Greg Bear
Pieśń Krwi
(Blood Music)
Przełożył Krzystof Sokołowski
Data wydania oryginalnego 1985
Data wydania polskiego 1992
W każdej godzinie rodzą się i umierają miliardy bilionów maleńkich żywych istot:
mikrobów, bakterii, wieśniaków natury. Życie jednej z nich nie ma znaczenia, liczy się tylko
ilość - suma bytów. Nie odczuwają i nie cierpią, a śmierć ich stu bilionów nie będzie miała
nigdy znaczenia takiego jak śmierć jednej istoty ludzkiej.
Wśród hierarchii stworzeń, od maleńkich mikrobów do wielkich ludzi, istnieje
równowaga „woli życia”, tak jak w starym drzewie masa konarów równa się masie korzeni, a
masa korzeni i gałęzi łącznie - masie pnia.
Wierzymy w to niewzruszenie, jak królowie Francji wierzyli w monarchię. Które z pokoleń sprzeciwi się tej wierze?
Anafaza
Czerwiec – wrzesień
1
Prostokątny, czarny jak smoła znak stał na niewielkim wzniesieniu porośniętym
kępami jasnozielonej ozdobnej trawy, otoczony irysami i ciemnym, ujętym w beton potokiem
wypełnionym wodnymi kwiatami. Od strony ulicy wypisano na znaku czerwonymi,
eleganckimi literami nazwę GENETRON, a pod nazwą motto: „Gdzie rzeczy małe powodują
wielkie zmiany”.
Laboratoria i biura Genetronu mieściły się w piętrowym, bauhausowskim w stylu,
betonowym budynku, którego połączone galeryjkami skrzydła otaczały z trzech stron
prostokątne podwórko-ogród. Z czwartej, tuż za niedawno usypanym i nie obsadzonym
jeszcze roślinami pagórkiem żyznej ziemi wznosił się trzypiętrowy, czarny, błyszczący
szkłem gmach otoczony przewodami pod napięciem.
Oto dwie strony Genetronu: z jednej otwarte laboratoria, w których pracowano nad
biochipami, z drugiej budynek wojskowy, w którym badano możliwość ich militarnego
użycia. Nawet w cywilnych laboratoriach stosowano jednak ścisłe środki ostrożność».
Wszyscy pracownicy nosili drukowane laserowo identyfikatory, gości uważnie obserwowano.
Zarząd firmy w osobach pięciu absolwentów uniwersytetu w Stanford, którzy założyli
Genetron zaledwie trzy lata po ukończeniu studiów, zdawał sobie sprawę z tego, że
szpiegostwo przemysłowe może być znacznie groźniejsze niż możliwe przecieki z czarnego
gmachu. A jednak całość sprawiała pogodne wrażenie. Zrobiono wszystko, by podjęte środki
ostrożności były jak najmniej widoczne i dokuczliwe.
Wysoki, przygarbiony mężczyzna o rozczochranych czarnych włosach wyplątał się z
ciasnego wnętrza czerwonego sportowego volvo i nim jeszcze zdążył przejść przez parking
dla pracowników, kichnął dwukrotnie. Wczesne lato - trawy były już niemal gotowe, by mu
obrzydzić życie. Mężczyzna swobodnie przywitał się z Walterem, chudym lecz muskularnym
strażnikiem w średnim wieku, a strażnik równie swobodnie sprawdził ważność jego identyfikatora, przesuwając go przez laserowy czytnik. - Niewiele pan spał tej nocy, co, panie Ulam? - zapytał.
Vergil zacisnął wargi i potrząsnął głową.
- Bawiłem się, Walter - odpowiedział.
Oczy miał zaczerwienione, a nos spuchnięty i podrażniony od bezustannego
wycierania chusteczką, która - poważnie nadużyta - spoczywała w kieszeni, zawsze gotowa
do akcji.
- Nie wiem, jak ktoś taki jak pan, normalnie pracujący człowiek, może się jeszcze
bawić po nocach. W środku tygodnia!
- Panie tego żądają, Walter - rzucił Vergil mijając strażnika.
Walter uśmiechnął się i skinął głową, chociaż miał poważne wątpliwości co do
powodzenia Ulama niezależnie od tego, jak dobrze potrafił się on bawić. Jeśli wymagania
kobiet nie zmniejszyły się drastycznie od czasów jego młodości, nikt, kto się nie golił przez
tydzień, nie mógł mieć wielkiego powodzenia.
Vergil Ulam nie był bez wątpienia najbardziej pociągającym mężczyzną w
Genetronie. Miał trzydzieści dwa lata, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i nadciśnienie, a jego
cielsko wraz z dziesięcioma kilogramami nadwagi opierało się o ziemie na parze bardzo
wielkich i bardzo płaskich stóp. Cierpiał na bóle w krzyżu i nigdy nie mógł się ogolić tak, by
na policzkach nie pozostały czarne cienie. Natura nie obdarzyła go głosem, którym zdobywa
się przyjaciół, był on twardy, chrapliwy i nieco za głośny. Dwadzieścia spędzonych w
Kalifornii lat wygładziło nieco teksański akcent, w chwilach podniecenia lub irytacji
przypominał on jednak boleśnie o swym istnieniu.
Jedyną zaletą Vergila były duże i piękne, szmaragdowozielone, pełne wyrazu oczy
otoczone wspaniałymi, długimi rzęsami. Mogły jednak pełnić niemal wyłącznie funkcje
dekoracyjne. Na co dzień zakrywały je wielkie okulary w ciemnej oprawce. Ulam był
krótkowidzem.
Wbiegł po schodach, przeskakując po dwa i trzy stopnie; jego długie mocne nogi
dudniły po stopniach z betonu i stali. Na pierwszym piętrze przeszedł galeryjką do głównego
laboratorium wydziału biochipów, zwanego po prostu „wspólnym laboratorium”. Jego dzień
zaczynał się zazwyczaj od sprawdzenia próbek umieszczonych w jednej z pięciu
ultrawirówek. Ostatnia partia od sześćdziesięciu godzin poddana była wirowaniu przy 200
000 G i można ją już było analizować.
Jak na tak wielkiego mężczyznę Vergil miał zdumiewająco wrażliwe i delikatne ręce.
Usunął z wirówki kosztowny czarny, tytanowy rotor i zasunął stalową pokrywę komory
próżniowej. Przeniósł rotor na warsztat i - wyjmując po kolei pięć niskich probówek,
zawieszonych pod jego półokrągłym zamknięciem - przyglądał się im uważnie. W każdej z
nich pojawiło się kilkanaście wyraźnie widocznych beżowych warstw.
Gęste czarne brwi Vergila wygięły się i zetknęły pod grubą oprawką okularów.
Uśmiechnął się obnażając zęby pokryte brązowymi plamkami od używanej od dzieciństwa,
fluoryzowanej wody.
Telefon zadzwonił właśnie wtedy, gdy zamierzał odessać bufor i usunąć niepotrzebne
warstwy. Vergil odłożył probówkę na stojak i podniósł słuchawkę.
- Laboratorium. Tu Ulam.
- Vergil, mówi Rita. Widziałam, jak wchodzisz, ale nie było cię w twojej pracowni...
- To mój drugi dom, Rito. A co?
- Prosiłeś... mówiłeś mi... żeby dać ci znać, kiedy przyjedzie pewien dżentelmen.
Chyba właśnie się zjawił.
- Michael Bernard? - spytał Ulam podniesionym głosem.
- To chyba on. Ale, Vergil...
- Już schodzę.
- Vergil...
Ulam odłożył słuchawkę, zawahał się chwilę wpatrzony w probówki i w końcu zostawił je tam, gdzie stały.
Gość czekał w sali recepcyjnej Genetronu - okrągłej, wykrojonej z parteru
wschodniego skrzydła, zaopatrzonej w wielkie okna i mnóstwo aspidistrów w żółtych
ceramicznych doniczkach. Poranne słońce rzucało ukośne, oślepiające promienie na błękitny
jak niebo dywan, gdy Vergil wchodził od strony laboratoriów. Na jego widok Rita wstała zza
biurka i gdy ją mijał, powiedziała:
- Dzięki - rzucił Ulam wpatrzony w godnie wyglądającego, siwego dżentelmena
stojącego obok jedynej w tym pokoju kanapy. Nie miał wątpliwości: oto Michael Bernard.
Pamiętał go ze zdjęć i z okładki Timesa sprzed trzech lat. Wyciągnął dłoń, uśmiechając się
niezwykle szeroko.
- Miło mi pana poznać, panie Bernard.
Bernard potrząsnął wyciągniętą ręką, ale wydawał się zmieszany.
Gerald T. Harrison stał w szerokich, podwójnych drzwiach prowadzących do
wymyślnego, przeznaczonego na pokaz biura Genetronu, przyciskając słuchawkę...
Marcos31