Steel Danielle - Rosyjska baletnica.doc

(835 KB) Pobierz
Danielle Steel

1

 

Danielle Steel

"Rosyjska baletnica".


Prolog

              Paczka przyszła w śnieżne popołudnie, dokładnie dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem.

Starannie zapakowana, zawiązana sznurkiem, tkwiła pod drzwiami, kiedy wróciłam z dziećmi do domu.

W drodze do domu zatrzymaliśmy się w parku.

Siedziałam na ławce, uważając na dzieci, a myśląc o niej, jak prawie bez przerwy przez ostatni tydzień.

Mnóstwa rzeczy nigdy o niej nie wiedziałam, wielu się tylko domyślałam, tyle było zagadek, do których tylko ona miała klucz.

Najbardziej żal mi było, że nie wypytywałam o jej życie, kiedy jeszcze miałam okazję, ale po prostu uznałam, że to nieważne.

Była w końcu stara, jakie to mogło mieć znaczenie?

Sądziłam, że wiem o niej wszystko.

              Była babcią o tańczących oczach, uwielbiała jeździć ze mną na wrotkach, nawet kiedy miała już z górą osiemdziesiątkę, piekła pyszne ciasteczka i zwracała się do dzieci w swoim miasteczku jak do dorosłych, co świetnie ją rozumieją.

Była bardzo mądra i bardzo zabawna, więc dzieci za nią przepadały.

A jak już bardzo się naprzykrzały, pokazywała im sztuczki karciane.

Okropnie im się to po dobało.

              Miała ładny głos, grała na bałałajce i śpiewała cudowne stare romanse rosyjskie.

Wydawało się, że ciągle się krząta, coś śpiewa, nuci.

Do samego końca była zwinna i pełna gracji, wszyscy się nią zachwycali.

Kiedy już ktoś ją poznał, nie mógł jej nie kochać.

Właściwie nikt z nas dotąd jej nie znał.

Nikt nie rozumiał, kim przedtem była, gdzie mieszkała, z jakiego nieprawdopodobnego świata przybyła.

Wiedzieliśmy, że urodziła się w Rosji, do Yermontu przy jechała w 1917 roku, a trochę później wyszła za mąż za dziadka.

Naszym zdaniem była tu zawsze, niezmienna część naszego życia.

Jak zwykle w przypadku starych ludzi, uważaliśmy, że zawsze była stara.

              Nikt z nas właściwie nic o niej nie wiedział, a teraz odkładane pytania pozostały bez odpowiedzi.

Mogłam tylko pytać samą siebie, dlaczego nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby pytać ją.

Dlaczego nigdy nie byłam ciekawa odpowiedzi?

              Mama umarła dziesięć lat wcześniej.

Chyba nawet ona nie znała odpowiedzi na niezadane pytania i wcale nie chciała ich znać.

              Wdała się raczej w ojca, poważna, rzetelna, jak przystało na mieszkankę Nowej Anglii, chociaż dziadek aż taki nie był.

Była jednak małomówna jak on i nieprzenikniona.

Mało mówić, mało wiedzieć i nie wtykać nosa w tajemnice innych światów, czyli w życie innych.

Chodziła do super marketu, kiedy była przecena pomidorów albo truskawek, a jako osoba praktyczna, która żyje w świecie materialnym, miała niewiele wspólnego z własną matką.

Najlepiej pasowało do niej słówko solidna, a nie jest to pojęcie, które kojarzyłoby się z jej matką, babcią Dań, jak ją nazywałam.

              Babcia Dań była jak z bajki.

Eteryczna lekkość, złoty pyłek elfa, anielskie skrzydła, wszystko czarodziejskie, świetliste i pełne wdzięku.

Te dwie kobiety były absolutnie do siebie niepodobne, i to właśnie babcia przyciągała mnie jak magnes, jej serdeczność i delikatność ujmowała mnie tysiącem niewymownie wdzięcznych gestów.

To babcię Dań kochałam nad życie i to po niej tęskniłam tak rozpaczliwie w to śnieżne popołudnie w parku, głowiąc się, co

              ja bez niej pocznę.

Umarła dziesięć dni wcześniej w wieku dziewięćdziesięciu lat.

              Kiedy mama zmarła, a miała wtedy pięćdziesiąt cztery lata, było mi smutno, poza tym wiedziałam, że będzie mi jej brak.

Będzie mi brak poczucia stałości, poczucia pewności, jakie mi zapewniała, miejsca, do którego mogłam wracać jak do domu.

Ojciec ożenił się z jej najlepszą przy jaciółką w rok po śmierci mamy, ale nawet tym niespecjalnie się przejęłam.

Miał sześćdziesiąt pięć lat i schorowane serce, potrzebował więc kogoś, kto by mu gotował obiady.

Connie była od wieków jego przyjaciółką i nadawała się na dublerkę mamy.

Nie ubodło mnie to.

Rozumiałam.

Nie rozpaczałam po mamie.

Ale babcia Dań...

Świat bez niej stracił dla mnie połowę uroku.

Wiedziałam, że już nigdy nie usłyszę jej śpiewu, jej zadzierzystej nisz czy zny...

Po bałałajce od dawna już nie było śladu.

Razem z Babcią odeszła jednak jakaś aura szczególnego niepokoju.

Wiedziałam, że moje dzieci nigdy nie zrozumieją, co straciły.

Była dla nich po prostu bardzo starą kobietą z do brocią w oczach i śmiesznym akcentem...

ale ja wiedziałam więcej.

Ja właśnie wiedziałam, co tracę, i to bezpowrotnie.

Była niezwykłym człowiekiem, istotą czarodziejskiego gatunku.

Gdy się ją poznało, nie sposób jej było

              zapomnieć.

              Paczka długo leżała na stole w kuchni, kiedy dzieci z krzykiem domagały się kolacji, a potem gapiły na telewizję, gdy szykowałam jedzenie.

Byłam tego popołudnia w supermarkecie.

Kupiłam wszystko, żeby upiec z nimi świąteczne ciastka.

Mieliśmy je piec właśnie tego wieczora, żeby dzieci mogły w szkole poczęstować nauczycieli.

Katie zamiast kruchych ciasteczek chciała robić babeczki, ale Jeff i Matthew godzili się tylko na gwiazdkowe dzwonki z czerwono-zieloną posypką.

Wieczór był odpowiedni, bo Jack, mój mąż, akurat był poza miastem.

Wyjechał służbowo na trzy dni do Chicago.

Tydzień wcześniej wybrał się ze mną na pogrzeb, był serdeczny i miły.

Wiedział, ile dla mnie znaczyła, ale jak to jest w zwyczaju, pozwolił sobie zauważyć, że przeżyła piękne, długie życie i można się pogodzić z tym, że teraz odeszła.

Kto może, ten może.

Ja czułam, że mi ją zabrano podstępem, bo co z tego, że miała dziewięćdziesiąt lat.

              Nawet po dziewięćdziesiątce była piękna.

Proste, siwe włosy zaplatała jak zwykle w długi warkocz, a przy ważnej okazji upinała ściśle w koronę.

Przez całe życie tak się czesała.

Odkąd pamiętam, wyglądała zawsze tak samo.

Proste plecy, szczupła sylwetka, niebieskie oczy, tańczące, kiedy na mnie patrzyła.

Piekła takie same ciasteczka, jakie miałam zamiar upiec tego wieczora, nauczyła mnie, jak się to robi.

A kiedy już je upiekła, przypinała wrotki i z gracją śmigała po kuchni.

Czasem doprowadzała mnie do śmiechu, a czasem do płaczu swoimi cudownymi opowieściami o baletnicach i książętach.

              To ona pierwszy raz zabrała mnie na balet.

Gdybym jako dziecko miała tę szansę, chciałabym móc z nią tańczyć.

Ale w Yermoncie, tam gdzie mieszkaliśmy, nie było szkoły baletowej, a mama nie życzyła sobie, żeby to babcia mnie uczyła.

Parę razy próbowała w kuchni, ale mama uważała, że ważniejsze jest odrabianie lekcji, pomoc w domu i w oborze, gdzie mój ojciec trzymał dwie krowy.

Nie gustowała w fanaberiach jak jej matka.

Ani taniec, ani muzyka nie zmieściły się w moim dzieciństwie.

Cudowność i tajemnica, wdzięk i sztuka, ciekawość świata o ileż rozleglejszego niż mój: to wszystko dawała mi babcia Dań, kiedy siedziałam i całymi godzinami słuchałam jej w kuchni.

              Zawsze ubierała się na czarno.

Zdawało się, że ma nie przeliczony zasób znoszonych czarnych sukienek i śmiesznych kapeluszy.

Gustowna schludność z odcieniem pewnej naturalnej elegancji.

Ale nigdy żadnych ekstrawaganckich toalet.

              Jej mąż, mój dziadek, umarł, kiedy byłam dzieckiem:

              atak influency skończył się zapaleniem płuc.

Kiedyś, w wieku dwunastu lat, zapytałam, czy go kochała, to znaczy...

czy go kochała tak naprawdę...

Spojrzała na mnie zaskoczona, a potem uśmiechnęła się powoli i odpowiedziała po chwili namysłu.

              - Pewnie, że tak.

- Powiedziała to z miłym rosyjskim akcentem.

- Był dla mnie bardzo dobry.

Był wspaniałym mężczyzną.

              Nie było to dokładnie to, co chciałam usłyszeć.

Chciałam wiedzieć, czy kochała go do szaleństwa, jak któregoś z książąt, o których opowiadała mi bajki.

              Dziadek nigdy nie wydawał mi się szczególnie przystojny, a przy tym był znacznie starszy od niej.

Na zdjęciach, które widziałam, był bardzo podobny do mojej matki, po ważny i trochę surowy.

W tamtych czasach ludzie nie uśmiechali się na fotografiach.

Nabierali przez to jakiegoś cierpiętniczego wyglądu.

Z trudem wyobrażałam sobie ich oboje razem.

Był od niej starszy o dwadzieścia pięć lat.

Poznała go w 1917 roku, po przyjeździe z Rosji do Ameryki, Pracowała w jego banku, dziadek zaś stracił pierwszą żonę wiele lat wcześniej.

Nie miał dzieci i nie ożenił się powtórnie.

Babcia Dań zawsze mówiła, że był okropnie samotny, kiedy go poznała, i bardzo dla niej miły, ale nigdy nie wdawała się w objaśnienia.

Musiała być wtedy piękna, zapewne olśniła go, nawet wbrew jego woli.

Pobrali się w szesnaście miesięcy po poznaniu.

Mama urodziła się w rok później, więcej dzieci nie mieli.

Tylko to jedno.

Świata nie widział poza mamą, pewnie dlatego, że była taka do niego podobna.

Wiedziałam to wszystko od zawsze.

Nie wiedziałam natomiast, w każdym razie nie na pewno, co było wcześniej.

Kim była babcia Dań w młodości, skąd dokładnie i dlaczego przyjechała.

Szczegóły historyczne w dzieciństwie wydawały mi się nieistotne.

              Wiedziałam, że tańczyła w petersburskim balecie, że po znała cara, ale mamie się nie podobało, że babcia mi o tym opowiada.

Mówiła, że nie ma co nabijać mi głowy głupimi pomysłami na temat cudzoziemców i miejsc, których nigdy w życiu nie zobaczę, a babcia stosowała się do życzeń córki.

Rozmawiałyśmy o znajomych z Vermontu, o miejscach, w których bywam, o tym, co robię w szkole.

Tylko kiedy szłyśmy na ślizgawkę na jeziorze, miała przez chwilę rozmarzone oczy, a ja wiedziałam, że myśli o Rosji i o ludziach, których tam znała.

Mogła o tym mówić lub nie, oni i tak w niej tkwili, byli jej cząstką, którą kochałam i bardzo chciałam poznać, cząstką tak dla niej ważną, że odczuwałam to nawet wtedy, ponad pięćdziesiąt lat po jej rozstaniu z nimi.

Wiedziałam, że jej najbliżsi krewni, ojciec i czterej bracia, zginęli w czasie wojny i rewolucji, walcząc po stronie cara.

Ona wyjechała do Ameryki i nigdy już ich nie zobaczyła.

Zaczęła nowe życie w Vermoncie.

Ale przez cały czas pamięć o tych ludziach, których znała i kochała, wplatała się w tkankę jej codzienności, w osnowę jej życia, i nie sposób było uciec od tego wątku, choćby nawet zasnuła go tyloma innymi nitkami.

              Któregoś dnia, szukając na strychu jakiejś jej starej sukienki, żeby się przebrać na zabawę szkolną, znalazłam jej baletki.

Tkwiły tam, w otwartym kufrze na strychu.

Po rządnie znoszone, w moich rękach wydawały się miniaturowe.

Wytarte noski miały w sobie coś czarodziejskiego, kiedy delikatnie dotykałam palcami satyny.

Później zagadnęłam ją o te pantofle.

              - Och - powiedziała, z początku zaskoczona, a potem roześmiała się, odmłodzona nagle wspomnieniem.

- Tańczyłam w nich ostatniego wieczoru w Petersburgu, w Teatrze Maryjskim...

Była cesarzowa...

I wielkie księżniczki...

              Tym razem zapomniała o zmieszaniu.

              - Tańczyliśmy Jezioro łabędzie - opowiadała, myślami o milion kilometrów od Vermontu.

- To był cudowny spektakl...

Nie wiedziałam wtedy, że mój ostatni...

Nie wiem, po co zachowałam te pantofle...

To wszystko było już tak dawno, kochanie.

              Jakby zatrzasnęła drzwi za wspomnieniami.

Podała mi kubek gorącej czekolady z mnóstwem bitej śmietany, po sypanej tartą czekoladą i cynamonem.

              Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o tym balecie, ale znikła na dłużej, a potem wróciła z robótką, kiedy od rabiałam lekcje w kuchni.

Nie miałam już okazji zapytać ją tego wieczoru ani kiedykolwiek później, nawet po latach.

A może zapomniałam o baletkach.

Wiedziałam, że tańczyła w balecie, wszyscy to wiedzieliśmy, ale trudno mi było ją sobie wyobrazić jako primabalerinę.

Była moją babcią, babcią Dań, jedyną babcią w mieście, która miała własne wrotki.

Wkładała je dumnie do którejś czarnej sukienczyny.

A znów kiedy wybierała się do miasta, zwłaszcza do banku, zawsze brała kapelusz, rękawiczki i ulubione kolczyki.

Wyglądała, jakby miała coś ważnego do załatwienia.

Nawet kiedy odbierała mnie ze szkoły swoim przedpotopowym samochodem, wydawała się dostojna i uszczęśliwiona moim widokiem.

Nie było trudno zauważyć, kim jest, a za to okropnie trudno pamiętać, kim była kiedyś.

Teraz jednak zdaję sobie sprawę, że nigdy nie chciała, byśmy pamiętali.

Była osobą, którą się stała, wdową po dziadku, matką mamy, babcią, co piecze rosyjskie ciasteczka.

Cóż mogło być poza tym: za dużo do zmyślenia, ba, nawet do zrozumienia.

              Zastanawiałam się, czy babci Dań zdarza się budzić w nocy i wspominać, co czuła, tańcząc w Jeziorze łabędzim przed carycą i jej córkami, czy też zarzuciła te wspomnienia wiele lat temu.

Bogu dziękując za życie wśród nas w Vermoncie?

Te dwa okresy jej życia były zupełnie różne.

Tak bardzo różne, że pozwalały nam wszystkim zapomnieć o jej przeszłości, uwierzyć, że jest teraz kimś innym niż w Rosji.

A ona pozwalała nam w to wierzyć przez wszyst kie te lata.

I na odwrót, to myśmy jej pozwalali zapomnieć o tamtym, wręcz zmuszaliśmy ją do zapomnienia, stworzyliśmy sobie wygodny obraz jej obecnej.

W moim wyobrażeniu nigdy nie była młoda.

W pojęciu mojej matki nie była ani piękna, ani zachwycająca, ani nie była baletnicą.

Jej mąż był przekonany, że należała do niego od zawsze.

Słyszeć nawet nie chciał o jej ojcu i braciach.

Byli częścią świata, od którego chciał ją na zawsze oddzielić.

Pewnie wolał, żeby nie pamiętała.

              Należała do niego, dopóki nie umarł i nie zostawił nam jej w spadku.

Mnie bardziej niż mamie.

Mamie nigdy nie była bliska, a mnie tak.

Ukochana babcia, która znaczyła dla mnie wszystko...

jej fantazja zrobiła ze mnie człowieka, którym jestem, jej wyobraźnia dodała mi odwagi do opuszczenia Yermontu.

Po collegeu wyjechałam do Nowego Jorku, znalazłam pracę w reklamie, wreszcie wyszłam za mąż i urodziłam trójkę dzieci.

Wyszłam za przyzwoitego człowieka, żyję, jak chcę, nie pracuję od siedmiu lat.

Za mierzam wrócić do pracy, jak dzieci trochę podrosną i nie będą mnie tak potrzebowały, gdy już nie będę czuła, że muszę być z nimi w domu i piec ciasteczka.

              A kiedy sama podrosnę, kiedy się zestarzeję, chcę się stać taka jak babcia Dań.

Jeździć na wrotkach po własnej kuchni, chodzić na ślizgawkę, co robiłam z nią i dalej uwielbiam robić.

Chcę, żeby moje dzieci i wnuki się śmiały i pamiętały, w co się z nimi bawiłam.

Żeby pamiętały dzwonki choinkowe i wspólne ze mną ubieranie drzewka i czekoladę na gorąco, którą przygotowuję dokładnie tak jak ona, kiedy odrabiają lekcje.

Żeby moje życie coś dla nich znaczyło i żeby czas, kiedy jestem z nimi, to było coś.

Ale żeby też wiedziały, kim byłam i skąd się tu wzięłam, i że bardzo kochałam ich ojca.

              W moim życiu nie ma tajemnic, żadnych ukrytych opowieści, żadnych triumfów, takich jak jej, kiedy tańczyła w Jeziorze łabędzim w ostatnich chwilach carskiej Rosji.

Nie mogę sobie teraz nawet wyobrazić, jakie musiało być jej życie albo ilu rzeczy musiała się wyrzec, kiedy tu przy jechała.

Nie mieści mi się w głowie, jak można nigdy o tym nie mówić i jak można porzucić wszystkich, których się kochało.

Nie potrafię sobie wyobrazić, jak można się przenieść do takiego Vermontu, kiedy się przyjechało z Rosji. Chciałabym wiedzieć, dlaczego nigdy nic więcej o tym mi nie powiedziała.

Może po prostu dlatego, że nie chcieliśmy, żeby była tancerką Daniną Pietroskową.

Miała być babcią Dań i już, matką, żoną i babcią.

Tak nam było łatwiej, nie musieliśmy się do niczego dopasowywać.

Nie czuliśmy, że jesteśmy czymś mniejszym niż jej poprzednie życie, mniejszym niż to, kim sama dawniej była.

Skoro nigdy jej nie znaliśmy, nie znaliśmy też, nie czuliśmy jej bólu, smutku, utraty, żałoby po samej sobie.

A dziś, kiedy o niej myślę, żal mi, że nie wiedziałam o niej więcej.

Żal.

że nie mogłam widzieć jej wtedy, być z nią tam.

              Odłożyłam paczkę na bok, żeby razem z Jeffem i Mattem przygotować gwiazdkowe dzwonki, od stóp do głów obsypując się czerwono-zieloną posypką.

Później robiłam ciasteczka z Katie, a ona już się postarała, żeby od stóp do głów polukrować siebie, mnie i caluteńką kuchnię.

              Kiedy wreszcie wszystkich ułożyłam do spania, było już późno.

Jack zadzwonił z Chicago.

Dzień miał ciężki, ale udany.

Przez ten czas na śmierć zapomniałam o paczce.

Przypomniałam sobie dopiero, kiedy po północy zeszłam do kuchni, żeby się czegoś napić.

Tkwiła tam dalej, odsunięta na bok, z drobinami pokruszonego ciasta na sznurku, zamaskowana cienką warstwą czerwono-zielonej posypki.

              Wzięłam paczkę, omiotłam ze śmieci i usiadłam z nią przy kuchennym stole.

Parę minut zeszło, zanim rozplotłam sznurek i mogłam ją otworzyć.

Paczka była z domu opieki, w którym babcia Dań spędziła ostatni rok życia.

Kiedy zebrałam już wszystkie jej rzeczy, zajrzałam po po grzebie do pielęgniarek, żeby im podziękować.

Większość rzeczy była mocno znoszona, niewiele dało się zachować, ot, mnóstwo dziecięcych fotografii i garść książek.

Zatrzymałam tomik wierszy po rosyjsku, bo wiedziałam, że je lubiła, a resztę zostawiłam pielęgniarkom.

Ocaliłam po niej złotą obrączkę ślubną, złoty zegarek, który dziadek jej ofiarował przed ślubem, i parę kolczyków: to wszystko.

Opowiadała mi kiedyś, że ten zegarek był pierwszym prezentem, jaki dostała od dziadka.

Nigdy się na nią specjalnie nie wykosztowywał, to znaczy na prezenty i świecidełka, choć zapewniał jej godziwy byt.

Wzięłam jeszcze koron kową nocną narzutkę.

W domu wsunęłam ją w najdalszy kąt szafy.

A całą resztę rozdałam.

Pojęcia więc nie miałam, co oni mi teraz przysłali.

              Obdarłam papier, a pod nim ukazał się duży kwadratowy karton, wielkości mniej więcej pudła na kapelusze.

Uniosłam go - był ciężki.

Załączony liścik mówił, że znaleźli to na jej szafie i że wolą mieć pewność, że to odebrałam.

Zdjęłam pokrywkę, niczego się nie spodziewając - i aż mnie zatkało na ich widok.

Były dokładnie takie, jak pamiętałam, pantofle zużyte i trochę wytarte, tasiemki wią zane wokół kostek spłowiałe i zmięte.

To były jej baletki.

Takie widziałam przed laty u niej na strychu.

Ostatnia para, jaką miała na nogach przed opuszczeniem Rosji.

Były też w kartonie inne rzeczy, na przykład złoty medalion z fotografią mężczyzny w środku.

Miał wypielęgnowaną brodę i wąsy, a ze staromodną powagą było mu bardzo do twarzy.

Miał oczy podobne jak ona.

Po tylu latach zdawały się śmiać z fotografii, chociaż on się przecież nie uśmiechał.

Były też zdjęcia innych mężczyzn, w mundurach.

Odgadłam, że to jej ojciec i bracia.

Jeden z chłopaków był nie wiarygodnie do niej podobny.

Był też mały konwencjonalny portrecik jej matki, który chyba już kiedyś widziałam.

Był program teatralny jej ostatniego Jeziora łabędziego, fotografia roześmianych baletnic, a w środku ich grupki młoda piękność, której oczy i twarz przez wszystkie późniejsze lata nie zmieniły się ani na jotę.

Nietrudno było poznać, że to Danina.

Oszałamiająco piękna i nieprawdopodobnie szczęśliwa.

Śmiała się na zdjęciu, a pozostałe kobiety patrzyły na nią z zachwytem i podziwem.

              A na dnie pudła leżała gruba paczka listów.

Rzuciłam na nie okiem.

Pisane po rosyjsku starannym, eleganckim pismem, znamionującym męskość i inteligencję.

Związane wypłowiałą niebieską wstążką.

Strasznie dużo ich było.

              Biorąc je do ręki, już wiedziałam, że tu znajdę rozwiązanie wszystkich zagadek, wszystkie tajemnice, o których nigdy nie opowiadała, z których nigdy się nie zwierzała, odkąd wyjechała z Rosji.

Tyle uśmiechniętych twarzy w tym pudełku, tyle osób, tak kiedyś dla niej ważnych, a później porzuconych dla życia, które nie mogłoby być bardziej odmienne od dotychczasowego.

              Trzymałam w ręku baletki, delikatnie gładząc satynę, i myślałam o niej.

Jaka była dzielna, jaka silna i jak wielu wyrzekła się rzeczy i osób.

Zastanawiałam się, czy któraś z tych osób jeszcze żyje, czy ona też tak wiele dla nich znaczyła, czy przechowują jej fotografie.

No i zadumałam się nad tym mężczyzną, który pisał do niej listy, kim on był dla niej i co się z nim stało.

Nawet jednak bez możliwości ich odczytania wiedziałam wszystko.

Pieczołowitość, z jaką zawiązała kokardkę, z jaką przechowywała listy sprzed pół wieku, zabierając je ze sobą do domu opieki - mówiła sama za siebie.

Musiał być dla niej kimś ważnym i jak się łatwo domyśliłam ze wszystkiego, co do niej pisał.

musiał ją najczulej kochać.

              Miała inne życie, zanim się pojawiła w naszym, a już zwłaszcza w moim.

Życie zupełnie inne niż to, w którym umiejscowiliśmy ją w Yermoncie, życie dawne, czarodziejskie, fascynujące i pełne świetności.

Pamiętam, jak surowo wyglądał mój dziadek na zdjęciach.

Mam nadzieję, że ten człowiek dał jej szczęście, że ją kochał.

Zabrała jego tajemnicę do grobu, a teraz oddała mi ją...

razem z baletowymi pantoflami...

z programem Jeziora łabędziego...

i z jego listami.

              Spojrzałam jeszcze raz na fotografię w medalionie i instynkt mi powiedział, że listy są właśnie od niego.

I znowu setki pytań.

Nie było komu na nie odpowiedzieć.

Pomyślałam zaraz, żeby dać te listy do przetłumaczenia: wiedziałabym wtedy, o czym mówią.

Równocześnie jednak poczułam, że naruszenie ich tajemnic jakoś by ją obrażało.

Ona mi tych listów nie dała.

Po prostu zostały po niej.

Byłyśmy sobie bardzo bliskie, miałam więc z kolei na dzieję, że nie wzięłaby mi za złe tego wtargnięcia w jej sprawy.

Były z nas pokrewne dusze.

Pozostawiła mi po sobie setki wspomnień o wspólnie spędzonym czasie, o tym, cośmy razem robiły, o legendach i bajkach, które mi opowiadała.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin