McGregor Rob - Indiana Jones i Świątynia Przeznaczenia.pdf

(792 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
877865128.002.png
James Kahn
i Świątynia
Przeznaczenia
HK
INTERART 1991
877865128.003.png
I. Z deszczu pod rynnę...
Szanghaj, 1935
Nocne kluby mają specyficzną atmosferę. Atmosferę dzikości i powabu, którą uwielbiają damy i
gentelmeni, jak również inni przedstawiciele gatunku ludzkiego ze wszystkich stron świata. Takie
właśnie towarzystwo w eleganckich strojach zasiadło tego wieczora wokół stolików w pewnym
nocnym klubie w Szanghaju. Stoliki ustawione były wokół parkietu tanecznego, a na atmosferę
klubu składało się wiele czynników — od długonogich fordanserek zaczynając, poprzez egzotyczne
potrawy, głośniejsze lub cichsze rozmowy, zapach palonego opium, na wystroju wnętrza kończąc.
Jednym słowem jaskinia rozpusty i dekadencji, coś w stylu ostatniej zabawy przed Apokalipsą —
za parę lat miała zresztą zacząć się druga w dziejach świata wojna.
Nastrój ten podkreślało wyposażenie i wykończenie wnętrza. Małe alkowy miały tylko trzy
ściany, więc zapewniały gościom przynajmniej częściową dyskrecję, balkoniki wysunięte ze ścian i
same ściany były ozdobione na wzór starochińskiej świątyni. W głębi sali, patrząc od wejścia, znaj­
dował się bar, z boku było podium dla orkiestry, a obok niego dokładnie za parkietem scena.
Po obu jej bokach stały, a właściwie siedziały dwa drewniane posągi chińskich wojowników,
każdy na tronie, każdy ze złotym mieczem w dłoniach, każdy z ironicznym grymasem na twarzy.
Obok lewego wisiał na dwóch linach wielki, wypolerowany gong z brązu, z namalowanym
wizerunkiem smoka wzlatującego ponad ośnieżoną górę, sięgający od podłogi prawie do sufitu.
Przy nim stał atletycznie zbudowany mężczyzna w haremowych pan-talonach ściskając oburącz po­
tężną palę.
Na środku sceny, zwrócona twarzą do publiczności, umieszczona była potężna głowa smoka z
rozdziawioną paszczęką. Jego oczy rzucały wściekłe i różnokolorowe błyski na wszystkie strony, a
grzebienie czy łuski z papier-mache powiewały pod wpływem wirowania rozgrzanego powietrza.
Nagle smok wypuścił kłęby dymu z pyska, a atleta uroczyście uderzył w gong.
Światła przygasły, za to zapalił się czerwony reflektor w pysku smoka, podświetlając dym osnu­
wający schody wiodące na parkiet. Zagrała orkiestra. Spomiędzy kolorowych oparów wynurzyła się
powoli blond piękność. Miała dwadzieścia, a może dwadzieścia pięć lat, szarozielone oczy i
głęboko wyciętą czerwono-złotą suknię z brokatu. Całości dopełniały obcisłe rękawiczki z tegoż
materiału, szpilki i klipsy w kształcie skrzydeł motylich. Zatrzymała się przy smoku, pogłaskała go
877865128.004.png
po kle i spłynęła na scenę. Nazywała się Willie Scott i trzeba przyznać, że była bombowa.
Tuzin dziewcząt tańczyło na wiodących na scenę schodach, trzymając przed szokująco pomalo­
wanymi twarzami przezroczyste wachlarze. Ubrane były w złociste kimona rozcięte do bioder i
ukazujące przy obrotach coś więcej niż rąbek delikatnej bielizny.
W takiej scenerii Willie zaczęła śpiewać:
Yi wang si-i wa ye kan dao
Lin li bian yao la jing bao jin tian zhi
Dao
Anything goes.
Publiczność wykazywała — łagodnie mówiąc — mierne zainteresowanie, ale piosenkarka nie
zwracała na to uwagi. Poruszała się w górę i dół schodów śpiewając zupełnie automatycznie — jej
umysł zajęty był czymś zupełnie innym. Willie była gwiazdą i to nie w jakiejś obskurnej tancbudzie
w Szanghaju, ale na Grand Stage w USA. Była bogata, uwielbiana, niezależna, pożądana i ... Dym
się trochę rozwiał i musiała wrócić do rzeczywistości.
Ich strata — pomyślała — ci tutaj są zbyt prości, aby poznać prawdziwą sztukę, nawet gdy ją
mają przed nosem.
Perkusista załomotał na swoim sprzęcie przypominając jej o finale, toteż czym prędzej dołączyła
do chóru:
Anything goes!
Publika zaklaskała, Willie ukłoniła się, a trzej mężczyźni przy stoliku w pobliżu sceny skrzywili
usta w grymasie mającym imitować uśmiech. Był to gangster Lao Che i jego dwóch synów.
Wszyscy, rzecz jasna, ubrani zgodnie z wymogami światowej mody.
Piosenkarka puściła do nich oko, szczególnie ku Lao Che, który ostatnimi czasy podpisywał jej
czeki. Jako dobrze wychowany Chińczyk skłonił się uprzejmie — ale nagle coś innego przykuło
jego uwagę i uśmiech znikł mu z twarzy.
Willie oczywiście schodziła ze sceny w ten sposób, aby sprawdzić, co było tego przyczyną. Na
schodach prowadzących do sali zobaczyła mężczyznę. Ubrany w białą marynarkę z czerwonym
goździkiem w klapie, białą koszulę, muszkę, czarne spodnie i takież błyszczące półbuty. Ze swoje­
go miejsca nie była w stanie dostrzec nic więcej poza tym, że jest nawet przystojny. No i że jego
obecność wzbudziła w niej nagle niezbyt przyjemne uczucia. Zastanawiała się nawet, czy nie jest
gliną. Zauważyła, jak na schodach powitał go kelner i wyszła miotana sprzecznymi uczuciami:
877865128.005.png
może i był przystojny, ale w jakiś nieokreślony sposób przypominał jej kłopoty.
Indiana Jones wysiadł z windy i schodził ze schodków akurat w momencie, gdy w klubie „Obi
Van" zakończył się występ estradowy i dwanaście czerwono-złocistych tancerek znikało z pola
widzenia. Nonszalancko wszedł na salę rozglądając się jednak uważnie i skierował ku stolikowi zaj­
mowanemu przez towarzystwo Lao Che. Gdy był już na dole zbliżył się do niego jeden z kelnerów,
młody i solidnie zbudowany, pół-Chińczyk, pół-Holender. Nazywał się Wu Han i w jego wyglądzie
było coś ze sprężonego do skoku kota.
Skłonił się z uśmiechem na twarzy i wyszeptał tak cicho, że tylko adresat mógł usłyszeć:
— Bądź ostrożny.
Indi skiną! lekko głową na znak zrozumienia i podszedł do stolika Lao Che.
— Doktor Jones — stwierdził Lao.
— Lao Che — stwierdził Indiana.
Chińczyk żył już na świecie ponad pół wieku, co było po nim widać. Miał na liście płac, na wy­
padek kłopotów, kilkunastu dobrych pracowników i kilka dziesiątków gangsterów (od wszelkiego
przypadku) czego nie było po nim widać.
Solidna warstwa tłuszczu będąca wynikiem wesołego trybu życia była zwodnicza — pod nią
krył się twardy i przebiegły, a złośliwi twierdzili, że raczej bezwzględny i skąpy człowiek. Ubrany
był z wyszukaną elegancją — w czarną jedwabną marynarkę i koszulę, biały krawat. Starał się rów­
nież mieć podobnie wytworne maniery, tylko cały efekt psuły oczy — zimne i oślizłe niczym u pła­
za. Na małym palcu lewej dłoni miał rodowy pierścień dynastii Chang, co Indy zauważył z zawodo­
wym zainteresowaniem.
Po lewej stronie Lao siedział Kao Kan — młodsza replika tatusia, po prawej Chen — drugi syn.
Chen był wysoki jak na Chińczyka, a cała jego aparycja przywodziła na myśl ducha. Jego szyja
była ozdobiona luźno związaną białą chustą przypominającą Jonesowi stwory czepiające się nie­
kiedy topielców dłużej przebywających pod wodą.
— Nee chin lie how ma? — Lao uśmiechnął się do Amerykanina, a obydwaj synowie parsknęli
śmiechem.
— Wah jung how, nee nah? — uśmiechnął się w odpowiedzi Indy — Wan hway hung jung chee
jah loonee kao soo wah shu shu.
Przy stole zapanowała cisza, którą przerwał zaskoczony głos Chińczyka:
— Nigdy mi pan nie mówił, że włada pan naszym językiem, doktorze Jones!
— Nic lubię się chwalić — padła skromna odpowiedź. Dwóch goryli Lao zbliżyło się i nie­
znacznie, acz fachowo
877865128.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin