Leżeński Cezary - Czy Bóg był po stronie Niemców.rtf

(439 KB) Pobierz

Cezary Leżeński

Czy Bóg był po stronie Niemców

Wydawnictwo "Epoka”, Warszawa 1990

SPIS TREŚCI

Strachy na cmentarzu              2

Aresztowanie              6

Nagana              10

Prawnuki              16

Nienawiść              23

„Korzeń”              27

A oni…              29

Nigdy ci tego nie zapomnę              33

Pomyłka              37

W gajówce straszy              43

„Leśne echa” podchorążego „Satyra”              47

„Słoń”              55

„Alm”              58

Odsieczy nie będzie              61

Quasimodo              65

Tajemniczy wybuch              69

Grzybobranie              73

Lepsza śmierć niż chłosta              77

Buty porucznika „Piotra”              80

Czy Bóg był po stronie Niemców              97

Tyle bohaterstwa na nic              111

Od autora              116

Nie poległym, lecz tym, co wbrew logice przeżyli — żołnierzom 7 Dywizji Piechoty Armii Krajowej i innych formacji, którzy niespodzianie zaznali goryczy klęski miast słodyczy zwycięstwa. I do dziś nie są pewni, po czyjej stronie był Bóg.

Strachy na cmentarzu

Ostatnie dni listopada 1939 roku zapowiadały ostrą i ciężką zimę. Wiatr targał drzewami, przechylał krzewy, uderzał w okna, szarpał strzechami. Rzejowice przycichły. Mieszkańcy niechętnie wychodzili z chałup, dzieci przestały bawić się na podwórkach, skulone z zimna psy pochowały się w budach. Szare, grube chmury przewalały się nisko nad ziemią, starych ludzi łamało w krzyżach — znak, że idzie odmiana pogody.

W taki to dzień kapral podchorąży Jan Kaleta, żołnierz kampanii wrześniowej, który przybrał pseudonim „Postrach” i podporucznik rezerwy Stanisław Sojczyński „Zbigniew” spotkali się w jednej z chałup. Było późne popołudnie. Zmierzch schodził między zabudowania, pokrywał szarością drogę idącą przez wieś. Stojąca na stole lampa naftowa z nie przyciętym knotem filowała zaczerniając kopciem cylinder szkiełka. Nie zwracali na to uwagi.

— Więc to pewne? — zapytał „Postrach”.

— Tak. Wuj nigdy nie rozmijał się z prawdą. Zresztą po co by miał fantazjować? Zbyt droga jest mu pamięć żony.

— A ten drugi?

— Przecież go znasz. To Stasiński, kierownik szkoły.

— No tak — zgodził się „Postrach”. — Mało to razy stawiał mnie do kąta. Ale nie wiedziałem, że miał pistolet.

— Wojnar uśmiechnął się.

— Tylko głupie niedorostki chwalą się posiadaniem broni. Prawdziwy mężczyzna nigdy o tym nie mówi.

— Szkoda, że tylko dwa — westchnął Kaleta.

— Nie. Gajewski też schował pod murem broń księdza proboszcza. Pistolet i flower.

— Też tam?

— Tak.

„Postrach” otrząsnął się.

— Chyba nie pójdziemy tam nocą?

Porucznik wstał i wyjrzał przez okno.

— Śnieg pada — stwierdził beznamiętnie. Zatarł ręce. — Pytasz, czy nocą. Oczywiście. Ciemność to najlepsza osłona. Tylko ten śnieg…

— A cóż nam szkodzi? Przynajmniej nikt nie będzie się włóczył bez potrzeby. Każdy butów oszczędza.

— Może i oszczędza — zgodził się porucznik — ale ślady zostaną. Łatwo będzie się zorientować.

Podchorąży wzruszył ramionami.

— I co z tego? Uwiniemy się z robotą raz dwa. A potem szukaj wiatru w polu.

— Niby tak, ale lepiej, żeby nikt nic nie wiedział.

Następnego dnia biały puch pokrył okoliczne pola i łąki. Spiętrzył się niewielkimi czapami na słupkach płotów, pokrył strzechy równymi, skrzącymi się płaszczyznami. Każdy krok rzeczywiście zostawiał wyraźny ślad, ale niepokalana biel miała także swoją dobrą stronę: już z daleka widoczny był każdy niepożądany człowiek, który by chciał ich śledzić.

Wyszli, kiedy zapadał wieczór. Lekki mróz szczypał w uszy. Na wszelki wypadek szli osobno. Spotkali się dopiero przed bramą cmentarza. Pierwszy zjawił się porucznik „Zbigniew”, zaraz za nim podchorąży „Postrach”, a potem Stefan Idziak „Astrzyc” i Marian Gajewski „Sompik”.

Krzyże i nagrobki ostro odcinały się od śnieżnej białości. Nikt z nich nie wierzył w duchy, ale zakłócenie pokoju tego miejsca to było coś, przed czym każdy wewnętrznie się wzdragał. Tak było i teraz, choć wiedzieli, że idzie o ważne sprawy. Bardziej odczuwając niż widząc wahanie kolegów, Sojczyński objął dowództwo. Zresztą i tak należało doń z racji jego stopnia.

— Ja i „Astrzyc” — powiedział krótko — wchodzimy na cmentarz. „Postrach” ubezpiecza nas od strony wioski, „Sompik” od zachodu.

— Rozkaz! — „Postrach” i „Sompik” wyprężyli się na baczność. Wszak nadal byli w wojsku. To nic, że w cywilnych ubraniach, bez koszar i bez broni. Najważniejsze, że mają dowódców, broń jakoś zdobędą. Teraz wykopią pistolety, a resztę, choć nie dobrowolnie, dadzą im Niemcy.

Brama cmentarna zaskrzypiała przeraźliwie. Wśród śnieżnej ciszy dźwięk ten zabrzmiał w ich uszach jak wystrzał. Rozejrzeli się uważnie. W duchu błogosławili biel rozciągającą się jak okiem sięgnąć. Żaden ludzki kształt nie zakłócał jej nieskazitelnej czystości. Ubezpieczający rozeszli się w przeciwne strony, a „Zbigniew” z „Astrzycem” podeszli do grobu Eugenii Śliwowskiej, ciotki „Postracha”. To tu zakopane były dwa pistolety, jeden jej męża, drugi — kierownika szkoły.

Na pozór nic prostszego niż sięgnąć i wziąć. Ale tylko na pozór. Ziemia zmarznięta. Nie ima się jej zwykła łopata ni najostrzejszy szpadel. Przewidzieli to. Wzięli z sobą dłuto i ciężką pałkę. „Astrzyc” ujmuje narzędzie, uderza raz i drugi. W ciszy wieczoru odgłos niesie się daleko. Twarda, skuta mrozem ziemia dudni niczym wielki bęben.

Każdemu uderzeniu odpowiadało szczekanie rzejowickich psów. A i do ludzkich uszu musiał docierać głośny stukot. Ale Kaleta nie martwił się o wioskę. Tam byli swoi — Polacy. Z niepokojem spoglądał w kierunku południowo-wschodnim, gdzie rozsiadła się niemiecka kolonia Biestrzyków-Wilki. Stamtąd groziło największe niebezpieczeństwo.

Aż do bólu natężał wzrok. Wpatrzony w stronę kolonii omal nie przeoczył ciemnej sylwetki podążającej ścieżką z Rzejowic do Goszczowy. Mężczyzna to czy dziecko? Jakieś takie małe, a przy tym robi wrażenie jakby biegło.

Ki diabeł? Człowiek to, czy…? — pomyślał. Przetarł załzawione z wysiłku oczy. Dopiero teraz rozpoznał. Ścieżką biegł duży pies. Jeszcze chwila a minie cmentarz i poleci dalej, w sobie tylko wiadomych sprawach. Ale pies zatrzymuje się. Węszy. Czy nie ma z nim nikogo? Podchorąży rozejrzał się. Pies był sam. Zapewne jego niemiecki pan siedzi sobie spokojnie przy ciepłym piecu. Podchorąży wychylił się zza dużego kasztana, gdzie obrał sobie punkt obserwacyjny, ugniótł solidną śnieżkę. Zamachnął się i rzucił. Kula trafiła psa w nogę, zostawiając na sierści biały ślad. Burek szczeknął, uskoczył w bok, obejrzał się i szybkim truchtem pobiegł dalej.

Tymczasem „Astrzyc” i „Zbigniew” na zmianę kuli ziemię. Huk uderzeń niósł się przez mroźne powietrze wywołując fale psich naszczekiwań. Ziemia niechętnie ustępowała pod dłutem. Pistoletów wciąż nie było widać, choć miały być płytko zakopane. „Postrach” rzucił okiem na zegarek. Nie do wiary. Minęło zaledwie parę minut, a jemu zdawało się, że siedzą tu już całe godziny.

Uniósł spojrzenie znad tarczy zegarka. Na śnieżnej płaszczyźnie zarysowała się mała, czarna sylwetka. Tym razem niewątpliwie był to człowiek. Od strony Rzejowic ktoś podążał w stronę cmentarza. Podchorąży gwizdnął. Dla kopiących był to znak, że mają przerwać robotę. Uderzenia zamilkły. Obcy minął kryjówkę podchorążego i był już na wysokości bramy cmentarnej. Teraz Kaleta go rozpoznał: to Józef Mielczarek, gospodarz z pobliskiej Goszczowy. Mielczarek wprawdzie wdowiec, ale kto by o tej porze wybierał się na cmentarz, nawet na grób żony.

Istotnie. Mielczarek pewnie poszedłby dalej, gdyby nie „Zbigniew”, który przez pomyłkę czy też przekonany, że niebezpieczeństwo minęło, uderzył parę razy pałką. Dźwięk ten, nawet w uszach podchorążego, wiedzącego w czym rzecz, zabrzmiał niesamowicie. Idący zatrzymał się i począł nasłuchiwać, stawać na palce, chcąc zajrzeć za mur cmentarny. Ale porucznik też połapał się, co narobił. Jeszcze chwila a nieproszony gość przekroczy bramę, żeby na własne oczy przekonać się, co to za nocne hałasy rozlegają się między grobami.

Mielczarek to dobry Polak i uczciwy człowiek. Taki nie zdradzi ani nie doniesie. Ale nie należy do zawiązywanej właśnie organizacji, nie składał przysięgi. Po co ma wiedzieć, czego tu szukają. Trzeba się go pozbyć. Ale jak? Może już raz wypróbowanym sposobem? Podchorąży wziął do ręki parę garści śniegu i ulepił potężną kulę. Przymierzył się starannie i rzucił.

Śnieżka rozpłaszczyła się Mielczarkowi na plecach. Trafiony nawet nie pomyślał, że w nocy koło cmentarza ktoś może zabawiać się w ten sposób. Zdawało mu się, że z tyłu rąbnęła go jakaś niewidzialna ręka. Nogi ugięły mu się z przerażenia. Ani chybi umarli wstali z grobów, źli, że ktoś zakłóca im spokój. Nie oglądając się na boki wziął nogi za pas.

Wyglądało to komicznie. Dorosły mężczyzna uciekał niczym wystraszony chłopak. Ślizgał się na śniegu, wywracał, nieporadnie wymachiwał rękami. Potem znów podrywał się i znowu padał, mimo to gnał z chyżością, której Kaleta nie spodziewał się po starym człowieku. W pewnej chwili podchorąży przetarł oczy ze zdziwienia. Mielczarek zgubił buty. Oba, jeden niedaleko drugiego, czerniały na białej ścieżce. Uciekający nie zawrócił, nie podniósł ich. Gnał dalej po śniegu w samych tylko skarpetkach. Ze strachu zapewne nie czuł szczypiącego w stopy mrozu.

Ledwie znikł im z oczu, „Zbigniew” z „Astrzycem” ponownie zabrali się do roboty. Wreszcie za którymś uderzeniem w dole ukazały się szmaty obficie nasycone smarem. Grób Eugenii Śliwowskiej zwrócił im dwa pistolety. Niecierpliwie rozwinęli stare ręczniki i koszule. Przed nimi leżała nie tknięta rdzą broń.

— Wspaniale — ucieszył się „Zbigniew” repetując pistolety. Złotawe naboje wyskakiwały nieco w górę i bezgłośnie padały w śnieg. — Niewiele to, ale na początek wystarczy.

„Astrzyc” z nabożnym skupieniem wziął jeden z pistoletów i obejrzał dokładnie. Pozbierał naboje rozrzucone wokół. Rozwarł dłoń. Ładunki leżały na niej jak duże, podługowate ziarna.

— Starczy amunicji? Nie ma więcej? — zapytywał zwracając się do porucznika. Ten skrzywił się.

— Przecież mówię, że na początek… A poza tym jest jeszcze broń księdza dobrodzieja.

Pod murem poszło już łatwiej. Flower i rewolwer leżały w wykutej w cegłach niszy, przyłożone kamieniami i tylko lekko przysypane ziemią. Były również zawinięte w szmaty, ale bez odpowiedniej ilości smaru. Na lufach i zamkach były plamy rdzy. Nie widzieli jej, bo było za ciemno, ale palcami wyczuwali nieznaczne chropowatości.

Nie było czasu na dokładne sprawdzanie. Pistolety schowali do kieszeni kurtek, a flower „Zbigniew” wziął pod pachę. Wyszli przed bramę otrząsając śnieg z butów. Zaraz zjawił się „Postrach” uważnie przyglądając się wgłębieniom, jakie zostawili w śniegu.

— A ślady? — zauważył zafrasowany. — Mielczarek może przyjść sprawdzić. Niemcy też zainteresują się, co tu straszy.

Porucznik, choć pierwszy martwił się o demaskujące odciski nóg, teraz zbagatelizował całą sprawę.

— I co z tego? Niech sobie będą. Ludziska albo pomyślą, że duchy się zmaterializowały, albo uznają, że z rana przyszli jacyś gapie, żeby zobaczyć, co to takiego tłukło się po cmentarzu. A my będziemy już daleko.

— Najważniejsze — wtrącił „Astrzyc” — że i na grobie i pod murem wszystko dokładnie zamaskowaliśmy śniegiem. Nikt się niczego nie domyśli.

Przed Rzejowicami rozeszli się każdy w swoją stronę. Na wszelki wypadek lepiej, żeby nikt ich nie widział razem. Wrócili do domów bez przeszkód. Nikt o nic nie pytał, nikt chyba nic nie wiedział. A jeśli nawet, to nikomu nie przyszło do głowy, że te ciemne cmentarne duchy, tłukące się po nocy między grobami, to właśnie oni.

Dopiero następnego dnia rozeszła się po Rzejowicach szokująca wieść: na cmentarzu straszy. W nocy dobiegają stamtąd jakieś dziwne odgłosy, jakby ktoś coś rozbijał, a zjawy materializują się i biją ludzi. Ciosy są silne, choć nikogo wokół nie widać. Mielczarkowi gęba się nie zamykała.

— Z początku tożem myślał, że łupnął mnie jakiś wielki, niewidzialny ptak. Dopiero jak poczułem mokrość na kapocie, pojąłem, że to pecyna śniegu sama się ulepiła, z ziemi podskoczyła i buch mnie w plecy…

Stojący obok Kaleta uśmiechnął się niedowierzająco.

— A nie przywidziało się wam? Możeście byli po jednym głębszym?

Chłop oburzył się.

— Ani kropelki nie powąchałem. Niech skonam, jeśli łżę. Najpierw na cmentarzu coś kołatało aże jęczenie szło po ziemi. Toć je pod nogami czułem. Ale wtedy jeszczem się nie bał. Ciekawość mnie jeno wzięła.

— A po coście na cmentarz wchodzili? — z głupia frant zagadnął Kaleta.

— Nawet nie próbowałem — oburzył się Mielczarek. — Akurat wtedy jęczeć między grobami zaczęło. Już chciałem się cofnąć, jak mnie grzmotnęło. To i uciekłem. Takem gnał, że buty pogubiłem.

— I nie znalazły się?

— Co by nie? Leżały sobie, jak trzeba, na śniegu. Najlepszy dowód, że nie stworzenia tam były, ale siły nadprzyrodzone. Ludzie by buty zabrali i po krzyku.

Aresztowanie

Leśniczego z Zielonej Dąbrowy zawiadomiono, że woda w stawach w Uroczysku Knieja przerwała groblę. Jako cywilny pracownik lasów, inżynier Mieczysław Tarchalski powinien udać się tam natychmiast, jako żołnierz Armii Krajowej, porucznik „Marcin”, powinien jednak zaczekać na swego gajowego. Kazimierz Budziłłowicz „Lis” miał przynieść dla niego konspiracyjną pocztę z Gidel od inż. Józefa Pomarańskiego.

— Nie wiem, dlaczego Budziłłowicz się spóźnia — powiedział do żony — ale przecież się nie rozdwoję. Odbierz od niego przesyłkę, a sanie z końmi niech zostawi.

Roboty przy grobli, ze względu na śnieg i mróz, przeciągnęły się aż do zmroku. Kiedy leśniczy wrócił, „Lisa” jeszcze nie było. Nie zaniepokoił się tym zbytnio, bo wiedział, że gajowy lubił po drodze odwiedzić kolegów. Zresztą w domu był inny kłopot. Żonę nagle rozbolał ząb. Pożyczywszy z folwarku sanie zawiózł ją do odległego o parę kilometrów Przyrowa do dentysty. Wrócił stamtąd koło ósmej wieczorem.

Budziłłowicza nadal nie było. Dopiero wtedy „Marcin” zaniepokoił się. Poszedł po służbową klacz inżyniera Zielińskiego, agronoma majątku Zielona Dąbrowa. Nim znalazł siodło upłynęła prawie godzina. Wyjechał więc późno. Pogoda się pogorszyła. Mróz ściskał nie na żarty, zacinał ostry wiatr ze śniegiem. Ruszył wyciągniętym kłusem, pochylając się nisko, by nie wystawiać twarzy na kłujące igiełki śniegu. W ciemności z trudem odszukiwał drogę. Minął świeżą wycinkę. Na jeszcze nie wykarczowanej polanie leżała dłużyca, tu i tam widniały równo ułożone sągi.

Zaledwie minął polanę, od strony Raczkowic ukazały się światła jadącego z przeciwka samochodu. Trzeba było zachować ostrożność. Mogli to być tylko Niemcy, a spotkanie z nimi, szczególnie po nocy, mogło zwiastować wyłącznie kłopoty. Zjechał za sąg drewna i ściągnął cugle. Auto z trudem przekopywało się przez biały puch. Trzeba było zaczekać. Wychylając głowę zza sągu, by nie tracić z oczu odległych jeszcze świateł, dosłyszał jakieś przyciszone głosy. Skierował klacz w tę stronę. Ledwie widoczny w ciemności stał wóz z koniem, a obko dwie postacie ludzkie.

— Kto wy? — zapytał ostro.

Głosy umilkły, a po chwili jedna z postaci lękliwie odparła:

— To my, Tyrek i Rak z Olbrachcic. Świniaka wieziemy, cośmy go w Raczkowicach kupili, a że auto na drodze, tośmy się tu ukryli. To pan leśniczy?

Przytaknął i zapytał, czy nie widzieli gajowego Budziłłowicza. Może spotkali go na drodze z Gidel.

— Nie, bośmy tylko w Raczkowicach byli po świniaka. A jak te żandarmy przyjechały, to trza się było chować. Szczęście, że niedługo zabawili. Kogoś tam podobno złapali w Cielętnikach.

— Nie wiecie kogo?

— Nie.

Czarny samochód przejechał koło nich. Światła omiotły polanę, sągi drewna, przez chwilę zawisły na odległych drzewach, a potem z wolna zaczęły wspinać się pod górę, w stronę wsi. „Marcin” przyglądał im się z napięciem — pójdą dalej, czy zatrzymają się przed dworską bramą. W domu została przecież żona i córka Marysia. Śnieg padał mniejszy, wiatr ustał i nie zacinał w oczy. Widoczność była dobra.

Tarchalski przypatrywał się uważnie czarnej limuzynie, a jednocześnie narastał w nim niepokój. Czy w Cielętnikach aby nie aresztowali „Lisa”? To niemieckie auto jadące po nocy wśród zadymki mogłoby wtedy mieć jakiś związek z tym wydarzeniem. Jeśli samochód skręci w bramę, będzie to znaczyło, iż jego obawy są słuszne.

Światła reflektorów zatrzymały się, potem zgasły. A może samochód po prostu wjechał na podwórze? W każdym razie nie widać było, aby posuwał się dalej drogą prowadzącą do wsi.

A więc stało się. Zawrócił konia i stępa ruszył w stronę dworu. Jeszcze pocieszał się, że to, co przed chwilą wywnioskował z wieści o wizycie żandarmów, może być zbyt pochopne. Samochód wcale nie musi należeć do Gestapo czy żandarmerii. Mimo to zachował ostrożność. Pod dwór podjechał dnem głębokiego rowu. Konia uwiązał przy czworakach.

Rozglądając się uważnie, przekradł się do bramy. Zwykle starannie zamknięta, teraz stała otwarta na oścież. Na podwórzu widać było czarną limuzynę ze zgaszonymi światłami. Gdzie w końcu miała stać, jeśli widział jak wjeżdżała? Niepokojące było co innego. Ani przybramie, ani na podwórzu nie było nocnego stróża, któremu nie zdarzało się zaniedbać w służbie. Nigdzie, nawet w głębi dziedzińca, gdzie na wysokim słupie paliła się lampa, nie widać było charakterystycznej sylwetki w obszernym kożuchu.

Dlaczego stróż zniknął ze swego posterunku?

Leśniczy cofnął się i poszedł na wieś, kierując się do chaty „Antoniego”. W największej izbie akurat odbywał się wykład dla podchorążych. Przerwał zajęcia i nakazał wszystkim wrócić do swoich wsi. Być w pogotowiu. Zabrawszy „Antoniego” i Edwarda Pietrasa, podchorążego z kursu, na co dzień pracownika administracji dworskiej, z największą ostrożnością ponownie zakradł się do obejścia dworskiego. Wszyscy trzej obejrzeli dokładnie stojące na podwórzu auto i skryli się za parterową oficynę, gdzie mieściło się biuro, jadalnia i mieszkanie „Marcina”. Świeciło się tylko w jadalni, w kuchni panowała zupełna ciemność.

Próbowali zajrzeć. Przez zamarznięte szyby nie można było niczego dostrzec. Tarchalski nacisnął klamkę od drzwi kuchennych. Były zamknięte, ale skrzypnięcie klamki sprawiło, że w ciemnym oknie ukazała się jakaś twarz. Zastukali. Kucharka uchyliła lufcik. Przezornie wysunęli do przodu „Antoniego”, który zapytał stłumionym głosem:

— Co się dzieje?

— Niemcy! Po pana inżyniera — odpowiedziała szeptem kucharka i zatrzasnęła okienko.

Zawrócili pod jadalnię. Udało się im znaleźć jakiś nie oszroniony kawałek szyby, przez który widać było dokładnie całe pomieszczenie. Wszyscy mieszkańcy oficyny stali pod ścianą. Milczeli. Na ich twarzach malował się przestrach. Za stołem, tyłem do okna siedział Niemiec w mundurze. W ręku trzymał pistolet.

Sytuacja była jasna — przesłuchanie. Zawrócili ku oficynie. W samą porę. Na podwórzu rozległy się gardłowe głosy. Niemcy. Szli w ich stronę świecąc latarkami. Tarchalski i obaj jego towarzysze cofnęli się i błyskawicznie przesadzili niewysoki mur. Gestapowcy ich nie zauważyli. Wąskie snopy światła myszkowały na wszystkie strony.

— Co teraz robić? — zawahał się „Antoni”.

— Przede wszystkim — powiedział „Marcin” stanowczo — musimy zawiadomić okoliczne placówki. Nie wiadomo, co się stało. Czy tylko „Lis” wpadł, czy jeszcze ktoś. Niech Edzio zawiadomi i wraca tutaj. My z „Antonim” mamy jeszcze coś do załatwienia.

We dwóch wrócili do dworu. Samochód już odjechał, ale nocny stróż nadal był niewidoczny. W jadalni i w mieszkaniu Tarchalskiego paliło się światło. Przez zamarznięte szyby widać było przesuwające się cienie. Jednak nikt nie wychodził na zewnątrz. Weszli na dach czworaków i stamtąd obserwowali podwórze i bramę. Ponad godzinę przeleżeli na mrozie. Zmarzli na kość, ale na dziedzińcu nikt się nie zjawiał.

— Pewnie przeprowadzają rewizję — powiedział „Antoni”. „Marcin” zdrętwiał. W mieszkaniu nie było nic kompromitującego. Ale przedwczoraj dostał parę zapalników do granatów ręcznych. Miał je następnego dnia przekazać do magazynu. Ukryte w skrzynce z bateriami telefonicznymi, leżały sobie spokojnie, wysoko pod sufitem jadalni.

Czy rzeczywiście spokojnie? Czy Niemcy nie odkryją ich przy rewizji?

Jak się później okazało, gestapowcy przyjechali aż z Częstochowy, aby aresztować inżyniera Tarchalskiego. Wściekli, że im się wymknął, przetrząsnęli dwór i wszystkie pomieszczenia. Zapalników nie znaleźli. Za to w pokoju zajmowanym przez dwóch młodszych pracowników administracyjnych, Wiktora Jakubczaka i Jerzego Jastrzębskiego, znaleziono w szafie pistolety. Obydwu aresztowano. Byli prawdopodobnie żołnierzami Narodowych Sił Zbrojnych.

O tym jednak „Marcin” jeszcze nie wiedział. Jednego wszakże był pewien — powinien stąd zniknąć i ukryć się gdzieś na dobrej melinie.

— Może w młynie u „Dęba” — zaproponował „Antoni”.

Tarchalski znał to miejsce. Był tam kiedyś na odprawie. Znał także Jana Pytlewskiego z Koniecpola. Wyraził więc zgodę. Tymczasem wrócił Edzio Pietras. Wszystko załatwił, a teraz miał towarzyszyć „Marcinowi” w drodze do „Dęba”. Sam też był spalony: pracował jako trzeci w tym samym pokoju, w którym Niemcy znaleźli pistolet.

„Antoni” zawrócił do siebie na wieś. „Marcin” odwiązał klacz i puścił ją do stajni. Wraz z Edziem ruszyli w kierunku Koniecpola. Nie była to łatwa droga. Na szosie zaspy, na ścieżkach, którymi starali się iść, śnieg leżał grubą, sięgającą do kolan warstwą. Brnęli z trudem wyciągając nogi, przewracając się i klnąc. W dodatku musieli omijać wioski i osady. Wiedzieli doskonale, że poza wgłębieniami na śniegu nie może zostać po nich jakikolwiek ślad. Nikt nie ma prawa ich widzieć, nawet z daleka. Nawet psy w zagrodach nie powinny ich zwęszyć.

Potwornie zmęczeni, spoceni, z trudem łapiąc powietrze, około szóstej rano stanęli na podwórzu młyna. Było jeszcze ciemno i pusto, choć przed domem i budynkiem paliło się światło. Nie chcieli obydwaj pukać do drzwi. Nigdy nie wiadomo, kto otworzy. Po co wzbudzać podejrzenia. Jeden obcy wystarczy. Ponieważ Edzio był niepozornie ubrany, podszedł do wejścia, a „Marcin” w swym zakopiańskim kożuchu i futrzanej czapie skrył się w szopie.

Na pukanie drzwi się otworzyły. Z młyna wyszedł człowiek, który zabrał się do odgarniania śniegu. Edzio zniknął w środku. Przez kilka minut nic się nie działo, słychać było tylko chrzęst łopaty na ścieżce. „Marcin” na wszelki wypadek cofnął się w głąb szopy. Czekał co będzie dalej. Nie wiadomo, czy gospodarz jest w domu lub czy wewnątrz nie czyha ktoś w zasadzce. Po pewnym czasie z młyna wyszedł „Dąb” i zatrzymał się przy odgarniającym śnieg. Wysłał go z jakimś poleceniem do magazynu. Odczekawszy chwilę zawołał Tarchalskiego i wprowadził go do domu.

Obaj z Edkiem, zmęczeni przeżyciami i ciężkim, nocnym marszem, przekąsili coś nie coś i poszli spać. W południe obudził ich „Antoni”. Przywiózł trochę osobistych rzeczy „Marcina” i wiadomość, że Niemcy wykryli pistolet i aresztowali obu żołnierzy NSZ. Ocalały natomiast zapalniki do granatów ukryte między bateriami telefonicznymi. Tarchalski uspokoił się i zaczął myśleć o własnym bezpieczeństwie. Jeszcze tego samego dnia pożegnawszy „Dęba” wyruszył dalej.

Najpierw przerzucono go do młyna w Wąsoszy, stąd do młyna w Bogumiłce, a potem do dworu w Raszkowie. W końcu trafił do majątku w Mieronicach, kiedyś należącego do Jana Chryzostoma Paska. Tutaj, jeszcze przed wyjazdem do Krakowa, gdzie zakonspirował się na stałe, przyszła przerażająca wiadomość: Niemcy mszcząc się za jego ucieczkę aresztowali jego żonę.

W tym czasie ukochaną córkę „Marcina”, dziesięcioletnią Marysię, zabrał do siebie inżynier Aleksander Zieliński „Włodek”, oficer AK. Jego żona, Irena, także żołnierz Armii Krajowej, surowo przykazała Marysi nie wychodzić z mieszkania: niech Bóg broni, żeby rozpoznał ją jakiś interesant. Ale po paru tygodniach Niemcy i tak coś zwęszyli. Zielińskiego wezwano do Forstamtu w Częstochowie. Zawiadomił go o tym niemiecki administrator majątku, Jensen.

Inżynier zastanawiał się: jechać, czy nie. Może to podstęp — myślał. — A nuż w Częstochowie wiedzą już o wpadce Budziłłowicza, aresztowaniu nadleśniczego z Gidel, inż. Pomarańskiego i poszukiwaniu ojca Marysi? Wtedy wsadzą i mnie jak amen w pacierzu. Miejscowa placówka AK i dowództwo obwodu także odradzały jazdę do Częstochowy.

Inżynier nie mógł się zdecydować. Jensen, aczkolwiek Niemiec, nie występował otwarcie przeciwko Polakom i na wiele rzeczy patrzył przez palce. Zieliński postanowił porozmawiać z nim jeszcze raz. W pewnej chwili usłyszał: „Ręczę za pana bezpieczeństwo”. Jensen zdawał sobie sprawę, że jeśli Zielińskiemu coś się stanie, on może zapłacić za to głową. Prawdopodobnie orientował się, co jest grane.

Za zgodą inspektora AK Zieliński udał się do niemieckiego urzędu. Na wszelki wypadek pożegnał się jednak z rodziną.

Wizyta w Forstamcie była krótka. Sekretarka wprowadziła go do gabinetu. Inżynier znał dobrze niemiecki, toteż rozmowa toczyła się w tym języku. Niemiec zapytał go o samopoczucie. Zieliński zdziwił się: wstęp był dość niecodzienny.

— A jak się czuje Marysia? — usłyszał po chwili. — Powinna koniecznie zmienić klimat — powiedział Forstmeister. — Koledze zaś życzę powodzenia. My, leśnicy, bez względu na to, gdzie jesteśmy, u siebie, jak ja w Austrii, czy pan tu, w Polsce, stanowimy jedną rodzinę.

Opuszczając budynek urzędu leśnego, obok którego mieściło się Gestapo, Zieliński co chwila oglądał się, czy ktoś za nim nie idzie.

Marysię odesłano najpierw do majątku Jarosława Tymowskiego — ppor. „Sasa” — w Klesiu, potem przerzucono ją w powiat włoszczowski. Wkrótce Jensen ostrzegł Zielińskiego, że Gestapo być może ma zamiar go aresztować. Marysia znów zmieniła miejsce pobytu. Ale nie na długo. Po trzech miesiącach aresztu żonie „Marcina” udało się wyjść na wolność. Zawdzięczała to sprytnemu wybiegowi: jeszcze z więzienia, przez Gestapo wniosła do kurii biskupiej w Kielcach podanie o rozwód z mężem. Sprawę w konsystorzu załatwił „Antoni”, wyjaśniając, o co w gruncie rzeczy chodzi. Początkowo musiała raz na miesiąc meldować się w Gestapo. Było to denerwoujące i niebezpieczne. Dlatego po paru miesiącach uciekła. Najpierw do Warszawy, a potem zdecydowała się dzielić z mężem jego konspiracyjne losy.

Wpadka „Lisa” skończyła się wyjątkowo szczęśliwie i bez ofiar.

Nagana

Radomsko jest takie samo jak dziesiątki podobnych miast i miasteczek byłego zaboru rosyjskiego. Murowane domy co najwyżej dwu- trzypiętrowe, poprzetykane gdzieniegdzie parterowymi drewniakami. Wyższych wtedy nie budowano. Szanująca się panna z dobrej rodziny niechętnie wychodziła za kogoś z drugiego piętra — za niski status społeczny. Preferowani byli kawalerowie zamieszkujący apartamenty na pierwszym piętrze.

Teraz, w czasie okupacji, już prawie nikt nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Zresztą ludzie nie mają głowy do ślubów. Czasami tego czy owego dopadnie nagła, szalona miłość, ale przeważnie wszyscy myślą tylko o tym, żeby uniknąć łapanki, rewizji i aresztowania, a przede wszystkim — spotkania z szefem Gestapo, Bergerem, i jego zastępcą Wagnerem.

Ci dwaj byli władcami życia i śmierci aresztowanych. Mało tego. W poczuciu absolutnej bezkarności bez powodu strzelali czasem do przechodzących ulicą. Wystarczyło, że ktoś wydał im się podejrzany: nie zadając sobie nawet trudu, żeby go wylegitymować, po prostu wyciągali pistolet i kładli nieszczęśnika trupem. W...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin