str 4-6.docx

(18 KB) Pobierz

                           

 

 

 

 

                                 Dark Visions 1

                                 Strange Power

                                        

                                    L.J. Smith 

 

 

                              „Mroczne Wizje 1

                                   Dziwna Moc”

 

 

                     Tłumaczenie:

                                 LizziElizabetH

 

 

 

 

                                       Strony: 4-6/80

 

 

 

 

 

Serce Kaitlyn boleśnie łomotało w piersi.

   - Mieliśmy pewną osobę w pomieszczeniu, obok drzwi- powiedziała Joyce- Absolwent z wielkim skupieniem patrzył na diagram z literami. Tak właśnie widziałaś litery, Kaitlyn. Widziałaś je jego oczami. Chciałaś zobaczyć litery na diagramie, twój umysł był otwarty, a ty widziałaś to, co on widział.

Kaitlyn powiedziała słabo:

   - Nie zrobiłam tak.- Oh, Boże, proszę… Wszystko czego potrzebowała było inną mocą, inną klątwą.

   - Zrobiłaś to wszystko.- powiedziała Joyce- To się nazywa Odległy Widok.  Świadomość zdarzenia poza zasięgiem twoich zwyczajnych zmysłów. Twoje rysunki są odległymi widokami zdarzeń. Jednak czasami te wydarzenia nie mają happy endu.

   - Co wiesz o moich rysunkach?- wtrąciła pośpiesznie Kait. To nie było fair. Ta obca kobieta przyszła, grała z nią, testowała, oszukiwała, a teraz mówiła o jej prywatnych rzeczach- rysunkach. Jej bardzo prywatnych rysunkach.

   - Mówię co wiem.- powiedziała Joyce. Jej głos był miękki, rytmiczny, a ona w skupieniu przyglądała się Kaitlyn swoimi akwamarynowymi oczami.- Mały chłopiec z twojego sąsiedztwa zniknął.

   - Danny Lindenmayer.- rzuciła szybko dyrektorka.

   - Danny Lindenmayer zniknął.- powtórzyła Joyce bez patrzenia na Kait.- Policja chodziła od drzwi do drzwi szukając go. Rysowałaś, kiedy rozmawiali z twoim ojcem. Słyszałaś wszystko o zaginionym chłopcu. Kiedy skończyłaś rysunek, był to obraz, którego nie rozumiałaś. Były na nim drzewa, most… i coś jeszcze.

Kaitlyn pokiwała głową. Uczucia miała dziwne. Pamięć ją oszałamiała. Jej pierwszy obraz. Tak mroczny i dziwny i własny lęk… Wiedziała, że to bardzo źle, że jej ręka sama rysowała. Ale nie wiedziała dlaczego.

   - Następnego dnia w telewizji zobaczyłaś miejsce, gdzie znaleźli ciało małego chłopca.- powiedziała Joyce.- Pod mostem. Obok rosło kilka drzew. Skrzynia…

   - Coś kwadratowego.- powiedziała Kaitlyn.

   - Powiązanie, które narysowałaś, nawet jeśli było bez sensu, mogłaś nie wiedzieć o tym miejscu. Most był trzy mile od miasta, nigdy tam nie byłaś. Kiedy twój tata oglądał w telewizji wiadomości, rozpoznał twój obraz i w dodatku był tym podekscytowany. Zaczął pokazywać twój rysunek w okolicy i opowiadać historię. Ale ludzie zareagowali inaczej. Już wcześniej sądzili, że jesteś trochę inna. Z powodu twoich oczu. Ale to- to było zupełnie inne. Nie lubili tego, ale zdarzało się to znowu i znowu. Twoje rysunki przynosiły nadchodzącą prawdę, byli przerażeni.

   - Kaitlyn rozwijała swoje umiejętności i zmieniała nastawienie do problemu.- zainterweniowała delikatnie dyrektorka.- Jest z natury buntownicza, czasem oszukuje… jak źrebię. Ale zyskała silną wolę.

Kaitlyn świeciła, ale słabym światłe. Joyce cichym, współczującym głosem rozbroiła ją. Znowu usiadła.

   - Więc wiesz o mnie wszystko.- powiedziała do Joyce.- Więc mam problem. Wiec dla…

   - Nie masz wcale problemu.- przerwała jej Joyce. Patrzyła, jakby była wstrząśnięta. Pochyliła się do przodu, mówiła szczerze.- Masz dar. Wielki talent. Kaitlyn, nie rozumiesz? Nie zrozumiałaś jak niezwykła jesteś? Jak wspaniała?

U Kaitlyn niezwykły nie znaczyło tego samego co wspaniały.

   - Na całym świecie jest tylko garstka osób, które potrafią robić to co ty.- powiedziała Joyce- W całym USA znaleźliśmy tylko pięcioro.

   - Pięcioro czego?

   - Pięcioro uczniów ostatniej klasy liceum. Pięcioro takich jak ty. Wszyscy z różnymi talentami, oczywiście. Żadne z was nie może robić tego samego. Ale to świetnie. Świetnie, że was znaleźliśmy. Będziemy robić rozmaite eksperymenty.

   - Chcesz eksperymentować na mnie?- zaniepokojona Kaitlyn popatrzyła na dyrektorkę.

   - Pozwól mi wyjaśnić. Jestem z San Carlos z Kalifornii.- Dobrze, wyjaśnia to opaleniznę.- Pracuję dla Instytutu Zetes. To małe laboratorium, niezupełnie jak SRI albo Uniwersytet Duke. Instytut założono w zeszłym roku do badań darów z Fundacji Zetes. Pan Zetes jest- jakby to wyjaśnić? Jest on niewiarygodnym mężczyzną. Jest prezesem korporacji Silicon Valley, ale jego prawdziwym zainteresowaniem są zjawiska paranormalne. Badania psychiczne.- Joyce przerwała i odgarnęła gładkie, jasne włosy z oczu.- Sfinansował on specjalny projekt, wielki projekt. To był jego pomysł, żeby zrobić emisję wzroku we wszystkich liceach w kraju, szukając osób z potencjałem parapsychicznym. Znaleźliśmy pięcioro czy też sześcioro najlepszych osób i przenosimy ich do Kalifornii na rok testowania.

   - Rok?

   - To cudownie, nie pojmujesz? Zamiast robić sporadyczne testy, robimy testowanie codziennie. W regularnym rozkładzie. Zrobimy diagram zmian w waszych mocach, z biorytmami, dietą…- Joyce nagle przerwała. Popatrzyła bezpośrednio na Kaitlyn. Stanęła obok niej i złapała ją za ręce.- Kaitlyn, spokojnie. Posłuchaj mnie przez chwilę. Możesz to zrobić?

Ręce Kaitlyn drżały. Chłodny ucisk palców złotowłosej kobiety. Przełknęła ślinę niezdolna spojrzeć w akwamarynowe oczy.

   - Kaitlyn, nie jestem tu, żeby cię ranić. Ogromnie cię podziwiam. Masz wspaniały dar. Chcę to zbadać- spędziłam całe życie nad przygotowywaniem się do badań. Studiowałam w Duke- robią tam telepatyczne eksperymenty. Dostałam stopień magistra parapsychologii. Pracowałam w laboratorium Marzeń Sennych w Maimonides i w Fundacji Nauki Mentalności w San Antonio i w Inżynierii Nieprawidłowości Badań Laboratoryjnych w Princeton. Zawsze chciałam badać kogoś takiego jak ty. Razem możemy udowodnić, że to co robisz jest prawdą. Możemy zyskać twardy, naukowy dowód, możemy pokazać światu, że ESP istnieje.

Joyce przerwała. Kaitlyn usłyszała warkot kopiarki na zewnątrz biura.

   - W dodatku masz z tego sporo korzyści, Kaitlyn.- powiedziała pani McCasslan.- Myślę, że powinnaś się zgodzić.

   - Oh, tak.- Joyce puściła ręce Kaitlyn i wzięła teczkę z biurka- Pójdziesz do bardzo dobrej szkoły w San Carlos i dokończysz ten rok. Tymczasem będziesz mieszkać w Instytucie z czwórką innych wybranych uczniów. Będziemy was testować każdego popołudnia, nie będzie to trwać długo- tylko godzinę albo dwie dziennie. Kiedy skończysz liceum dostaniesz stypendium na college, który wybierzesz.- Joyce otworzyła teczkę i podała ją Kaitlyn.- Bardzo hojne stypendium.

   - Bardzo hojne stypendium.- powtórzyła pani McCasslan.

Kaitlyn znalazła cyfry na kartce papieru.

   - To wszystko dla nas? Dla nas, do podziału?

   - To jest dla ciebie.- powiedziała Joyce.- Tylko i wyłącznie dla ciebie.

Kaitlyn zakręciło się w głowie.

   - Będziesz pomagać w odkrywaniu nauki.- powiedziała Joyce.- Możesz zacząć nowe życie. Dla siebie. Nowy początek. Nikt w twojej nowej szkole nie może wiedzieć, dlaczego tam jesteś. Możesz być zwykłą nastolatką. Następnej jesieni możesz iść do Stanford albo San Francisco State University. San Carlos jest właśnie pół godziny na południe od San Francisco.

Potem będziesz wolna. Możesz iść gdziekolwiek.

Kaitlyn poczuła prawdziwe zawroty głowy.

   - Pokochasz światło słoneczne, wspaniałe plaże- rozumiesz, że wczoraj było tam siedemdziesiąt stopni, kiedy wyjeżdżałam? Siedemdziesiąt stopni w zimę! Sekwoje, palmy…

   - Nie mogę.- powiedziała cicho Kaitlyn.

Joyce i dyrektorka spojrzały na nią zaskoczone.

   - Nie mogę.- powtórzyła głośniej. Otoczyły ją ściany, zamykając się wokół niej. Potrzebowała ścian, żeby oddzieliły ją od Joyce i dyrektorki, albo im ulegnie.

   - Nie chcesz wyjechać daleko stąd?- zapytała łagodnie Joyce.

Nie chciała? Czasami czuła się jak ptak zamknięty w szklanej klatce i łomoczący skrzydłami o szkło. Nigdy nie była całkiem pewna co zrobi jak stąd wyjedzie. Myślała, że gdzieś tam musi być miejsce, do którego może należeć. Miejsce gdzie będzie pasować.

      Nigdy nie myślała, że to Kalifornia będzie tym miejscem. Kalifornia była jak gdyby zbyt bogata, zbyt porywcza i ekscytująca. To była fantazja. I pieniądze…

Ale jej ojciec…

   - Nie rozumiesz. Tu jest mój tata. Nigdy go nie opuszczę. Nie, od śmierci mojej mamy. On mnie potrzebuje. On nie… On mnie naprawdę potrzebuje.

Pani McCasslan popatrzyła na nią pełna zrozumienia. Znała jej tatę, oczywiście. Był wspaniałym profesorem filozofii. Pisał książki. Ale później mama Kaitlyn umarła. Stał się wtedy… niewyraźny. Teraz dużo śpiewał i robił coś w mieście. Nie sprawia im dużo trudu. Kiedy przychodzi rachunek szura nogami, mierzchwi włosy, patrzy zaniepokojony i zawstydzony. Wygląda jak dziecko. Uwielbia Kaitlyn, a ona jego. Nigdy nie zrobiła nic, żeby go zranić.

      A teraz zostawić go, kiedy jest taka młoda, żeby iść do college’ u. pojechać na rok do Kalifornii…

   - To niemożliwe.- powiedziała.

Pani McCasslan popatrzyła w dół, na swoje pulchne ręce:

   - Nie myślisz, Kaitlyn, że on chciałby, żebyś pojechała? Żebyś zrobiła to, co jest dla ciebie najlepsze?

Kaitlyn potrząsnęła głową. Nie chciała słuchać takich argumentów.

   - Nie chcesz nauczyć się kontrolować swoje moce?- zapytała Joyce.

Kaitlyn popatrzyła na nią.

      Możliwość kontroli mocy nigdy nie przyszła jej do głowy. Obrazy nadchodziły nieoczekiwanie. Chwytała je w ręce, ale nie rozumiała. Nigdy nie wiedziała co się stanie do czasu kiedy to nastąpiło.

   - Myślę, że możesz się tego nauczyć.- powiedziała Joyce.- Zrobimy to razem.

Kaitlyn otworzyła usta, ale nie wydostała się z nich żadna odpowiedź. Na zewnątrz biura usłyszała okropny dźwięk.

      Było to rozbijanie się, roztrzaskanie i kruszenie. Wszystko naraz. Był to wielki hałas. Tak wielki, że Kaitlyn wiedziała jedno. To nie było normalne. Dźwięk był bardzo blisko.

Joyce i pani McCasslan podskoczyły, a mała pulchna dyrektorka, która pierwsza dotarła do drzwi, wybiegła na ulicę. Kait i Joyce pognały za nią.

      Ludzie biegali po obu stronach Harding Street, miażdżąc przez to śnieg. Zimne powietrze docinało Kaitlyn. Popołudniowe światło słoneczne stawiało granicę pomiędzy światłem, a cieniem oświetlając teren przed Kaitlyn. Skupiła się, przestraszona.

      Żółta światło lampy neonowej padało ku Harding Street. Zataczało koło na chodniku i padało na wrak. Obracało się. Kaitlyn rozpoznała je. Należało do Jerrego Crutchielda, jednego

z niewielu uczniów mających samochód.

      Na środku ulicy stał ciemnoniebieski wóz. Jego cały przód był zniszczony. Metal był poskręcany i zniekształcony, reflektory roztrzaskane.

Polly Vertanen, podwładna dyrektorki, ciągnęła za rękaw panią McCasslan:

   - Widziałam wszystko, pani McCasslan. Furgonetka chciała wjechać na teren parkingu. Jechała zbyt szybko. Uderzyła w samochód Jerrego… Widziałam wszystko. Oni jechali za szybko.

   - To furgonetka Marian Gunter- powiedziała ostro pani McCasslan.- Tam jest jej małe dziecko. Nie ruszajcie jej jeszcze! Nie ruszajcie!- głos dyrektorki był donośny, ale Kait go nie słyszała.

Gapiła się na przednią szybę furgonetki.

      Ludzie dookoła niej wrzeszczeli, biegali. Ale ona prawie ich nie dostrzegała. Jej cały świat ograniczał się do przedniej szyby samochodu.

      Mała dziewczynka miotała się o nią, a może to szyba miażdżyła ją? Właściwie leżała, dotykała szkła, patrzyła przez nie szeroko otwartymi oczami.

      Miała mały, zadarty nos i zaokrąglony podbródek. Jej jasne, falowane włosy przylepiały się do szkła.

A szkło… Szkło roztrzaskało się jak pajęczyna. N twarzy dziecka.

   - Nie, proszę, nie…- szeptała Kaitlyn.

Oparła się nie wiedząc nawet o co. Ktoś ją stabilizował. 

 

 

 

 

 

 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin