19 Polowanie.doc

(140 KB) Pobierz
Midnight Sun

 

19. POLOWANIE

Nadchodzili. Wyraźnie było słychać cichy szelest gałęzi i liści. A jeszcze wyraźniej ich myśli.
"Tak!" Usłyszałem triumfalny okrzyk w głowie blondyna, który chwilę później wyszedł na polanę. On i jego towarzysze nie mogli się wprost doczekać spotkania z naszą rodziną. Bez wzajemności. W powietrzu wisiała atmosfera napięcia i grozy. Na twarzach moich bliskich widać był towarzyszące im emocje: przerażenie Esme, podenerwowanie Alice, troska Carlisle'a. W takich chwilach współczułem Jasperowi, choć sam nie byłem w lepszej sytuacji. Słysząc myśli pozostałych, moje obawy potęgowały się. Czułem, jakbym stał nad Bellą, próbując zasłonić ją przed spadającym głazem, który sam na nią zepchnąłem. To odzwierciedlało wszystkie moje lęki. Frustrującą niewiedzę Kiedy to się stanie?, przerażenie Czy uda mi się ją obronić?, troskę Czy nie zrobię jej przy tym krzywdy? i poczucie winy Czy to wszystko przez mnie?.
Nomadzi wyszli na polanę. Ich myśli były bez zarzutu, więc nie przywiązałem do nich zbyt dużej wagi. Zdziwił ich nasz ubiór, zajęcie, liczba, ale nie było w tym nic niespotykanego. Wszyscy tak reagowali.
Jednak nie uspokoiłem się. Nie byli bardzo głodni, ale czerwień w ich oczach miała ciemny odcień. Najprawdopodobniej nie wyczuli jeszcze zapachu Belli. Nie można było przewidzieć ich reakcji na niego.
"Ja podejdę z Emmettem i Jasperem. Twoim zadaniem jest pilnowanie Belli" usłyszałem myśli Carlisle. "Najlepiej żeby się nie dowiedzieli. Zadbaj o to."
Paraliżujący strach uległ napływającej fali otępienia. Nie tylko u mnie. Pod wpływem mocy Jaspera, wszyscy się rozluźnili.
Brunet, o imieniu Laurent zbliżył się do naszej rodziny, zabierając głos.
- Wydawało nam się, że gra tu ktoś z naszych - powiedział z udawanym spokojem. - Jestem Laurent, a to Victoria i James. - Wskazał na swoich towarzyszy.
- Mam na imię Carlisle, a to moi najbliżsi: Emmett i Jasper, a tam dalej Rosalie, Alice i Esme, i Edward z Bellą. - Bella zadrżała na dźwięk swojego imienia. Teraz wiedziałem, że bardzo się bała, choć starała się to za wszelką cenę ukryć. Teraz byłem pewny, że popełniłem błąd. Czy przyszedł czas by za niego odpowiedzieć? Chciałem zginąć. Spalał mnie ból konsekwencji, mój własny egoizm. To nie ja musiałem za to zapłacić. Ja miałem palić się tym ogniem do końca wieczności.
- Znajdzie się miejsce dla kilku nowych zawodników? - spytał Laurent, choć zachowywał się sztucznie. W jego myślach nie było nic niepokojącego, jednak nienaturalna wydała mi się postawa całej trójki nomadów. Stali na baczność i pilnowali się.
"Żadnych trupów? Może oni naprawdę tylko grali w baseball" pomyślał blondyn, rozglądając się w poszukiwaniu zmasakrowanych ciał.
- Właściwie już kończyliśmy - odparł Carlisle, starając się zabrzmieć przyjaźnie. On jedyny umiał ukryć zdenerwowanie. - Ale możemy umówić się na później. Planujecie na dłużej zatrzymać się w okolicy?
- Po prawdzie kierujemy się na północ, byliśmy tylko ciekawi, kto tu jeszcze przebywa. Od bardzo dawna nikogo nie spotkaliśmy - odpowiedział szybko, a ja zrozumiałem ich dziwne zachowanie. Oni się nas po prostu bali. "Wampiry grające w baseball. Potwory o złotych oczach." Wiele podobnych sformułowań pojawiło się w głowach przybyszów. Poczułem ogromną ulgę. Może wszystko miało skończyć się dobrze. Może tak się przestraszyli, że nie będą polować tu na ludzi. Nie będą polować na Bellę... Odejdą i wszystko będzie tak, jak wcześniej. Dla mojej ukochanej będzie tak, jak wcześniej. Zapomni o mnie, znajdzie sobie kogoś normalnego. Będzie szczęśliwa. Przeszył mnie ostry sztylet zazdrości, ale opanowałem się. Moje uczucia się nie liczyły. Uratuję ją, bo ją kocham. Zostawię ją, bo ją kocham.
Wyobraziłem sobie, co by było gdybym nie zabrał jej na tą przeklętą polanę. Czy bylibyśmy razem? Czy i tak by odeszła, widząc, jakim jestem potworem?
- W tej części stanu jesteśmy tylko my, no i czasami trafiają się przypadkowi wędrowcy, tacy jak wasza trójka. - Głos Carlisle'a sprowadził mnie na ziemię.
Przywołał wspomnienia tych wszystkich wizyt nomadów. I nie były to miłe wspomnienia. Czerwonoocy nie potrafili się kontrolować i ginęli ludzie. Nieraz musieliśmy nadużywać siły.
- Jak daleko zapuszczacie się na polowania? - zapytał Lau­rent.
- Trzymamy się gór Olympic, tylko czasami odwiedzamy Nad­brzeżne. Osiedliliśmy się na stałe, tu niedaleko. Znamy jeszcze jed­ną rodzinę, mieszkają na północ stąd, koło Denali.
"Na stałe?" Pomyślał zszokowany.
- Na stałe? - spytał już na głos. - Jak wam się to udało?
"Pewnie przywożą im ofiary spoza stanu" pomyślał James. Zaczynał mnie już drażnić tą swoją obsesją na punkcie ofiar. Klasyczni nomadowie. Polowanie, wędrówka, polowanie, wędrówka... Ich całe życie.
- To długa historia - odparł Carlisle. - Zapraszam do nas, do domu, tam będziemy mogli rozsiąść się wygodnie i porozmawiać.
"Dom?!" Wspólne i tak podobne myśli Jamesa i Victorii w innej sytuacji pewnie spowodowałyby u mnie rozbawienie, ale tym razem stało się inaczej. Nie bałem się już tak panicznie, jak wcześniej, ale nie byłem też całkiem spokojny. Mimo kurczowego trzymania się resztek nadziei, nie czułem ulgi. To było skrajne otępienie, czujność i niezrozumiały lęk. Ingerencja Jaspera w moje emocje nic tu nie dała. To było w mojej świadomości. Ciało nie zdradzało stanu uczuć.
- Brzmi to zachęcająco. - rzekł Laurent, równie zaskoczony co pozostali, jednak lepiej się kontrolował. - Pięknie dziękujemy za zaproszenie. Polowaliśmy całą drogę z Ontario i od dłuższego czasu nic mieliśmy okazji doprowadzić się do porządku.
- Mam nadzieję, że się nie obruszycie, jeśli poprosimy was, abyście powstrzymali się od polowań w najbliższej okolicy. Sami rozu­miecie, nie możemy manifestować swej obecności. - Podziwiałem Carlisle'a za jego opanowanie. Życie Belli było w jego rękach, wszystko zależało od niego. Ja nie wytrzymałbym tak długo. Stałem na krawędzi i jeden fałszywy ruch mógł sprawić, że runąłbym w przepaść. Bez wyjścia.
- Nie ma sprawy. - Wampir skinął głową. - Nie mamy zamiaru naruszać waszego terytorium. Poza tym najedliśmy się do syta pod Seattle.
Myśli Jamesa zajęły wspomnienia z polowań. Przypominał sobie ze szczegółami każdą, poszczególną ofiarę i... sposoby pożywiania się nią. Wzdrygnąłem się mimowolnie. Odżyły wspomnienia. Mój bunt. Ucieczka. Polowania. Nie byłem tak okrutny, jak ta trójka, ale... zabijałem. Znów przed oczami stanęły mi twarze tych wszystkich ludzi...
Jesienny, deszczowy wieczór. Ulice puste, większość mieszkańców została w swoich domach. Jest zimno, nikt nie ma ochoty na spacer po mieście. Jest cisza.
Chodnikiem idzie dziewczyna. Młoda, szczupła, ze stosem książek w rękach. Wraca z biblioteki.
Nagle zza rogu wychodzi mężczyzna. Niechlujnie ubrany, pod wpływem alkoholu. Zatacza się, idąc w tym samym kierunku co dziewczyna. Zauważa ją.
- Hej, maleńka poczekaj! - woła.
Dziewczyna przyspiesza. Boi się.
- Chodź, zabawimy się - rzuca mężczyzna bełkotliwym głosem i dogania ją. Łapie za włosy.
- Błagam - jęczy dziewczyna z płaczem.
- O co mnie błagasz? - dopytuję się, podekscytowany jej strachem i łzami. Jednym gwałtownym ruchem pozbawia ją płaszczyka.
Całej scenie przypatruje się oparty o mur chłopak. Z zimnym opanowaniem patrzy, jak mężczyzna robi krzywdę dziewczynie. Postanawia wkroczyć do akcji. Z pozoru nic nie może zrobić. Bezszelestnie zbliża się do nich. Z niezwykłą łatwością odciąga mężczyznę i unosi go w powietrzu. Podnosi dłoń, tak jakby chciał go uderzyć, ale skręca mu kark. Dostrzega strach, zaskoczenie, zdezorientowanie i ból na jego twarzy. On już nie żyje.
Dziewczyna jest nieprzytomna, nic nie widzi.
Chłopak przegryza brudną skórę na szyi mężczyzny. Wyraźnie się brzydzi, ale przykłada wargi do rany. Po minucie podpala ciało i pospiesznie odchodzi.
Dziewczyna jest nieprzytomna, nic nie widzi.
Miedzianowłosy, czerwonooki bóg - to ostatnie jej wspomnienie...
Z zamyślenie wyrwał mnie głos Carlisle'a.
- Jeśli chcecie podbiec z nami, wskażemy wam drogę...
"Edward!" Niemy krzyk Alice zagłuszył dalsze słowa ojca. Odwróciłem ku niej głowę.
Przez ułamek sekundy widziałem wszystko:
James, przestraszona Bellą, ucieczka, polowanie... Wiele obrazów przemknęły po mojej głowie. Zatrzymałem się na jednym. Nieruchome, pogruchotane, blade i zimne ciało Belli. Nie śniłem od dawna, a koszmar powracał.
Nie zdążyłem zareagować.
Silny podmuch wiatru rozwiał jej włosy.

Jeden wgląd w myśli Jamesa i moje obawy się pogłębiły. Efekt deja vu. Tak, jakbym słyszał samego siebie, jeszcze kilka miesięcy temu, na tej przeklętej lekcji biologii. Chaotyczne koncepcje, różnorodne emocje, szok - to wszystko wirowało w jego głowie przez ułamek sekundy. Potem było tylko pragnienie. Nic więcej nie miało znaczenia. Musiałem się skupić, przedrzeć przez te prymitywne odczucia. Potrzebowałem wiedzy na jego temat.
W jego głowie ujrzałem złożone wspomnienie.
Kuszący zapach.
Twarz dziewczyny.
Ucieczka.
Pogoń.
Znów jej twarz.
Niepowodzenie.
Postać we wspomnieniu wydała mi dziwnie znajoma, ale nie zastanawiałem się nad tym dłużej. Wiedziałem, co to było. Nieudane polowanie tropiciela.
"Gdybym tylko wiedział jak..." pomyślałem, ale zaraz odgoniłem te myśli. Nie musiałem wiedzieć. I bez tego uratuję Bellę. To był mój cel. Jedyny cel w nędznym, nic nie wartym istnieniu. Ta dziewczyna nadawała mu sens. Bez niej, stanę się rośliną. Z kolcami. Raniącą innych.
Pospiesznie zlustrowałem myśli pozostałych. Alice pokazała mi kolejną wizję. Pościg. Ucieczka. Cel. Całe mnóstwo obrazów przelewało się przez jej umysł. Natychmiast zrozumiałem, co miały mi przekazać. James poznał zapach Belli. Teraz już nic nie mogło go powstrzymać. Zdrętwiały mi wszystkie mięśnie. Mimowolnie z mojego gardła wydobył się charkot. Nie oddam jej.
- A to, co ma być? - zapytał zdziwiony Laurent. "Człowiek?!" dodał w myślach.
Poczułem napływającą na moje ciało falę otępienia. Jasper znów działał swoim darem. Cholera! Czy on musiał tak mi utrudniać sprawę? Mógł wszystko zepsuć w jednej chwili. Nie mogłem odpuścić. Trzymałem się kurczowo resztek nadziei. Walczyłem z własnym ciałem, nie poddając się złudzeniu ulgi i rozluźnienia. Nie teraz.
Sprawa była przesądzona. Ułamek sekundy i James wszystko pojął. Bella była ze mną, ale reszta rodziny również była gotowa jej chronić. Musiał dorwać ją sam. Chciał sprawdzić jeszcze jedną rzecz. Zamarkował atak z lewej, a ja, widząc zamiar w jego myślach, chwilę wcześniej przesunąłem się, ochraniając ukochaną. Dostrzegł, że jestem dobry w walce. Wyczuł też dar Jaspera. Wiedział stanowczo za dużo. Nie miałem wtedy pojęcia, co to mogło oznaczać, ale James już opracowywał plan. Było mi to bardzo nie na rękę. Nie potrafiłem przekazać tej wiadomości reszcie rodziny dostatecznie szybko. Mogli się zdradzić.
- Ona jest z nami - oświadczył Carlisle, patrząc na tropiciela. Ten nie zwrócił na niego uwagi. Miałem coraz większe problemy z przejrzeniem jego myśli. Szok i pokusa, jakie wywołał zapach Belli, tworzył mętlik w jego głowie. Sytuacja była bardzo podobna, do tej, w której o mało co, sam nie rzuciłem się na Bellę. Moje myśli niemal identyczne. A poza tym, to ja naraziłem ją na takie doświadczenia. Byłem cholernym egoistą! Myślałem, że kochając ją, oddaję jej całego siebie. Okazało się, że prawda jest inna. Brałem garściami z niej, wszystko co się dało, nie dając nic w zamian. Powinna mnie znienawidzić.
- Przynieśliście przekąskę? - spytał Laurent, mimowolnie przysuwając się w stronę Belli. Cofnął się jednak, widząc moją minę. Złożyłem cichą obietnicę. "Więcej jej nie narażę!"
- Powiedziałem już, ona jest z nami - powtórzył Carlisle. "Edward!" dodał w myślach. "Jeżeli uda mi się odwrócić ich uwagę, masz zabrać stąd Bellę. Nic poza tym!" Skinąłem głową. Polegałem na nim, ufałem mu, zawierzyłem się jego opanowaniu. Jednak gdyby nie Bella, zostałbym na polanie i stoczyłbym walkę z Jamesem. On chciał zabić moją ukochaną! Kolejne przyrzeczenie. "Dni Jamesa są policzone!"
- Ależ to człowiek! - zaprotestował Laurent.
- Zgadza się - powiedział wpatrzony w Jamesa Emmett. "Edward, wyluzuj" dodał, choć sam nieco się denerwował. "Nie oddamy jej tak łatwo. Teraz jest, jakby członkiem naszej rodziny". Zalała mnie fala nadziei. Może jest szansa? Może jeszcze wszystko się ułoży? Może nie będę działał w pojedynkę? Może reszta rodziny...?
"Ty kretynie!" pomyślałem. "Chcesz narazić całą rodzinę? Oni nic nie zawinili. To twoja wina! To ich nie dotyczy" dodałem, brzydząc się samego siebie. Ostatnie zdanie rozbrzmiewało w mojej głowie jeszcze jakiś czas. "To ich nie dotyczy.", To ich nie...". Wtedy zdałem sobie sprawę, że jestem sam. Byłem sam. I będę sam. Przez skradzione dni, dwa dni miałem kogoś. To wszystko.
- Cóż, widzę, że nie wiemy o sobie paru rzeczy - stwierdził Laurent.
"Czy ja byłem normalny?" Użalałem się nad sobą, a trzeba było walczyć. Z chłodną precyzją powróciłem do przesłuchiwania myśli Jamesa. Musiałem wiedzieć o nim jak najwięcej. To mogło przeważyć szalę.
Jego rozmyślania nie zaskoczyły mnie. Szok, głód, rozczarowanie - te uczucia górowały nad nim. Imponowało mi nieco to, że zachował trzeźwość umysłu. Oczywiście jego niewielka część zamroczona była zapachem Belli, jednak odbierał bodźce, przysłuchiwał się rozmowie Carlisle'a i Laurenta i obserwował pozostałych. Kolejna, niezwykła cecha tropiciela.
- W rzeczy samej - przyznał Carlisle chłodno. Przy moim wewnętrznym pojedynku, ta wymiana zdań była tak nierealna, że nie potrafiłem się na niej skupić. To było ciekawe doświadczenie. Bałem się o Bellę, czułem dziwną ulgę, miłość, słyszałem myśli wszystkich obecnych, kontrolowałem zmysły, odruchy i odczuwałem... głód. Na myśl przychodził mi tylko jeden wniosek. Byłem żałosny.
- Ale nadal jesteśmy gotowi przyjąć wasze zaproszenie. - Laurent znów spojrzał na Bellę. - Rzecz jasna, waszej ludzkiej dziewczynie włos z głowy nie spadnie. Jak już mówiłem, nie mamy zamiaru polować na waszym terytorium. "Przynajmniej nie ja" dodał w myślach, nieświadomy, że go słyszę.
"Co?" usłyszałem krótki okrzyk w głowie Jamesa. Zaraz potem dodał "I tak ją dorwę. Nie ważne ilu będzie miała ochroniarzy i tak będzie moja." Zerknął przelotnie na Victorię. Ona zachowała spokój, nie bała się o niego. Nie mogłem pojąć, jak to robi, skoro byli razem. Jednak ucieszyłem się. Jeden przeciwnik mniej.
"Zgodzić się? To chyba nie jest najlepszy pomysł..." myślał gorączkowo Carlisle. "Masz pilnować Belli" przypomniał, wiedząc, że go słyszę.
- Wskażemy wam drogę - powiedział w końcu. - Jasper, Rosalie, Esme? - Celowo ich wybrał. Jaspera, bo ktoś musiał mieć oko na Jamesa, Rosalie, bo i tak nie poszłaby z Bellą, Esme, żeby przestała się martwić.
Razem z Alice i Emmettem ruszyliśmy w stronę lasu.
- Chodźmy, Bello - powiedziałem cicho, żeby nie pokazać swojego gniewu.
Ani drgnęła. Rozumiałem, bała się. Poznała naturę wampirów, przed którą tak ją strzegłem. Przywdziałem kamienną maskę. Albo przynajmniej tak mi się zdawało.
Najdelikatniej, jak tylko potrafiłem, złapałem ją za łokieć i pociągnąłem w stronę jeepa. Miałem niejasne wrażenie, że bluźnię. Czy miałem jakiekolwiek prawo, by po tym wszystkim, co jej zrobiłem, dotykać ją?
Gdy opuściliśmy polanę, wziąłem ją na plecy i pobiegłem. Czułem biegnących za mną Emmetta i Alice, ale nie przywiązywałem do tego dużej wagi. Musiałem coś postanowić. Miałem wiele celów. Uratować Bellę. Unicestwić Jamesa. Oddalić niebezpieczeństwo od rodziny. Czy dam radę wypełnić choć jeden?
"Muszę ją stąd zabrać". Wiedziałem tylko tyle.
Dobiegliśmy do auta. Podsadziłem Bellę i usiadłem za kierownicą.
- Przypnij ją - powiedziałem do Emmetta. W tym czasie Alice pokazała mi kolejną wizję. Zmierzający za nami James. Wstrzymałem oddech, zalany falą niepokoju.
"W porządku" niewerbalnie uspokoiła mnie Alice. "Jest teraz z Carlislem, ale wątpię, żeby on coś tu zaradził. Wizję są zbyt wyraźne, nic już się nie zmieni". Gdy to mówiła, mimowolnie przypomniała sobie obraz martwej Belli.
Warknąłem cicho.
"Przepraszam. Na to akurat masz wpływ."
Cholera! A może właśnie nie!
Gdy wyjechaliśmy na główną drogę, Bella wreszcie się odezwała. Głos miała lekko zachrypnięty.
- Dokąd jedziemy?
Nic nie odpowiedziałem. Nikt nic nie odpowiedział.
Obiecałem sobie, ze nie zobaczy nawet cienia bólu na mojej twarzy. Wróciła maska.
- Edward, do cholery! Dokąd mnie wywozicie? - Chyba jednak należały się jej wyjaśnienia.
- Nie możesz tu zostać. Musimy cię odstawić jak najdalej stąd. Jak najprędzej. - Chciałem jej wszystko wytłumaczyć. Ja tylko realizowałem swój cel. Ratowałem życie. O nie... nie własne życie. Życie mojej miłości. Jednak nie powiedziałem nic. Byłem tchórzem. Przygniótł mnie strach, pragnienie, wyrzuty sumienia, chęć zemsty i... miłość. Nierealna miłość. To nie działo się naprawdę. Czy w normalnym świecie drapieżnik mógł darzyć miłością ofiarę? Gdzie jest ten 'normalny świat'?
- Zawracaj, kretynie! Odwieź mnie do domu! - Próbowała wyrwać się z pasów.
- Emmett - rzuciłem tylko. Wiedział, o co mi chodzi. Unieruchomił ręce Belli. I dobrze. Najlepiej, żeby mi nie utrudniała zadania. Nic już nie miało znaczenia. Zmieniałem się w zimnego, wyrachowanego potwora. Liczył się już tylko ogień. Znów się paliłem. Wręcz pozwoliłem mu sobą zawładnąć. Podążałem drogą, którą mi wskazał. Tym razem jednak, nie był to płomień miłości ani pragnienia. To był żar gniewu. Nie wiedziałem, na kogo jestem wściekły. Na siebie? Na Jamesa? Na Laurenta? To również nie było ważne.
Chciałem, żeby to się skończyło. Żebym się spalił.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 19 c.d.  Polowanie

 

- Nie! Edward! Nie możesz mi tego zrobić! - zawołała. Słyszałem rozpacz w jej głosie. Znów zadawałem jej ból. Czułem go całym sobą.
- Nie mam wyboru, Bello. A teraz ucisz się, proszę. - Nie chciałem, żeby dostrzegła, co odkryłem. Raniłem ją postępowaniem, uczuciami, słowami. "Poniekąd jestem do tego stworzony. Jestem wampirem." pomyślałem. Ale stałem się już tak zimny, że zabrzmiało to w mojej głowie ironicznie. Kim ja byłem, że odważyłem się pokochać człowieka. Kim ja byłem, że mogłem jej zabrać wszystko. Zabrać życie.
- Nie mam zamiaru! Charlie powiadomi FBI! Prześwietlą całą waszą rodzinę, Carlisle'a i Esme! Będą musieli wyjechać, ukrywać się bez końca! - Martwiła się o nas. Martwiła się o mnie. Los nie zamierzał mi tak łatwo odpuścić. Przed ostatecznym końcem, wypełnieniem się przeznaczenia, spełnieniem wyimaginowanych koszmarów, będę musiał jeszcze długo walczyć ze sobą. Spłacić cały dług. Choć nie za bardzo miałem, czym płacić. Prosiłem o jedno. Żebym cierpiał sam.
- Uspokój się, Bello! - Głos mi się załamał. Dość użalania się nad sobą. Teraz byłem wyłącznie zły na siebie. - Już to przerabialiśmy.
- Ale nie z mojego powodu! Nie pozwolę ci ich narażać z mojego powodu! - Zaczęła rzucać się na fotelu. Patrzyłem na jej kruche ciało i moje myśli odpłynęły. Wróciłem do tych upojnych chwil sprzed dwóch dni. Nie skupiałem się na całości, to było zbyt nierealne. Przypominałem sobie detale. Ślady jej butów na ścieżce. Biedronkę w jej włosach. Kolor trawy na polanie. Fakturę kory drzew. I nie czułem nic. Jakbym schodził po schodach i zamiast stopnia była pustka. Spadałem. Na dno swojego istnienia.
Z ponurych rozmyślań wyrwał mnie głos Alice:
- Edwardzie, zatrzymaj się, proszę.
- Nic nie rozumiesz - krzyknąłem, nie kryjąc rozpaczy i desperacji. - To tropiciel, Alice, nie widziałaś? To tropiciel!
"Co?" usłyszałem dwa identycznego okrzyki w myślach rodzeństwa. "Edward, w co ty się, do cholery, wpakowałeś?!" dodał Emmett. No właśnie, w co? Ja tylko pokochałem człowieka. Tylko..., albo aż.
- Zatrzymaj się, Edwardzie - powtórzyła Alice. "Trzeba opracować plan. Gdzie wyjedziesz?" Przyspieszyłem. Było mi wszystko jedno. Jak najdalej stąd.
- Edwardzie, proszę.
- Posłuchaj, Alice. Czytałem mu w myślach. Tropienie to jego pasja, obsesja. Chce ją dorwać, Alice, właśnie ją, tylko ją. Lada chwila wyruszy na polowanie. - Byłem z siebie dumny. Wytłumaczyłem im wszystko, a nie włożyłem w to uczuć Nie pokazałem nic.
- Przecież nie wie, gdzie ona... - Ha! Jak można być tak naiwnym?
- Jak sądzisz - przerwałem jej - ile czasu zabierze mu złapanie tropu, gdy już dotrze do miasteczka? Zaplanował to sobie, jeszcze zanim Laurent zdążył się odezwać. - "Zaplanował i nic nie może go już powstrzymać" chciałem dodać, ale jeszcze tego brakowało, żeby Bella wpadła w histerię. Znów mnie zadziwiła, bo siedziała całkiem spokojnie. A raczej siedziałaby, gdyby nie miotała się, próbując uwolnić się z pasów i pobiec do ojca.
- Charlie! Nie możecie go tam zostawić! Nie! - Znów nie myślała o sobie. Martwiła się o innych. Nawet w śmiertelnym zagrożeniu. Własne życie nie było jej drogie.
- Ona ma rację - powiedziała Alice. "Edward, on i tak ją znajdzie. Pomyśl o naszej rodzinie. Pomyśl o jej ojcu" Miała racje. Trafiła w sedno. Gdyby nie rodzina, moja i Belli, zabiłbym Jamesa, zanim by poznał zapach mojej ukochanej. Tylko tego brakowało, by zapytała "Chcesz mieć ją tylko dla siebie?". Nie musiała. Zdawałem sobie z tego sprawę. Ale ja już ją naznaczyłem. Nie dało się już niczego zmienić. W ciągu dwóch dni wystarczająco zniszczyłem jej życie. Czy mogło być jeszcze gorzej? Nieświadomie zacząłem zwalniać.
- Stańmy, choć na minutę i przemyślmy wszystko - dodała, widząc moje wahanie. "Nie możesz jej tego zrobić" Czego konkretnie? Wyrządziłem Belli już tyle krzywdy. Czy było jeszcze coś, czym jej nie zraniłem? Przeszedł mnie wirtualny dreszcz. Oddałbym wszystko, by móc teraz płakać. By być człowiekiem, a nie krwiożerczym, bezwzględnym potworem.
Zanim zdążyłem zatrzymać wspomnienia, one wdarły się do mojego umysłu. Jedyne, krótkie, zamglone wspomnienie z czasów człowieczeństwa.
Mały, rudy chłopiec siedzi przy kuchennym stole i płacze. Obok niego siedzi kobieta i obejmuje go pocieszająco ramieniem.
- Ed, powiesz mi w końcu, co się stało? - pyta zmartwiona.
- Nie... nie powiem - łka chłopczyk.
Zapada cisza, przerywana, co jakiś czas cichymi szlochami.
- Mamo... - mówi w końcu.
- Słucham.
- Bo chłopaki... chłopaki się ze mnie śmieją. Mówią, że jestem beznadziejny - wyrzuca z siebie, jąkając się.
- Ach, synku - pociesza kobieta, głaszcząc go po głowie. - Nie trzeba się niczym przejmować. Teraz się śmieją, a później będą tego żałować.
- Naprawdę? - pyta chłopiec, ocierając oczy.
- Oczywiście. Jesteś niezwykły, a kiedyś będziesz bardzo dobrym człowiekiem...
"Kiedyś będziesz bardzo dobrym człowiekiem...". Moja matka była wspaniałą osobą, zawsze dobrze mi doradzała, ale tu się pomyliła. Nie byłem dobrym człowiekiem! Cholera! Nie byłem nawet człowiekiem. Raniłem, krzywdziłem, niszczyłem. Nawet swoją ukochaną. Ukochaną... Znów się zastanowiłem. Ona mogła mnie znienawidzić, wyjechać, ale ja zawsze będę ją kochał. Wampiry kochają wiecznie.
- Tu nie ma się nad czym zastanawiać - A właśnie, że jest! Ale ja miałem tylko jeden wariant. Stanie nad krawędzią. I nie przyjmowałem innych propozycji do wiadmości. Liczyłem się tylko ja. Tylko moja decyzja.
- Nie zostawię tak Charliego! - wrzasnęła Bella. Nie reagowałem. Miałem dość tego jej poświęcenia, altruizmu. Powinna myśleć o sobie, ratować swoje życie. "Posłuchajmy, co ma do powiedzenia, tej dziewczynie naprawdę zależy na ojcu. Czy chcesz...?" pomyślał Emmett, ale na końcu się zawahał. Domyślałem się, co chciał mi przekazać. "Czy chcesz narazić również jego?"... Kim ja byłem, że mogłem jej zabrać wszystko...
- Musimy ją odwieźć - powiedział na głos Emmett.
- Nie! - Nie mogłem się na to zgodzić. Liczył się tylko mój plan. Desperacka ucieczka, nieudolne ratowanie ukochanej - ot, całe zamierzenie.
- Jest nas więcej. Nie przechytrzy nas. Nic będzie miał szans jej tknąć.
- Przyczai się. - To wiedziałem na pewno. Zaczeka, aż Bella będzie sama. Znów wizja pogruchotanego ciała mojej ukochanej. Zacisnąłem szczęki.
- My też możemy zaczekać.
- Nie czytałeś mu... Ech, nic nie rozumiesz. Wybrał już ofiarę, teraz nic go nie powstrzyma. Musielibyśmy go zabić. - Ledwo to powiedziałem, a już dostrzegłem, że nie ma innego wyjścia. To będzie konieczne.
- Zawsze to jakaś alternatywa - mruknął. Czułem, że brakuje mi argumentów. Musiałem postawić na swoim. Po co? Nie wiedziałem.
- Jest jeszcze ta ruda. Są parą. A jeśli trzeba będzie się bić, Laurent też do nich dołączy. - Czepiałem się kurczowo resztek nadziei, choć wiedziałem, że klamka już zapadła. Powiedziałem to, choć nie wierzyłem w jego trafność. Ba, byłem tego pewny. Możliwe, że wampirzyca dołączyłaby do Jamesa, ale Laurent umywałby ręce.
- Mamy przewagę. - Wyjął mi to z ust. Byłem jednak zbyt dumny, by przyznać mu rację.
- Istnieje inne wyjście - szepnęła Alice. Pokazała mi wizję. Powrót do domu. Rozmowa z resztą rodziny. Podjęcie decyzji. Nie mogłem tego przyjąć do wiadomości. Byłem przekonany, że każda chwila zwłoki wydaje surowszy wyrok na Bellę. Po mojej masce nie było już śladu. Tak bardzo chciałem usprawiedliwić się z mojego zachowania. Ja się tylko bałem. Ja się tylko martwiłem. Ja się tylko zakochałem. Ale zamiast pokory, na mojej twarzy ukazał się gniew.
- Nie ma żadnego innego wyjścia!!! - Świadomie skazywałem ją na śmierć. "By zachować twarz?" podsunął mi cichy głosik w głowie. Nie były to myśli Alice. Ani Emmetta. Ani nikogo innego. To było moje... sumienie. To sumienie, w które nigdy nie wierzyłem. To sumienie, które uważałem za wymysł obłąkanych. Wiele razy patrzyłem na siebie jak na potwora, ale przyjmowałem to jako fakt. Coś oczywistego. Miłość mnie zmieniła, to nie podlegało wątpliwości. Ale to nie miało znaczenia. I tak byłem potworem. Czy krwiożerczym monstrum, czy zimnym wampirem, raniącym innych z premedytacją. Nie ważne.


Wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni. Nikt nie spodziewał się u mnie takiego wybuchu. Ale ja już nie miałem siły. To nie był gniew, to była rozpacz. Bezsilność. Ile można udawać, że wszystko jest w porządku?
"Trzeba coś ustalić" pomyślała Alice. Niewątpliwie była to prowokacja niemej rozmowy ze mną. Spojrzałem na nią gniewnie.
"A co z rodziną? Chcesz tak wszystko zostawić?" zapytała. "To tropiciel, jak sam powiedziałeś. Będziesz stosował te same chwyty, co on?" dodała. Wygarnęła wszystko, co powstrzymywało mnie od spontanicznych działań.
- Czy nikt nie chce poznać mojego planu? - spytała zniecierpliwiona Bella.
- Nie - powiedziałem odruchowo. "Jak długo będziesz ją ignorował? Jej zdanie już się nie liczy? Będzie tak, jak z wyjazdem od Denali." przekazała mi w myślach. Widząc moją zszokowaną minę, pożałowała tego. "Przepraszam Edward! Ja nie chciałam. Wiem, że to była konieczność! Wybacz!"
Jednak nic nie mogło zatrzymać wspomnień. Wszystko powróciło. Mimo mojej umiejętności czytania w myślach, dotychczas nie dostrzegłem, by rodzina miała mi za złe podjętą przez mnie decyzję wyjazdu od Tanyi. Byłem zbyt zapatrzony w siebie, by widzieć jak im to nie na rękę. Zadecydowałem za nich.
Kilka lat temu mieszkaliśmy z tymi wampirami na Alasce. Względy okazywane mi przez Tanyię, ich żałoba po utracie matki, to wszystko wpłynęło na moje postanowienie. Nie konsultowałem się z nikim, tylko spakowałem walizki i obwieściłem, że wyjeżdżamy. Myślałem, że będą szczęśliwi, mogąc zamieszkać oddzielnie...
- Wysłuchaj mnie, błagam. Wpierw zabierzcie mnie do domu. - Podniesiony głos Belli wyrwał mnie z rozmyślań. Musiałem się wziąć w garść. Wszystko sobie uporządkować. Nie było czasu na użalanie się nad sobą.
- Nie! - przerwałem jej. Czy ja dobrze słyszałem? "Do domu?!" Razem z Alice i Emmettem pomyśleliśmy dokładnie to samo. Bella chyba ze strachu postradała zmysły.
Spojrzała na mnie ze złością i mówiła dalej:
- Wpierw zabierzcie mnie do domu. Powiem ojcu, że chcę wracać do Phoenix. Spakuję się. Poczekamy, aż ten cały tropiciel namierzy mój dom, i wtedy wyjedziemy. Facet ruszy za nami w pogoń i zostawi Charliego w spokoju, z kolei Charlie nie naśle FBI na waszą rodzinę. A potem możecie mnie wywieźć, gdzie wam się żywnie podoba.
Nie spodziewałem się tego. Potencjalnie dobry pomysł, ale miał minusy. Nie podobało mi się jedno. Przecież James mógł się przebić przez nas. Nie poznałem jeszcze wszystkich jego umiejętności. Wolałem nie ryzykować.
- To nie taki zły manewr - stwierdził Emmett.
- Może się udać. - "Ochronimy komendanta Swana, pozbędziemy się podejrzeń" myślała, udając, że nie wie, że ją słyszę. - Wiesz dobrze, że nie mamy prawa zostawić jej ojca na pastwę losu.
Gdybym mógł zabijać spojrzeniem, obydwoje leżeliby już martwi. Czy musieli mi tak wszystko utrudniać? To już nie chodziło o dumę, czy chory wymysł. Tylko o podjęcie decyzji. Która była tą właściwą?
- To zbyt niebezpieczne. Nie chcę, żeby zbliżał się do niej nawet na sto mil.
"Ale ty jesteś głupi. Aż mi się żal ciebie robi" pomyślał, patrząc znacząco na mnie. "Przecież cię tak nie zostawimy"
- Edwardzie, w razie czego na pewno go powstrzymamy. - Zignorowałem go, bo Alice nawiedziła wizja, jakby kontynuacja poprzedniej. James rezygnujący z pościgu.
- Nie widzę, żeby miał zaatakować. - Alice pospieszyła z wyjaśnieniami, widząc moją pytającą minę. - Spróbuje poczekać na moment, kiedy zostawimy ją samą. - Tyle to ja sam wiedziałem.
- A szybko się zorientuje, że taki moment nie nastąpi. - Nigdy w życiu. A raczej istnieniu. Byłem bezradny. Chciałem to wszystko porzucić. Co? Wyrzuty sumienia, poczucie obowiązku, lęk.
- Żądam, aby odwieziono mnie do domu! - zawołała Bella stanowczo.
Przytknąłem palce do skroni i zamknąłem oczy. Musiałem się skupić. Rozważyć wszystkie za i przeciw. Tropiciel nie mógł się przez nas przebić, to było już ustalone. Musiałem chronić rodzinę. Moją i Belli. Nie mogłem dopuścić, by kolejni przeze mnie cierpieli. Czułem ciężar winy na swoich barkach. A traciłem już siły. Wkrótce miałem upaść. Czy ktoś mi pomoże? Pomyślałem o rodzinie. To ich nie dotyczy.
- Proszę - powiedziała cicho.
Była jeszcze ta dwójka. Victoria i Laurent. Ale oni nie stanowili problemu...
"Tropiciela nie da się przechytrzyć" Przypomniałem sobie słowa Carlisle'a z jednej z pierwszych po mojej przemianie opowieści o wampirach. Dotyczyła ona talentów wśród naszych pobratymców. "To wampir pełen złożonych umiejętności. Najważniejsza z nich to dążenie do celu. Za wszelką cenę". Ale ja też będę dążył do celu. Mieliśmy przewagę w postaci Alice i w liczbie. Jednak on mógł zmienić zdanie. A obiecałem sobie, że więcej jej nie narażę...
- Wyjedziesz jeszcze dzisiaj, niezależnie od tego, czy tropiciel zobaczy, czy nie. Powiedz Charliemu, że nie wytrzymasz w Fors ani minuty dłużej. Powiedz mu zresztą cokolwiek, byle podziałało. Wszystko mi jedno, jak na to zareaguje. Spakuj, co będziesz miała pod ręką, i załaduj się do swojej furgonetki. Daję ci na to piętnaście. Piętnaście minut od wejścia do domu, słyszysz? - Ostatnie zdanie wykrzyczałem, ledwo panując nad sobą. Byłem rozdarty. Życie Belli wisiało na włosku.
Zawróciłem pospiesznie, pewien, że jeszcze chwila zwłoki i nie dałbym rady. Powróciłbym do wcześniejszego planu. Tyle rzeczy mogło się nie udać, tyle spraw nie powieść. Ryzyko było ogromne, ale jeśli już zdecydowałem przesunąć pionek nie było odwrotu. Albo porażka, albo wygrana.
- Emmett? - rzekła Bella, wskazując na swoje dłonie.
- Ach, przepraszam, zapomniałem. - odpowiedział. Nie wiedziałem, czy mówili coś jeszcze, bo wróciłem do rozmyślań. Było coraz mniej czasu. Nomadzi niewątpliwie opuścili nasz dom. Gdzie mogli być? Skupiłem się, usiłując wyłapać ich myśli. Na próżno.
Wsłuchiwałem się w warkot silnika, starając się uspokoić. Czy naprawdę były tylko dwa wyjścia z sytuacji? Albo śmierć Jamesa, albo... Belli. Koszmar powracał. A ja mimowolnie przyczyniałem się do jego realizacji. Żal ścisnął mnie za niebijące od przeszło stu lat serce. To ja się przyczyniałem do krzywdy wyrządzanej ukochanej.
- Zrobimy to tak. - Zacząłem i usłyszałem, że wszystkie emocje, jakie mną targały znalazły właśnie ujście. Opanowałem się szybko. - Staniemy pod domem. Jeśli tropiciela tam nie będzie, odprowadzę Bellę do drzwi. Będzie miała piętnaście minut. Emmett, zajmiesz się otoczeniem domu. Alice, zajmiesz się furgonetką. Będę w środku tak długo, póki nie skończy. Gdy wyjdziemy, możecie odwieźć jeepa do domu i opowiedzieć o wszystkim Carlisle'owi.
- Ani mi się śni - przerwał mi Emmett. - Zostaję z tobą. "Poczekamy. Potrzebujesz wsparcia" dodał telepatycznie. Tak, potrzebowałem. Ale przyrzekłem też, że nie będę ich do tego mieszać.
- Emmett, zastanów się. Nie wiem, jak długo to potrwa. - Odnosiłem się bardziej do jego myśli, niż do wypowiedzianych słów. Rozdrażniła mnie ta sytuacja. Już dawno nie odwoływałem się w rozmowie do czyichś rozmyślań. Potrafiłem to rozróżniać. Tyle się zmieniło odkąd poznałem Bellę. Pozornie wszystko było jak dawniej, ale... Stawałem się sobą. Lecz gdzie był ten "ja"? W krwiożerczej bestii? W żałosnym egoiście? W zimnym wampirze?
- Dopóki się tego nie dowiemy, zostaję z tobą - zaznaczył Emmett. Nie chciałem się z nim kłócić. Westchnąłem tylko ciężko.
- A jeśli tropiciel już czeka - dokończyłem - nawet się nie zatrzymamy.
- Zdążymy przed nim - oświadczyła Alice. Z jej wizji wynikało, że James jest dopiero w połowie drogi. Widząc jego zaciśniętą szczękę, napięte mięśnie znów przeszedł mnie dreszcz. Tyle zależało od jego posunięć. Dyktował warunki. Nam nie pozostawało nic innego jak tylko dostosować się do nich.
- Co zrobimy z jeepem? - zapytała Alice. Z moich ust wypłynął wieniec soczystych przekleństw. Musieli mi tak utrudniać życie?!
- Odwieziecie go do domu!
- Nie, nie sądzę - "No chyba sobie żartujesz! To moja przyjaciółka. Skoro zdeklarowaliśmy się, że ci pomożemy to tak właśnie będzie. Jesteśmy rodziną" dodała w myślach. Oni naprawdę nic nie rozumieli. To była sprawa między mną a Jamesem. Nie chciałem wciągać w to innych. To moje życie. Wprowadziłem w nie Bellę i to był największy błąd jaki mogłem popełnić. Choć nie ubolewałem nad niczym. Po prostu nie potrafiłem się zmusić do tego, by żałować tych chwil spędzonych z nią. To był najpiękniejszy czas w całym moim istnieniu. Wampiry kochają wiecznie.
- Zmieścimy się wszyscy w furgonetce - szepnęła. Zignorowałem to. - Uważam, że powinniście pozwolić mi wyjechać samej - dodała jeszcze ciszej. Tego nie sposób było zignorować. Miałaby jechać sama? Miałbym zostawić mój największy skarb bez opieki?
- Bello, ten jeden jedyny raz zrób, jak ci każę - poleciłem, cały spięty.
- Posłuchaj, Charlie nie jest imbecylem. Jeśli i ty znikniesz zacznie coś podejrzewać. - Znów zamartwianie się błahymi sprawami. W obliczu śmierci przejmowała się, co pomyśli jej ojciec.
- To nie ma znaczenia. Dopil...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin