ELIZABETH
LOWELL
JESIENNY KOCHANEK
Tytuł oryginału: Autumn lover
Tłumacz orginału: Joanna Puchalska
1
Nevada, jesień 1868
– Słyszałem, że potrzebuje pani rządcy, który umiałby strzelać.
Głos dobiegający z ciemności zaskoczył Elyssę Sutton. Miała cichą nadzieję, że jej twarz nie zdradziła strachu, który zaledwie przed ułamkiem sekundy jak błyskawica przeszył ciało. Obcy pojawił się znikąd, bez ostrzeżenia, bezszelestnie jak cień.
Spojrzała w stronę stojącego na skraju ganku człowieka. Ciemna sylwetka rysowała się wyraziście na tle złotego blasku lampy padającego z okna. Pod rondem kapelusza lśniły czarne kryształy oczu, pozbawione uczuć podobnie jak jego twarz.
„Śnieżna burza byłaby cieplejsza od tych oczu” – pomyślała Elyssa z niepokojem i przygryzła dolną wargę. Za tą myślą natychmiast przyszła następna. „A jednak jest w nim coś, i to coś niebezpiecznego. To przystojny mężczyzna”.
W porównaniu z nim inni faceci wydawali się małymi chłopcami. Zmarszczyła brwi. Dotychczas nie zwracała specjalnej uwagi na mężczyzn. Ci, których dotąd poznała, byli przeważnie mniej udanymi synami arystokratycznych angielskich rodów, żeglarzami, żołnierzami, kowbojami, kucharzami. No i naturalnie bandytami.
W ciągu miesięcy, jakie upłynęły od powrotu – wbrew woli wuja – do Ameryki, Elyssa zdążyła napotkać na swej drodze niemało białych degeneratów. Ladder S, samotne ranczo w Rubinowych Górach, przyciągało jak magnes górników, wszelkiej maści poszukiwaczy skarbów, pełnych nadziei osadników zdążających do Oregonu – a także najrozmaitszych wykolejeńców, którzy na nich wszystkich polowali. Najgorsi spośród nich byli Culpepperowie.
„Jeżeli ktoś potrafi przeciwstawić się Culpepperom, to właśnie on” – pomyślała z goryczą. „Tylko kto pozbędzie się jego, jak już wypędzi Culpepperów?”
– Panno Sutton? – ponaglił obcy dźwięcznym głosem i wszedł w krąg światła rzucanego przez lampę, jakby wyczuł, że Elyssa niepokoi się, bo nie może go wyraźnie zobaczyć.
– Zastanawiam się – odparła. Zamilkła i spojrzała na nieznajomego, niepewna, czy starczy jej odwagi, by podjąć wyzwanie.
Uświadomiła sobie, że ma zupełnie suche wargi. Zwilżyła je językiem i westchnęła. Przestała zastanawiać się nad lekkomyślnym impulsem popychającym ją do spotkania z człowiekiem, który wychynął z ciemności.
Gęsta fala czarnych włosów opadała mu na kołnierz. Twarz wydawała się ogorzała, a lekkie kreski wokół oczu powstały zapewne wskutek częstego mrużenia powiek. Nad kształtnymi ustami rysowały się równe, ciemne wąsy.
Dobrze skrojone czarne spodnie i kurtka nosiły ślady zużycia. To samo można było powiedzieć o jasnoszarej koszuli, czystej, ale wyraźnie znoszonej. Pasowała do sylwetki właściciela – szerokich męskich ramion i wąskich bioder. Na szyi miał luźno zawiązaną spłowiała czarną chustkę.
Stojący za nim koń przestąpił ciężko z nogi na nogę i cicho parsknął. Nie spuszczając wzroku z Elyssy, mężczyzna sięgnął do tyłu i pieszczotliwie pogłaskał szyję zwierzęcia długim, łagodnym ruchem obciągniętej rękawiczką lewej dłoni. Prawa – bez rękawiczki – spoczywała nieruchomo tuż obok kolby sześciostrzałowego rewolweru wiszącego u boku. Podobnie jak strój nieznajomego rewolwer był wysłużony, lecz lśnił czystością. I wyczuwało się od razu, że – podobnie jak jego właściciel – niejedno przeszedł.
Elyssa zauważyła, że nieznajomy – choć, sądząc po wyrazie jego oczu i ponurej twarzy, można się było spodziewać całkiem czegoś innego – bardzo łagodnie obchodził się z koniem. Doceniła to. Na zachodzie często traktowano zwierzęta tak, jakby w ogóle nie odczuwały bólu, jaki może zadać ostroga czy bat.
„Tak jak Mickey. Gdybym nie potrzebowała ludzi, pogoniłabym go na cztery wiatry, nawet jeśli Mac nie wiadomo jak go cenił. Niestety, każda para rąk się liczy, a teraz bardziej niż kiedykolwiek”.
Koń przesunął się nieco i światło wydobyło z mroku siodło. W jednej torbie tkwiła strzelba, a po drugiej stronie siodła znajdowało się coś, co wyglądało na karabin. Żadnych srebrnych okuć na siodle ani na broni, żadnych ozdób, nic, co by odbijało światło i ujawniało obecność człowieka.
Coś, co wyglądało jak gruby płaszcz oficera Konfederacji, przywiązane było do zwiniętego w rulon koca. Wojskowe dystynkcje zostały oderwane od płaszcza, a siodło pozbawione wszelkich błyskotek.
Duży, smukły, silny, gniady ogier kosztował zapewne tyle, ile wynosiły trzyletnie zarobki zwykłego kowboja. Mężczyzna czekał na odpowiedź nieruchomo jak drapieżnik czający się przy wodopoju.
Jego spokój był nie do zniesienia, zwłaszcza dla tak niespokojnego ducha jak Elyssa.
– Macie jakieś nazwisko? – spytała szorstko.
– Hunter.
– Hunter – powtórzyła wolno, jakby ćwicząc wymowę tego słowa. – To nazwisko czy zawód? [Hunter – ang. myśliwy (przyp. tłum.).]
– Jakie to ma znaczenie?
Zacisnęła usta, powstrzymując się od ostrej odpowiedzi. Często powtarzano jej, że jest tak samo impulsywna i inteligentna jak jej zmarła matka. To czasem powodowało wewnętrzne konflikty. Kamienny spokój mężczyzny wywoływał nieodpartą chęć potrząśnięcia nim i zmuszenia do żywszej reakcji.
Ale życie nauczyło Elyssę, że za nieodparte chęci przychodzi drogo płacić. Uważnie przyjrzała się jego zimnym oczom. Kobiecą naturę natychmiast zaciekawiło, gdzie dotąd przebywał i co sprawiło, że jego dusza stwardniała na kamień, a w nim samym kołacze się echo bolesnych cierpień.
„Właściwie to dlaczego mam się przejmować jego przeszłością?” – zapytała samą siebie gorączkowo. „Wymknął się Culpepperowi... który akurat stał na straży... a tego nie udało się dokonać nawet Macowi, niezłemu w końcu myśliwemu... I właśnie to mnie interesuje. Umiejętności myśliwskie”.
Tak naprawdę to nie tylko umiejętności myśliwskie ją interesowały. Była zbyt inteligentna, by nie uświadamiać sobie pewnych rzeczy. Człowiek ten pociągał ją jak nikt dotąd. Nerwowo przesunęła czubkiem języka po wardze i znów westchnęła.
„Powinnam kazać mu odjechać”.
– Chcecie tę pracę? – spytała szybko, nim zdrowy rozsądek zdążył wziąć górę.
Czarne brwi uniosły się jak na komendę.
– Tak od razu? Żadnych pytań o kwalifikacje?
– Widzę, że macie odpowiednie kwalifikacje.
– Ma pani na myś...
franekM