Clarke Arthur C. - Wielki wir II.doc

(109 KB) Pobierz

 

Arthur C. Clarke

 

Wielki Wir II

 

 

 

  Nie jestem pierwszym człowiekiem na świecie, który wie dokładnie kiedy i jak zginie - powtarzał sobie z goryczą Cliff Leyland. - Niezliczona ilość skazańców oczekiwała już swego ostatniego świtu. Tylko że oni do samego końca mogli mieć jednak jakaś nadzieję. Sędziowie są ludźmi i mogą ułaskawić w ostatniej chwili. Od praw natury nie ma jednak żadnego odwołania".

 

 

 

  Przypomniał sobie, jak zaledwie sześć godzin temu gwiżdżąc radośnie pakował swoje dziesięć kilogramów osobistego bagażu. Pamiętał dokładnie (nawet teraz, po tym, co się wydarzyło), jak oczami wyobraźni widział Myrę w swoich ramionach, Briana i Sue, wybierających się z nim w obiecaną podróż Nilem. Za kilka minut, kiedy Ziemia wzejdzie nad horyzontem, będzie mógł znowu zobaczyć Nil...

 

 

 

  A wszystko dlatego, że chciał zaoszczędzić 950 dolarów, lecąc do domu nie rakieta pasażerską, lecz katapultą frachtową.

 

 

 

  Był oczywiście przygotowany na to, że pierwsze 12 sekund będzie bardzo nieprzyjemne. Wypchnięty z elektrycznej wyrzutni pojemnik potoczył się wzdłuż dziesięciomilowego toru i wystrzelił z Księżyca. Nawet pod ochroną wodnego płaszcza w którym pływał już podczas odliczania do zera, nie oczekiwał dwudziestu g od samego startu. I jeszcze wtedy, kiedy przyspieszenie ścisnęło pojazd, nie zdawał sobie sprawy z niezmiernych sił, które na niego działały. Jedynym słyszalnym dźwiękiem było lekkie trzeszczenie metalowych ścianek. Dla każdego, kto doświadczył ogłuszającego grzmotu startu rakiety, cisza ta była niepokojąca. Kiedy zaś głośnik w kabinie oznajmili "Czas plus pięć sekund, szybkość dwa tysiące mil na godzinę" - Cliff nie wierzył własnym uszom.

 

 

 

  Dwa tysiące mil na godzinę w pięć sekund po starcie, kiedy siedem sekund ma jeszcze przed sobą! Cliff leciał w błyskawicy przecinającej tarczę Księżyca. O czasie plus siedem sekund stało się!

 

 

 

   Nawet w bezpiecznej osłonie zbiornika Cliff mógł wyczuć, że zdarzyło się coś złego. Otaczająca go woda, dotychczas ścięta swym ciężarem prawie na lód, zdała się nagle ożywać. Wprawdzie pojazd wciąż jeszcze sunął po torze, ale było oczywiste, że skoro przyspieszenie ustało, ślizga się już tylko własnym rozpędem.

 

 

 

  Nie miał czasu, żeby się nad tym zastanowić, a tym bardziej, by odczuwać strach. Awaria zasilania trwała niewiele ponad sekundę. Zaraz potem przyspieszenie wróciło. Gwałtowny podrzut wstrząsnął pojazdem jak pudełkiem zapałek, wywołując serię złowieszczych, dzwoniących trzasków.

 

 

 

  Kiedy przyspieszenie znikło ostatecznie, równocześnie znikło przeciążenie. Nie potrzebował żadnych przyrządów pomiarowych, żeby to stwierdzić; reakcja własnego żołądka była dla Cliffa dostatecznym dowodem, że pojazd opuścił tor i wznosił się teraz ponad powierzchnią Księżyca. Czekał niecierpliwie, aż automatyczne pompy opróżniły zbiornik i osuszyły go gorącym powietrzem. Gdy się to wreszcie stało, przeszedł do komory kontrolnej i opadł na składane siedzenie w kabinie.

 

 

 

  - Kontrola wyrzutni - wywoływał spiesznie przez radio, zapinając pasy zabezpieczające. - Co się stało, do licha

 

 

 

  Spokojny głos, w którym jednak dawało się wyczuć zdenerwowanie, odezwał się niemal natychmiast:

 

 

 

  - Właśnie sprawdzamy. Wywołamy cię za trzydzieści sekund.

 

 

 

  Po czym dodał z opóźnieniem: Cieszę się, że jesteś cały.

 

 

 

  Oczekując ponownego wezwania, Cliff rozjaśnił przedni ekran. Nie widział przed sobą nic, z wyjątkiem gwiazd, a więc to, co widzieć powinien. Został więc wyrzucony w przestrzeń ze znaczną szybkością i nie było przynajmniej obawy, że spadnie natychmiast, roztrzaskując się o powierzchnię Księżyca. Ale pewne też było, że rozbije się prędzej czy później, bo nie osiągnął "szybkości ucieczki", która oderwałaby go od grawitacji Księżyca. Pojazd nakreśli teraz w przestrzeni wielka elipsę i po niewielu godzinach powróci do punktu startowego.

 

 

 

  - Halo, Cliff - odezwała się znowu kontrola wyrzutni - wyjaśniliśmy co zaszło. Kiedy przechodziłeś przez piątą sekcję pasa startowego, układy hamujące zadziałały. Dlatego szybkość startu była niższa o siedemset mil na godzinę. Powinieneś wrócić z powrotem po około pięciu godzinach. Ale nie martw się, silniki korekcyjne wypchną cię na stałą orbitę. Przekażemy ci, kiedy je uruchomić. Wtedy wszystko, co pozostanie ci do zrobienia, to czekać spokojnie, póki nie poślemy kogoś, kto sprowadziłby cię na dół.

 

 

 

  Po tych słowach Cliff odprężył się. Jak mógł zapomnieć o silnikach korekcyjnych! Mimo niskiej mocy, mogły go jednak wypchnąć na bezkolizyjna orbitę. Chociaż pomknie w dół i z zapierającą oddech szybkością przeleci na przestrzeni kilku mil nad górami i płaszczyznami powierzchni księżycowej, nic złego mu się nie stanie...

 

 

 

  Wtedy przypomniał sobie nagle trzaski dolatujące z komory kontrolnej i nadzieja opuściła go znowu. W pojeździe przestrzennym niewiele było urządzeń, których trzaskanie nie pociągnęłoby za sobą groźnych konsekwencji.

 

 

 

  Właśnie rozważał te konsekwencje, bo sprawdzanie obwodów zapłonu zostało ostatecznie zakończone. Silniki korekcyjne nie mogły być uruchomione ani ręcznie, ani automatycznie. Skromne zapasy paliwa, które miały mu zapewnić bezpieczeństwo, stały się zupełnie bezużyteczne. Nic się tu nie da zrobić. Po pięciu godzinach trajektoria, która przemierza, zamknie się i pojazd wraz z nim powróci do punktu wyjścia.

 

 

 

  "Ciekaw jestem, czy nowy krater zostanie nazwany moim imieniem" - pomyślał. - "Krater Leylanda, o średnicy... O jakiej średnicy. No, nie przesadzajmy, nie przypuszczam, żeby miał więcej niż paręset jardów. Nie warto go będzie nawet zamaczać na mapie.."

 

 

 

  Kontrola wyrzutni milczała. Wiedział nawet dlaczego. Niewiele można powiedzieć człowiekowi, który właściwie już nie żyje. A jednak - choć zdawał sobie sprawę, że nic nie zdoła zmienić toru jego lotu - nawet teraz nie docierała do niego świadomość, że wkrótce w postaci atomów będzie rozsiany ponad niewidoczną z Ziemi stroną Księżyca. A teraz ciągle jeszcze oddalał się od jego powierzchni, siedząc wygodnie w malej, przytulnej kabinie. Myśl o śmierci wydala mu się nieprawdopodobna, tak jak na ogól wszystkim ludziom aż do ostatniej ich chwili.

 

 

 

  Cliff zapomniał na moment o swoim końcu. Horyzont przed nim przestał być plaski. Coś świecącego jaśniej jeszcze niż ognisty pejzaż księżycowy rozbłysło nagle wśród gwiazd. Zakrzywianie się toru pojazdu wzdłuż krawędzi Księżyca wywołało jedyny rodzaj wschodu Ziemi, jaki jest możliwy: Wschód Ziemi spowodowany przez człowieka. Szybkość lotu pojazdu orbicie była taka, że po minucie obraz się zmienił : Ziemia wyskoczyła zza rozświetlonego horyzontu i zaczęła wspinać się szybko po niebie.

 

 

 

  Była już widoczna w trzech czwartych i świeciła zbyt silnie, żeby na nią patrzeć wprost. Ukazał się jedynie krajobraz kosmiczny, złożony nie z monotonnych skał i zapylonych płaszczyzn, ale ze śniegu, z chmur i z morza. W rzeczywistości były to prawie wyłącznie morza, bo Ziemia była zwrócona ku Cliffowi stroną Pacyfiku, a oślepiające refleksy Słońca zakrywały Hawaje. Mgiełka ziemskiej atmosfery, miękka otoczka, która - jak niedawno wierzył - miała złagodzić jego lądowanie na planecie, zamazywała szczegóły krajobrazu. Może ta ciemniejsza kreska, wysuwająca się z ciemności była Nową Gwineą? Nie był pewien.

 

 

 

  Jakaś gorzka ironia tkwiła w świadomości, że zdążał teraz prosto ku temu promiennemu zjawisku. Tylko siedemset mil na godzinę więcej i mógłby je osiągnąć. Siedemset mil na godzinę - tylko tyle! Równie dobrze mógłby zażądać siedmiu milionów...

 

 

 

  Widok wschodzącej Ziemi przywiódł mu na myśl dom i przypomniał o obowiązku, którego wypełnienia nie mógł już dłużej odkładać.

 

 

 

  - Kontrolę wyrzutni, proszę... - opanowanie drżenia głosu kosztowało wiele wysiłku - proszę o połączenie z Ziemią.

 

 

 

  Sytuacja była jak z najdziwaczniejszego snu: tu, w przestrzeni i pustce ponad Księżycem, usłyszał dzwonek telefonu, rozlegający się w jego własnym domu, odległym o ćwierć miliona mil. "Tam, w Afryce, musi być blisko północ - pomyślał - trzeba będzie trochę poczekać na podniesie słuchawki. Myra jest oszołomiona pierwszym snem, ale jako żona człowieka z przestrzeni, zawsze lękająca się złej wiadomości, oprzytomniał natychmiast. Aparatu telefonicznego sypialni nie ma, oboje tego nie znoszą, toteż co najmniej piętnaście sekund zajmie jej zapalenie światła, zamknięcie drzwi od pokoju dziecinnego, żeby nie obudzić niemowlęcia, zejście po schodach..

 

 

 

  Głos jej dobiegł go wyraźnie poprzez pustkę przestrzeni kosmicznej. Wszystkie jego odcienie rozpoznałby zawsze, gdziekolwiek by się nie znalazł. Teraz wyczuwał w nim nutkę niepokoju.

 

 

 

  - Pani Leyland - odezwał się glos operatora połaczeń z Ziemią - mąż panią wzywa. Przypominam o dwusekundowym opóźnieniu .

 

 

 

  Cliff pomyślał przez chwilę o ludziach, którzy słuchają tej rozmowy na Ziemi, na Księżycu i na satelitach przekaźnikowych. Ciężko będzie prowadzić tę ostatnią rozmowę z najbliższymi, nie wiedząc nawet, ilu ma słuchaczy. Ale kiedy tylko zaczął mówić, wszyscy poza Myrą i nim przestali istnieć.

 

 

 

  - Kochanie - zaczął. - Tu Cliff. Obawiam się, że nie będę mógł przyjechać do domu, tak jak obiecałem.

 

 

 

  Wydarzył mi się... defekt techniczny. Teraz wszystko jest w porządku, ale wkrótce spodziewam się dużych kłopotów.

 

 

 

  Przełknął ślinę, starając się zwilżyć spopielałe wargi. Potem zaczął mówić szybko, żeby nie mogła mu przerwać. Najkrócej jak mógł opisał ostatnie wydarzenia. Starał się nie podkreślać beznadziejności sytuacji.

 

 

 

  - Wszyscy tu robią, co w ich mocy - powiedział. - Może jakiś statek będzie mógł mnie zabrać. Ale na wypadek, gdyby to się nie udało... to znaczy, na wszelki wypadek... chciałbym porozmawiać z tobą i z dziećmi.

 

 

 

  Myra zachowała spokój. Mógł zawsze liczyć, że nie załamie się w takiej chwili.

 

 

 

  - Nie martw się, Cliff. Jestem pewna, że cię uratują i że spędzimy razem nasze wakacje tak, jak sobie planowaliśmy. Zobaczysz.

 

 

 

  - Ja też tak myślę - skłamał. Ale tylko tak, na wszelki wypadek, czy mogłabyś obudzić dzieci? Tylko nie mów im, że coś się stało.

 

 

 

  Pół minuty oczekiwania na zaspane, ale podniecone glosy dzieci wydawały się wiecznością. CIiff pragnął raz jeszcze zobaczyć ich twarze, ale pojemnik nie był zaopatrzony w takie luksusy jak fonowizja. Zresztą może tak właśnie było lepiej. Nie mógłby ukryć prawdy patrząc im w oczy. Dowiedzą się, ale nie od niego. W ciągu tych kilku chwil ostatniej rozmowy chciał, żeby dzieci były naprawdę szczęśliwe.

 

 

 

  I bez tego ciężko było odpowiadać na ich pytania, mówić, że wkrótce się zobaczą, składać obietnice, których nie będzie mógł dotrzymać. Musiał włożyć wiele wysiłku w panowanie nad sobą, zwłaszcza kiedy Brian przypomniał mu o pyle księżycowym, który poprzednim razem zapomniał mu przywieźć; Tym razem pamiętał o tym.

 

 

 

  - Mam to, Brian, słoik stoi tuż koło mnie. Już wkrótce będziesz go mógł pokazać kolegom (nie, wkrótce pył znajdzie się znowu tam, skąd był wzięty...). Suzie, bądź grzeczną dziewczynką i słuchaj mamusi. Ostatni raport z twojej szkoły nie był za dobry, szczególnie uwagi na temat zachowania... Tak, Brian, mam te fotografie i ten kawałek skały z Arrstarcha...

 

 

 

  Ciężko jest umierać, mając 35 lat. Ale jeszcze ciężej jest stracić ojca, kiedy ma się tylko dziesięć. Jak Brian będzie go wspominać po latach! Może zapamięta tylko zanikający w przestrzeni głos! Tak mało czasu spędził z nim na Ziemi.

 

 

 

  Po odejściu dzieci pozostało jeszcze wiele spraw do załatwienia. Teraz trzeba było zachować zimną krew, być praktycznym i rzeczowym. Myra będzie musiała jakoś ułożyć sobie życie bez niego, ale trzeba jej przynajmniej zorganizować pierwsze kroki. Cokolwiek bowiem przydarzy się jednostce, życie nieubłaganie płynie dalej. A życie obejmuje także rachunki, raty, różne zobowiązania formalne i wspólne konto. Starał się mówić tak bezosobowo, jak gdyby sprawy te dotyczyli kogoś Innego. Wkrótce mufo się to przedeł stać prawda.

 

 

 

  Nikt im nie przerywał. A przecież musiały gdzieś być pośredniczące odbiorniki kontrolne. Była jednak tak cicho, jak gdyby on i Myra byli jedynymi żyjącymi istotami we Wszechświecie. Przez peryskop widział oślepiający blask Ziemi: znajdował się teraz w połowie drogi do pułapu nieba. Wydawało się nieprawdopodobne, że ten srebrzysty krąg jest siedliskiem tylu miliardów ludzi. Teraz tylko troje z nich liczyło się dla niego.

 

 

 

  Przyszedł wreszcie moment, kiedy nie pozostało nic do powiedzenia. Bywa, że dla wyrażenia pewnych uczuć mało jest całego życia, ale zdarza się też, że i sześćdziesiąt minut może być za wiele. Cliff był już emocjonalnie i fizycznie zupełnie wyczerpany, a i Myra trzymała się zapewne ostatkiem sił. Chciał zostać sam na sam ze swoimi myślami wśród gwiazd, uspokoić umysł i zawrzeć przymierze z Wszechświatem.

 

 

 

  - Kochanie, połaczę się z Tobą znowu za jakąś godzinę - powiedział. Nie miał potrzeby wyjaśniać, zbyt dobrze rozumieli się nawzajem. - Jeszcze będziemy rozmawiać... Mam przed sobą mnóstwo czasu... Tymczasem bądź zdrowa !

 

 

 

  Odczekał chwilę na "bądź zdrów" z Ziemi, przerwał połączenie i popatrzył bezmyślnie na deskę rozdzielczą. Nieoczekiwanie, bez udziału świadomości czy wewnętrznej potrzeby, łzy napłynęły mu do oczu i nagle zdał sobie sprawę, że szlocha jak dziecko.

 

 

 

  Płakał nad tymi, których kochał i nad sobą. Nad przyszłością, która nie nadejdzie, i nad nadziejami, które wkrótce przemienia się w rozżarzona parę, błądzącą wśród gwiazd. Płakał także dlatego, że nie było już nic do zrobienia.

 

 

 

   Po chwili opanował się. Co więcej, zdał sobie sprawę, że jest okropnie głodny. Nie było powodu, żeby ginąć z pustym żołądkiem. Otworzył więc szafkę ścienną w poszukiwaniu racji żywnościowych. W momencie, kiedy wyciskał z tubki do ust pastę z kurcząt i szynki, kontrola wyrzutni przywołała go znowu.

 

 

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin