O'Brian Patrick - 1 - Dowodca Sophie.rtf

(1165 KB) Pobierz
Dowódca "Sophie"

Patrick 0'Brian

Dowódca „Sophie”

Tłumaczył Bernard Stępień

Zysk i S-ka Wydawnictwo

 

Tytuł oryginału Master and Commander

 

MARIAE LEMBI NOSTRI

DUCI ET MAGISTRAE

DO DEDICO

 

OD AUTORA

Pisząc o Royal Navy, Królewskiej Marynarce Wojennej z osiemnastego i początku dziewiętnastego wieku, nie można uniknąć pewnych niedoskonałości. Trudno jest w pełni dochować wierności tematowi, gdyż nieprawdopodobna wręcz rzeczywistość bardzo często wykraczała znacznie poza ramy wyobraźni. Nawet najbardziej bujna imaginacja nie może chy­ba stworzyć sceny, w której admirał Nelson, skacząc przez ok­no rufowej galeryjki ze swego pogruchotanego „Captaina", uzbrojonego w siedemdziesiąt cztery działa, przedostaje się na osiemdziesięciodziałowego „San Nicolasa" i pośpiesznie prze­chodzi na olbrzymiego „San Josefa" o stu dwudziestu działach. Później, jak admirał sam to opisuje: „na pokładzie hiszpań­skiego okrętu pierwszej klasy, w ów może dość ekstrawagancki sposób, przyjąłem szpady od pokonanych Hiszpanów i prze­kazałem je Williamowi Fearneyowi, członkowi załogi mej pa­radnej łodzi. Ten zaś ze stoickim spokojem wziął je wszystkie pod pachę".

Stronice zapisane przez Beatsona, Jamesa, kartki „Naval Chronicle", archiwalne dokumenty Admiralicji w Public Record Office, biografie u Marshalla i O'Byrne'a pełne są opisów działań może mniej spektakularnych (Nelson był przecież tylko jeden), ale nie mniej brawurowych. Bardzo niewielu ludzi po­trafiłoby wymyślić podobne wydarzenia, a jeszcze mniej umia­łoby opowiedzieć je przekonywająco. Dlatego właśnie, aby opisać potyczki morskie w tej książce, sięgnąłem wprost do źródeł. Z bogactwa wspaniale rozegranych, szczegółowo opisanych walk i bitew wybrałem te, które najbardziej podziwiam. Przedstawiając owe zdarzenia, korzystałem z dzienników okrę­towych, listów urzędowych, ówczesnych relacji i wspomnień bezpośrednich uczestników, tak by niczego nie przeinaczyć. Z drugiej jednak strony nie trzymałem się niewolniczo ścisłej chronologii. Dlatego prawdziwy znawca historii marynarki wo­jennej zauważy na przykład, iż akcja Sir Jamesa Saumareza w Cieśninie Gibraltarskiej została przeze mnie przesunięta w czasie i odbywa się dopiero po zakończeniu zbioru wino­gron. Ktoś taki zorientuje się też, że jedną z walk brygu „Sophie" w rzeczywistości stoczył zupełnie inny, lecz tak samo uzbrojony okręt. To prawda, pozwoliłem sobie na dużą swo­bodę. Pisząc, korzystałem z dokumentów, listów i poematów - krótko mówiąc, z czego tylko się dało. Starając się zacho­wać wierność ogólnej prawdzie historycznej, pozmieniałem jednak nazwiska, miejsca wydarzeń i pewne drobne fakty, tak by dopasować je do wymogów mojej opowieści.

Istotne dla mnie jest to, że godni podziwu ludzie tamtych czasów: Cochrane'owie, Byronowie, Falconerowie, Seymourowie, Boscawenowie i liczni mniej słynni żeglarze, z których cech i przeżyć w pewien sposób ulepiłem postaci moich boha­terów, zostaną uszanowani dzięki opisom ich własnych czy­nów, a nie fikcyjnych wydarzeń. Moim zdaniem taka auten­tyczność to prawdziwy klejnot, echo naprawdę wypowiedzia­nych słów ma niewymierną wprost wartość.

Chcę też w tym miejscu podziękować za pomoc oraz cenne wskazówki otrzymane od cierpliwych, doskonale znających te­mat pracowników Public Record Office i National Maritime Museum w Greenwich. Składam również podziękowania do­wódcy HMS ,,Victory" - nikt chyba nie mógłby być bardziej uprzejmy i pomocny w mojej pracy.

Patrick O'Brian

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wysokie, otoczone filarami wnętrze ośmiokątnej sali kon­certowej w pałacu gubernatora w Port Mahon wypeł­niały pierwsze triumfalne takty kwartetu C-dur Locatellego. Stłoczeni pod ścianą muzycy, Włosi, byli jakby przyparci do muru ciasnymi rzędami małych, pozłacanych krzeseł. Grali z pełnym pasji przekonaniem. Powoli wspinali się ku przed­ostatniemu crescendo, ku przejmującej pauzie i ku głębokiemu, wyzwalającemu akordowi finałowemu. Przynajmniej część publiczności, siedzącej na owych pozłacanych krzesełkach, śle­dziła muzyczną wspinaczkę z równie jak muzycy intensywnym zaangażowaniem. Do tej grupy należało bez wątpienia dwu słu­chaczy, którym wypadło zajmować miejsca tuż obok siebie, po lewej stronie w trzecim rzędzie. Mężczyzna, który siedział bardziej na lewo, mógł być pomiędzy dwudziestym a trzydzie­stym rokiem życia. Jego potężna postać prawie zupełnie za­krywała krzesło, tylko gdzieniegdzie przeświecał niewielki skra­wek pozłacanego drewna. Człowiek ów miał na sobie swój najlepszy strój - błękitną kurtkę z białymi wyłogami, błę­kitną kamizelkę, spodnie i pończochy porucznika Royal Navy, ze srebrnym medalem Nilu w klapie. Śnieżnobiały mankiet za­pinanego na złote guziki rękawa poruszał się w takt melodii. Jasnobłękitne oczy, osadzone w bladoróżowej, teraz jednak mocno opalonej twarzy, wpatrzone były nieomal nieruchomo w smyczek pierwszych skrzypiec. Zabrzmiała wysoka nuta, po­tem krótka pauza, wreszcie zakończenie i pięść żeglarza uderzyła mocno w kolano. Powoli odchylił się do tyłu w swoim krześle, które zakrył zupełnie, westchnął z zadowoleniem i z uśmie­chem zwrócił się w stronę sąsiada. Słowa: „Moim zdaniem bardzo zgrabnie zagrane, sir" ugrzęzły mu jednak w gardle. Spotkał chłodne, raczej wrogie spojrzenie tamtego i usłyszał złowrogi szept:

- Jeśli już koniecznie musi pan wybijać rytm, sir, proszę czynić to w takt muzyki, a nie o pół uderzenia do przodu.

Wyraz twarzy Jacka Aubreya natychmiast zmienił się od przyjacielskiego, szczerego zadowolenia w coś, co z powodze­niem określić by można jako pełną zakłopotania wrogość. Nie mógł zaprzeczyć, że rzeczywiście poruszał ręką w takt muzyki. Chociaż czynił to na pewno z perfekcyjną dokładnością, samo w sobie zachowanie takie nie było godne pochwały. Zarumienił się lekko i przez chwilę przyglądał się uważnie swemu sąsia­dowi. Zdążył jeszcze powiedzieć:

- Wierzę... - i pierwsze nuty wolnej części przerwały mu w pół słowa.

Przeżuwająca nuty wiolonczela odegrała solo dwie frazy i rozpoczęła dialog z altówką. Tylko część umysłu Jacka zwra­cała na to uwagę, reszta zajęta była mężczyzną siedzącym obok. Ukradkowe spojrzenie pozwoliło mu stwierdzić, że był to mały, ponury człowieczek w podniszczonym czarnym pła­szczu. Cywil. Trudno było określić jego wiek - nie tylko dla­tego, iż twarz nieznajomego niczego nie zdradzała. Na głowie człowiek ów miał perukę, mocno poszarzałą, najwyraźniej zro­bioną z cienkiego drutu i od dawna nie przypudrowaną. Mógł mieć równie dobrze dwadzieścia, jak i sześćdziesiąt lat. „W rzeczywistości jest chyba w moim wieku" - pomyślał Jack. - „Że też ten łajdak tak wygląda". Potem całą uwagę Jacka znów pochłonęła muzyka. Odnalazł główny temat utwo­ru i śledził go cierpliwie w jego zmianach oraz urzekających ozdobnikach, aż do satysfakcjonującej, logicznej konkluzji. Nie myślał o swym sąsiedzie do końca części, starannie uni­kając też jakichkolwiek spojrzeń w kierunku nieznajomego.

Menuet sprawił, że głowa Jacka zakołysała się w ślad za natrętnym rytmem. Porucznik nie był jednak tego świadomy. Dopiero gdy poczuł, że jego ręka podryguje niespokojnie, gotowa unieść się w powietrze, wsunął szybko dłoń pod kolano. Taniec był żywy, przyjemny, nic więcej. Tuż po nim zaczęto grad zaskakująco trudny, prawie drażniący końcowy fragment, w którym kompozytor był jakby o krok od wypowiedzenia cze­goś o niezwykle istotnym znaczeniu. Donośne dźwięki ucichły nagle, ustępując miejsca pojedynczemu szeptowi skrzypiec. Jednostajny szum przyciszonych rozmów, który nigdy nie ucichł zupełnie w tylnej części sali, zaczął coraz wyraźniej na­rastać. Wydawało się, że za moment całkowicie zagłuszy mu­zykę. Jakiś żołnierz wybuchnął stłumionym kaszlem i Jack ze złością rozejrzał się dookoła. Wtedy reszta kwartetu dołączyła do skrzypiec i instrumenty wspólnie dotarły do punktu, w któ­rym mogło zabrzmieć coś wiekopomnego: teraz ważny był po­wrót do głównego muzycznego nurtu; dlatego gdy wiolonczela przyłączyła się swoim nieuchronnym i niezbędnym pom, pom-pom-pom, pom, Jack opuścił brodę na piersi i unisono z wio­lonczelą zanucił: pom, pom-pom-pom, pom. Nagle czyjś łokieć wbił mu się między żebra i ktoś zasyczał mu prosto do ucha. Dopiero teraz zorientował się, że uniesioną wysoko dłonią po­rusza w takt muzyki. Opuścił rękę, zacisnął zęby i patrzył nie­ruchomo na swe stopy aż do chwili, w której zabrzmiały ostatnie dźwięki utworu. Wysłuchał dostojnego zakończenia i doszedł do wniosku, że daleko przekraczało ono prosty raczej wstęp, którego treść udało mu się przewidzieć. Niestety, nie mógł czerpać z tego żadnej przyjemności.

Podczas braw i ogólnego zamieszania sąsiad Jacka przy­glądał mu się uważnie, raczej z całkowitą dezaprobatą niż nie­chęcią. Nie odzywali się, siedzieli sztywno ze świadomością swej obecności, podczas gdy pani Harte, żona komendanta, grała na harfie długi i trudny technicznie utwór. Jack Aubrey spojrzał w noc przez wysokie, wytworne okno. Na południo­wym wschodzie pojawił się Saturn - lśniąca kula na niebie nad Minorką. Takie szturchnięcie łokciem, kuksaniec, tak moc­ne i zamierzone, było prawie uderzeniem. Ani temperament Jacka, ani reguły honorowe nie pozwalały mu cierpliwie znosić jakiejkolwiek zniewagi. A jakaż zniewaga mogła być gorsza od uderzenia?

Ponieważ na razie Jack nie mógł się zdobyć na żadne dzia­łanie, jego gniew przerodził się w szczególną melancholię. Pomyślał znów o tym, że ciągle pozostaje bez okrętu, o wszyst­kich składanych mu, a potem łamanych obietnicach i o pla­nach, które legły w gruzach, gdyż budowane były tylko na marzeniach. Przypomniał sobie, że jest dłużny aż dwieście dwadzieścia funtów swemu agentowi handlującemu pryzami, czyli statkami i ładunkami skonfiskowanymi na wojnie. Jack miał wkrótce zapłacić piętnastoprocentowe odsetki od tej su­my, tymczasem jego oficerska pensja wynosiła tylko pięć fun­tów i dwanaście szylingów miesięcznie. Myślał też o ludziach, których znał, młodszych od siebie, lecz mających więcej szczęścia lub pieniędzy, teraz już dowodzących brygami lub kutrami, a nawet awansowanych na dowódców dużych okrę­tów. Wszyscy oni zdobywali hiszpańskie statki: trabakale na Adriatyku, tartany w Zatoce Lwów, xebeki i settee wzdłuż całego hiszpańskiego wybrzeża. Sława, awanse i pieniądze z łupów...

Burza oklasków uświadomiła Jackowi, że występ już się zakończył. Mechanicznie klaskał w dłonie, wykrzywiając usta w wyrazie bezgranicznego zachwytu i uwielbienia. Molly Harte ukłoniła się z uśmiechem, uchwyciła jego spojrzenie i uśmie­chnęła się ponownie. Porucznik zaklaskał głośniej. Ona jednak dostrzegła, że Jack bądź to nie był aż tak bardzo zachwycony, bądź też słuchał niezbyt uważnie, i jej zadowolenie wyraźnie osłabło. Pomimo to nadal z promiennym uśmiechem przyjmo­wała komplementy od publiczności. Tego wieczora pani Harte wyglądała wspaniale w jasnobłękitnej atłasowej sukni z pod­wójnym sznurem pereł - pereł z „Santa Brigidy".

Jack Aubrey i jego sąsiad w wyświechtanym czarnym pła­szczu prawie jednocześnie powstali z miejsc i przez chwilę przyglądali się sobie uważnie. Na twarzy porucznika, zamiast ostatnich nieprzyjemnych śladów wymuszonego zachwytu, znów pojawił się wyraz chłodnej, obojętnej niechęci.

- Nazywam się Jack Aubrey, sir - powiedział cicho. - Mieszkam w gospodzie „Pod Koroną".

- Ja nazywam się Maturin. Każdego poranka można mnie spotkać w kawiarni „U Joselito". Czy mógłby mnie pan prze­puścić?

Przez moment Jack miał prawdziwą ochotę chwycić pozła­cane krzesło i roztrzaskać je na głowie tego człowieczka o tru­piobladej twarzy. Odsunął się jednak grzecznie na bok, dając przekonywający dowód dobrego wychowania. Nie miał zresztą innego wyboru - w przeciwnym razie zostałby najzwyczaj­niej popchnięty. Po krótkiej chwili ruszył, przeciskając się przez tłum postaci w czerwonych i błękitnych mundurach, z rzadka tylko poprzetykany czarnymi sylwetkami cywilów.

- Wspaniałe! Doskonale zagrane! Kapitalne! - zawołał ponad trzema rzędami głów, gdy udało mu się wreszcie dotrzeć w pobliże pani Harte. Pomachał ręką i wyszedł z sali. W holu wymienił uprzejmości z dwoma znajomymi oficerami marynarki.

- Wyglądasz, jakbyś był czymś bardzo przybity, Jack... - powiedział jeden z nich, ten, z którym kiedyś wspólnie ja­dali w mesie młodszych oficerów na „Agamemnonie". Drugim był wysoki podchorąży, kiedyś najmłodszy z wachty Jacka na „Thundererze", sztywny z racji tak uroczystej okazji i z po­wodu zbyt mocno nakrochmalonej koszuli, ozdobionej koron­kowymi falbanami. Porucznikowi przyszło jeszcze pozdrowić sekretarza komendanta. Sekretarz odwzajemnił ukłon z uśmie­chem, uniósł brwi i spojrzał na Jacka bardzo znacząco.

„Ciekawe, co teraz knuje ta wstrętna kreatura?" - roz­myślał Jack, idąc w stronę portu. Przypomniała mu się podłość i dwulicowość tego wpływowego człowieka oraz upokorzenie, jakiego doznał za jego sprawą. Pewien mały francuski statek piracki został już niemal obiecany Jackowi. Piękny, świeżo zdobyty, z nowym miedzianym poszyciem i okuciami. Z Gibral­taru przypłynął wtedy dziwnym trafem brat sekretarza i o ob­jęciu tego dowództwa Jack Aubrey mógł tylko pomarzyć.

- Pocałujcie mnie w tyłek! - rzekł głośno, przypomnia­wszy sobie bezsilną uległość, z jaką przyjął wówczas tę wia­domość, połączoną z obietnicami bliżej nie określonych ko­rzyści w dalszej przyszłości i z kolejnymi zapewnieniami o dobrej woli sekretarza. Miejsce tych nieprzyjemnych wspo­mnień zajęły teraz inne, znacznie świeższe. Jack przypomniał sobie swoje zachowanie na dzisiejszym koncercie. Pozwolił przejść obok siebie owemu małemu człowieczkowi bez jakiej­kolwiek riposty. Nie potrafił znaleźć odpowiednio miażdżącej uwagi, która jednocześnie nie byłaby zbyt grubiańska. W re­zultacie tych smętnych rozmyślań poczuł głębokie obrzydzenie do samego siebie, do człowieczka w czarnym płaszczu i do służby w królewskiej marynarce. Zbrzydła mu też aksamitna miękkość kwietniowej nocy, chór słowików w koronach drzew pomarańczowych i migoczące gwiazdy wiszące tak nisko, że zdawały się dotykać szczytów najwyższych palm.

Jack wynajmował pokój w gospodzie „Pod Koroną". Obe­rża ta pod pewnymi względami przypominała swą sławną imienniczkę w Portsmouth. Nad wejściem wisiał taki sam ol­brzymi złoto-szkarłatny szyld, pozostałość po poprzednich bry­tyjskich okupacjach; budynek został wzniesiony około 1750 roku w najczystszym angielskim stylu. Pominąwszy dachówki, nie można było dopatrzyć się w tej budowli jakichkolwiek związków z architekturą śródziemnomorską. Na tym jednak wszelkie podobieństwa do Portsmouth się kończyły. Właściciel pochodził z Gibraltaru, obsługę stanowili Hiszpanie lub raczej hispanojęzyczni mieszkańcy Minorki. W środku pachniało oliwą z oliwek, sardynkami i winem. Nikt nawet nie myślał o eklerach, ciastkach czy choćby porządnej leguminie. Z drugiej stro­ny w żadnym angielskim zajeździe nie było pokojówki tak po­dobnej do dojrzałej brzoskwini jak piękna Mercedes. To ona właśnie wbiegła na słabo oświetlony podest schodów i zawo­łała w stronę wchodzącego na górę Jacka:

- List, teniente*, ja zaraz go panu przynieść!

Chwilę później stała obok niego, szczerze uradowana i wy­raźnie z siebie zadowolona. Aubrey zbyt dobrze jednak wie­dział, że żaden adresowany do niego list nie może zawierać nic specjalnie przyjemnego. Dlatego odwzajemnił radość dziew­czyny jedynie przelotnym spojrzeniem na jej biodra i wymu­szonym uśmiechem.

 

* Teniente (wł.) - porucznik. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

 

- I pan kapitan Allen przyjść dla pana - dodała.

- Allen? Allen? Czegóż on, do diabła, mógł ode mnie chcieć?

Kapitan Allen był spokojnym, starszym mężczyzną. Jack wiedział o nim tylko tyle, że był amerykańskim lojalistą sły­nącym z niezmienności swego postępowania: zawsze zmieniał hals, niespodziewanie wykładając ster na zawietrzną, i nosił długą kamizelkę.

- Och, pewnie chodzi o ten pogrzeb... - domyślił się porucznik. - Składka.

- Pan smutny, teniente? - zapytała Mercedes, odcho­dząc w głąb korytarza. - Jaki pan biedny...

Jack wziął świecę ze stolika i ruszył w stronę swojego po­koju. Nie zawracał sobie głowy listem - zainteresował się nim dopiero po zdjęciu munduru i kołnierzyka. Najpierw pode­jrzliwie obejrzał przesyłkę ze wszystkich stron. Nieznana ręka napisała w adresie: Pan Kapitan Aubrey, Royal Navy.

- Jakiś cholerny głupiec. - Jack zmarszczył brwi i od­wrócił list na drugą stronę. Czarna lakowa pieczęć była roz­mazana i pomimo obracania jej pod różnymi kątami do światła nie można było rozpoznać herbu. - Nie wiem, czyj to może być znak - powiedział do siebie. - W każdym razie to na pewno nie stary Hunks. On nigdy nie pieczętuje tak swoich listów. - Hunks był jego agentem, wierzycielem, krwio­pijcą.

Zdobywszy się wreszcie na odwagę, Aubrey złamał pieczęć i przeczytał list:

Od Jaśnie Szanownego Lorda Keitha, Kawalera Orderu Łaźni, admirała i głównodowodzącego okrętami oraz jed­nostkami pływającymi Jego Królewskiej Mości, odbywają­cymi służbę bądź w przyszłości przeznaczonymi do służby na Morzu Śródziemnym, itd., itd., itd.

Biorąc pod uwagę to, iż kapitan Samuel Allen został przeniesiony ze slupa Jego Królewskiej Mości „Sophie" na fregatę „Pallas" w związku ze śmiercią kapitana Jamesa Bradby'ego, postanawia się, co następuje:

Niniejszym zostaje pan odkomenderowany na pokład „Sophie" w celu objęcia obowiązków dowódcy tegoż okrętu. Od oficerów i załogi wspomnianego slupa oczekuje się peł­nego posłuszeństwa i odpowiedniego szacunku wobec pana jako ich przełożonego. Pan zaś postępować ma zgodnie Z ogólnymi drukowanymi Instrukcjami oraz wszelkimi rozka­zami i wskazówkami, jakie od czasu do czasu będzie pan otrzymywał od wyższych od siebie rangą oficerów w służbie Jego Królewskiej Mości. Kto odmówi wykonania owych po­leceń, czy to pan, czy którykolwiek z członków załogi, zostanie pociągnięty do odpowiedzialności i surowo ukarany.

Proszę traktować powyższe jako rozkaz dla pana.

Wydano na pokładzie okrętu flagowego „Foudroyant"

na morzu, I kwietnia 1800 roku.

Dla szlachetnie urodzonego Johna Aubreya, niniejszym mianowanego dowódcą slupa Jego Królewskiej Mości „Sophie" pod komendą admirała Thosa Walkera

Oczy objęły treść w jednej chwili, lecz umysł nie chciał czy­tać ani wierzyć. Policzki porucznika poczerwieniały. Z zaska­kująco poważną i surową twarzą przeliterował całość linijka po linijce. Czytał coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie serce Jacka po brzegi wypełniła wszechogarniająca fala radości. Jego twarz poczerwieniała jeszcze bardziej, usta bezwiednie się rozchyliły. Roześmiał się głośno, uderzył dłonią w kartkę, poskładał list sta­rannie, potem go rozłożył i ponownie przeczytał z najwyższą uwagą. Przez mrożącą krew w żyłach sekundę wydawało mu się, że cała ta otwierająca się przed nim na nowo rzeczywistość zawali się z hukiem, gdyż dopiero teraz dostrzegł ową nieszczęs­ną datę. Spojrzał na papier pod światło i z ulgą rozpoznał znak wodny Admiralicji, tę kotwicę nadziei; godną najwyższego re­spektu i wiary, realną jak skała Gibraltaru.

Nie umiał zachować spokoju. Chodząc szybko tam i z po­wrotem po pokoju, włożył mundur, potem go zdjął i chicho­cząc, wymamrotał kilka nie powiązanych ze sobą zdań.

- A ja się tak martwiłem... Cha, cha... Taki przyjemny mały bryg, znam go przecież dobrze... Cha, cha... Uważałbym się za najszczęśliwszego człowieka na ziemi nawet jako do­wódca najpodlejszej łajby, nawet jako kapitan „Vulture", tego pływającego śmietnika... Jako kapitan jakiegokolwiek okrętu... Wspaniałe kaligraficzne pismo. I jaki dobry papier... To chyba jedyny w całej flocie bryg z pokładem rufowym: na pewno przyjemna kapitańska kabina... Doskonała pogoda. Jest tak cie­pło... Cha, cha... Żeby tylko udało mi się zdobyć ludzi. To będzie największy problem...

Jack był wprost niewyobrażalnie spragniony i głodny. Rzucił się w stronę dzwonka i nie czekając, aż koniec sznura przestanie się poruszać, wystawił głowę na korytarz i zawołał pokojówkę.

- Mercy! Mercedes! Och, nareszcie jesteś, moja droga! Co możesz mi przynieść do jedzenia? Do jedzenia. Jeść. Man-giare? Może pollo! Pieczone, zimne. I butelkę wina. Rozu­miesz? Wino... Nie! Dwie butelki! I jeszcze coś, Mercy. Czy możesz potem przyjść i zrobić coś dla mnie? Chciałbym... de-sirer... żebyś przyszyła mi guzik. Szyć. Cosare...

- Dobrze, teniente - odpowiedziała Mercedes. Jej oczy poruszyły się żywo, a śnieżnobiałe zęby zalśniły w blasku świecy.

- Już nie teniente! - zawołał Jack, obejmując w żela­znym uścisku szczupłą kibić dziewczyny. - Kapitanie! ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin