyłem Elrikowi z Melnibone w drodze na Dwór Martwego Boga; byłem u boku Asquiola z Pompei, gdy udawał się do najdalszych krańców multiświata, gdzie przestrzeń mierzy się nie w kilometrach, lecz w galaktykach; jechałem z Hawkmoonem z Kolonii do Londry, gdzie ludzie noszą maski przypominające oblicza zwierząt. Widziałem przyszłość i przeszłość. Zwiedziłem różne systemy planetarne i przekonałem się, że czas nie istnieje, a przestrzeń jest złudzeniem.

- A bogowie? - spytał Corum z przejęciem.

- Myślę, że sami ich stwarzamy, ale nie jestem pewien. Ludy pierwotne tworzą sobie prostych bogów, aby wytłumaczyć burzę z piorunami, natomiast cywilizacje o wyższym stopniu rozwoju wynajdują bogów bardziej skomplikowanych, chcąc wyjaśnić pojęcia abstrakcyjne, które nie dają im spokoju. Wielokrotnie zauważono, że bogowie nie mogą istnieć bez ludzi, a ludzie bez bogów.

- Jednakże bogowie mogą wpływać na nasze losy - wtrącił Corum.

- A my na ich, czyż nie?

- Twoje życie jest tego dowodem, Książę - szepnął Beldan.

- A więc możesz wedle swej woli poruszać się po Piętnastu Wymiarach? - powiedział cicho Corum. - Jak niegdyś Vadhaghowie.

- „Wedle swej woli” nie mogę się znaleźć nigdzie - uśmiechnął się Jhary. - Albo przynajmniej w bardzo niewielu miejscach. Czasem, jeśli chcę, mogę wrócić do Tanelornu, ale zazwyczaj jestem przerzucany z jednego istnienia w inne, bez żadnego ładu i składu. Zwykle stwierdzam, że tam, gdzie się pojawię, mam spełnić swoją rolę - być towarzyszem zdobywców, przyjacielem bohaterów. Dlatego też od razu wiedziałem, kim jesteś - Wiecznym Bohaterem. Znałem go pod różnymi postaciami, ale on nie zawsze znał mnie. A zresztą może ja też miewałem okresy amnezji, kiedy nie wiedziałem, kim jest.

- A ty sam nigdy nie jesteś bohaterem?

- Myślę, że dokonywałem czynów, które w opinii niektórych uchodzą za bohaterskie. Może nawet w pewnym sensie bywałem bohaterem. No, a czasem moim przeznaczeniem jest być jakąś cząstką konkretnego bohatera - cząstką pojedynczego człowieka albo grupy ludzi, którzy razem tworzą jednego bohatera. To, co składa się na naszą tożsamość, kapryśne wiatry roznoszą po całym multiświecie. Istnieje nawet teoria, że wszyscy ludzie są różnymi aspektami tej samej kosmicznej istoty - przy czym niektórzy wierzą, że także bogowie są jej częścią - a wszystkie wymiary przestrzeni, wszystkie wieki przeszłe i przyszłe, wszelkie twory kosmosu, które pojawiają się i giną, są jedynie ideami w tym wszechogarniającym umyśle, różnymi fragmentami tej jednej osobowości. Takie rozważania mogą prowadzić wszędzie i nigdzie zarazem, ale i tak nie rozwiązują naszych bieżących problemów.

- Zgadzam się z tym - powiedział Corum ochoczo. - A teraz, czy mógłbyś nam wyjaśnić dokładniej, jak dostałeś się do Zamku Moidel?

- Wyjaśnię to, co potrafię, przyjacielu. Znalazłem się w ponurym miejscu, zwanym Kalenwyr. Jak tam trafiłem, nie bardzo pamiętam, ale jak już mówiłem, w moim przypadku to normalne. Ten Kalenwyr - tak mroczny i tak ponury - niezbyt mi się podobał. Już po kilku godzinach mieszkańcy zaczęli odnosić się do mnie podejrzliwie, ale zdołałem uciec przemykając się po dachach, kradnąc rydwan i porywając łódź zacumowaną na pobliskiej rzece. Dotarłem do morza. Wolałem nie ryzykować schodzenia na ląd, więc popłynąłem wzdłuż brzegu. Opadła mgła, morze było wzburzone jak w czasie sztormu i w pewnej chwili łódź - a ja w niej - została zagarnięta w środek różnobarwnej ławicy ryb, kłapiących paszczami potworów, ludzi i istot, których nie umiałbym nawet opisać. Ciągnięty z olbrzymią prędkością w gigantycznej sieci, która uwięziła nas wszystkich, zdołałem uczepić się jej krawędzi. Nie wiem, jak udawało mi się od czasu do czasu zaczerpnąć powietrza. Wreszcie sieć się podniosła i wszyscy zostaliśmy uwolnieni. Moi towarzysze się rozproszyli i zostałem sam w wodzie. Dostrzegłem wyspę oraz wasz zamek i z pomocą dryfującego kawału drewna zdołałem tu dopłynąć...

- Kalenwyr! - powtórzył Beldan. - Czy będąc tam, słyszałeś o człowieku imieniem Glandyth-a-Krae?

- W gospodzie wymieniano imię jakiegoś Hrabiego Glandytha - odparł Jhary po chwili namysłu - i to z dużym szacunkiem. Wywnioskowałem, że to wielki wojownik. Odniosłem wrażenie, że całe miasto gotuje się do wojny, choć nie dowiedziałem się, co jest przedmiotem konfliktu, ani kto jest wrogiem jego mieszkańców. Zdaje się, że niezbyt przyjaźnie wyrażali się o kraju Lywm-an-Esh. Aha, oczekiwali też sprzymierzeńców zza morza.

- Sprzymierzeńców? Może z Wysp Nhadraghów? - dopytywał się Corum.

- Nie. Mówili chyba o Bro-an-Mabden.

- Kontynent na zachodzie! - krzyknęła Rhalina. - Nie sądziłam, że mieszka tam jeszcze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin